poniedziałek, 5 listopada 2018

Warszawski kabaret


Z dużą dozą sceptycyzmu myślałam o "Żołnierzu królowej Madagaskaru" w Teatrze Polskim. Przede wszystkim dlatego, że do kabaretów, operetek i rewii - bo o takie gatunki artystyczne ociera się ten utwór - trzeba mieć serce, a ja zwykle reaguję na nie niecierpliwością, mając nadzieję, że po serii piosenek i podskoków zacznie się wreszcie coś dziać... Kto liczy na poruszające historie, wyjdzie z teatru rozczarowany. Kto ceni sobie rozrywkę na najwyższym poziomie, ten będzie "Żołnierzem..." zachwycony.

Krzysztof Jasiński w swym najnowszym spektaklu na deskach Teatru Polskiego zabiera nas w podróż do Warszawy lat dwudziestych minionego wieku. To właśnie wtedy, po odzyskaniu niepodległości, Polacy bawili się hucznie, nadrabiając smutne lata spędzone pod rosyjskim i niemieckim zaborem. Życie towarzyskie w stolicy kwitło, a nowe lokale powstawały licznie jak grzyby po deszczu. Przy kawiarnianych i restauracyjnych stolikach spotykała się elita kulturalnego świata, wieczory spędzano na dancingach, a występy artystyczne cieszyły się niebywałą popularnością. 

Panował w tamtych czasach zwyczaj regularnego "bywania" (dzień spędzony w domu był dniem straconym), rozrywka była nieodłącznym elementem ówczesnego świata - nie tylko bohemy, ale w ogóle wszystkich, bo każdy powód do świętowania był dobry. Warszawskie sceny przeżywały wtedy istny renesans. Teatry i sceny rewiowe zbierały każdego wieczora ogromną publiczność. Nigdy wcześniej, ani nigdy później w polskim społeczeństwie nie kultywowano z takim zapałem idei la dolce vita. Polacy po odzyskaniu wolności bawili się tak, jakby jutra miało nie być, jakby przeczuwali widmo zbliżającej się wojny.




Jednym z utworów, które doskonale oddawały ducha tamtych radosnych lat, był "Żołnierz królowej Madagaskaru" - farsa napisana w 1878 roku przez Stanisława Dobrzańskiego, jednego z najpopularniejszych autorów teatralnych XIX wieku. Rekonstrukcji tego dzieła podjął się prawie pół wieku później wielki poeta, Julian Tuwim. Farsa Dobrzańskiego po generalnej przeróbce znacznie różniła się od swego pierwowzoru. Tuwimowski "Żołnierz..." stał się sztuką wielowątkową, poszerzoną o kilka dodatkowych scen, które poeta dopisał osobiście, ale przede wszystkim, zyskał imponującą oprawę muzyczną. Autor wraz z kompozytorem, Tadeuszem Sygetyńskim skrupulatnie analizowali piosenki kabaretowe, żeby następnie wykorzystać je w nowej, odświeżonej wersji "Żołnierza...". W rezultacie skromna i - bądź co bądź -  prymitywna farsa stała się nagle wielkim muzycznym widowiskiem. Widzowie bawili się wyśmienicie, zrywając boki z komicznych scen, zachwycając się gibkością i zwinnością pięknych tancerek i podrygując w rytm dobrze znanych, wodewilowych melodii. 

Sukces sztuki był tak spektakularny, że chętnie sięgano po nią także w czasach powojennych. W 2001 roku Wiesław Wodecki napisał w swoim felietonie dla Gazety Wrocławskiej:

Gdy teatr plajtował - grał "Żołnierza królowej Madagaskaru" i kasa była pewna (...) 

Warszawskie sceny jednak na długo o Dobrzańskim i Tuwimie zapomniały. Dopiero Krzysztof Jasiński postanowił przypomnieć współczesnej publiczności, jak się kiedyś Warszawa bawiła...




Głównym bohaterem sztuki jest Saturnin Mazurkiewicz (Zbigniew Zamachowski) - szanowany prawnik, wdowiec, przykładny obywatel hołdujący wszelkim cnotom i zagorzały przeciwnik złego prowadzenia się (w każdym tego słowa znaczeniu). Ów pocieszny jegomość przyjeżdża pewnego dnia wraz ze swoim synem, Kaziem (Krzysztof Kwiatkowski) do Warszawy w celach matrymonialnych - chce się oświadczyć wyemancypowanej, zaczytanej w poezjach, ironicznej pannie Sabince (Lidia Sadowa). Udaje się Mazurkiewicz do domu Mąckich, by rozmówić się z wybranką swego serca i jej siostrami (Joanna Trzepiecińska i Ewa Makomaska), również zwolenniczkami wszelkiej moralności (w każdym tego słowa znaczeniu). Zaloty nie są mocną stroną Saturnina, podobnie jak towarzyski small talk, lecz mimo wszystko nie ustępuje i nieporadnie oświadcza się, na co panna Sabinka reaguje ogromną radością, zapominając w mgnieniu oka o swych feministycznych zapędach i godzi się być Mazurkiewicza kurą domową.

Tymczasem syn Mąckiej (Adrian Brząkała) schodzi na drogę grzechu smaląc cholewki do tancerki rewiowej, kobiety złego prowadzenia się, ale kusząco pięknej i diabelsko utalentowanej - Kamilli (Marta Wiejak). Na skutek nieporozumienia list od Kamilli z zaproszeniem na romantyczne tête-à-tête za kulisy teatru Arkadia trafia w ręce matki i ciotek. sytuacja dodatkowo się jeszcze komplikuje, gdy o różowej kopercie dowiaduje się wujek juniora (Piotr Bajtlik) i postanawia skorzystać z kuszącej propozycji diwy.

Mazurkiewicz zjawia się w samą porę w domu Mąckich i żeby zapobiec nieszczęściu i hańbie, jaka spadłaby na porządną rodzinę, decyduje się ratować cnotę biednego chłopca. Oczywiście, farsa nie byłaby farsą, gdyby bohaterowi nie stanęły na drodze rozmaite przeszkody. Wyprawa do pachnących perfumą i pudrem buduarów będzie dla naszego strażnika moralności trudną próbą, bo jak tu być wiernym swoim zasadom, gdy widzi się nieszczęśliwą grzesznicę w kuszących pończoszkach...





Julian Tuwim przerabiając "Żołnierza...", zadbał o to, żeby publiczność się nie nudziła - bazując na skromnym i dość prostym utworze, rozbudował poszczególne wątki, wzbogacając je elementami własnego autorstwa. W rezultacie powstało dzieło wielowymiarowe, istna mozaika postaci. Choć początkowo fabuła jest nieco rozproszona, w drugiej części sztuki poszczególne wątki łączą się ze sobą w jedną, spójną historię. Przyznam, że konstrukcja tej farsy jest doskonale przemyślana!

Autor chciał przedstawić publiczności jak najszerszą perspektywę różnych warstw społecznych i różnych środowisk - od zadzierającej nosa, obłudnej arystokracji, po świat artystów, pogardzany przez "porządnych" mieszkańców stolicy. Pomiędzy głównymi wątkami przewijają się jeszcze problemy poszczególnych bohaterów - lokaja Grzegorza (Tomasz Drabek), który znudzony usługiwaniem rodzinie Mąckich, rzuca pracę i zatrudnia się w Arkadii, Mąckiego seniora, który pod maską porządnego człowieka skrywa oblicze mężczyzny spragnionego zakazanych rozkoszy i syna Mazurkiewicza, Kazia, niezrozumianego przez otoczenie miłośnika niebezpiecznych przygód, o których czytał tak dużo, że zaczął mylić rzeczywistość z literacką fikcją. 




Dobrzański i Tuwim wyśmiali zakłamanie "szanowanych" rodzin, takich jak Mąccy, a także dwoistość natury ówczesnych feministek, które pod fasadą silnych kobiet traktujących z pogardą instytucję małżeństwa, w rzeczywistości pragnęły ślubu i statecznego życia u boku męża. Dostało się też strażnikom moralności pokroju Mazurkiewicza, w których chęć bycia podziwianym i szanowanym walczyła z biologicznymi potrzebami każdego zdrowego mężczyzny. Ot i taka układanka typowych ludzkich słabości i przywar. O dziwo, nie ma w tej sztuce postaci negatywnych - wszyscy bohaterowie tej zabawnej historii mają swoje drobne grzeszki, ale dzięki temu są autentyczni. A że pruderyjni Mąccy z Mazurkiewiczem na czele rzucali gromy w stronę ponętnych kabaretowych artystek? Cóż, autorzy zadbali o to, żeby los dał im porządną nauczkę...

Powiedzenia głównego bohatera przez długi czas miały zastosowanie w codziennym języku. Polacy tak bardzo pokochali Mazurkiewicza i jego uroczą nieporadność, że poniekąd dali mu drugie życie - poza sceną. Dziś na ulicach nie usłyszymy już charakterystycznego "bój się Boga, Mazurkiewicz!", ale w czasach, gdy sztuka święciła triumfy na warszawskich scenach, stwierdzenie to było powszechnie używane w potocznym języku, podobnie, jak "Kaziu, nie męcz ojca!". Kto wie, może i współczesna widownia poczuje do Saturnina Mazurkiewicza równie wielki sentyment i ożywi mazurkiewiczowską mowę? 




Nie da się zaprzeczyć, że Teatr Polski stworzył imponujące widowisko. Dawno nie widziałam teatralnej produkcji przygotowanej z tak wielkim rozmachem. W sztuce Jasińskiego nie ma mowy o niedociągnięciach, czy prowizorce - reżyser (a także cały sztab ludzi, dzięki którym możemy oglądać tę wspaniałą aranżację) zadbał o każdy najmniejszy szczegół. W wyniku tych starań powstał obraz jak żywcem wyjęty z minionego wieku. Każda z postaci ma na sobie strój charakterystyczny dla tamtej epoki. Obrotowa scenografia (podobnie, jak w "Królu" Strzępki i Demirskiego) przedstawia kolejno: mieszczański salon Mąckich, kulisy teatru, gdzie Mazurkiewicz został uraczony wódeczką "dla kurażu", garderobę artystek, w której przesiadywał z dziewczętami Grzegorz, scenę rewiową z fortepianem, na którym stała Kamilla, czarując publiczność pięknym, mocnym głosem, a także pokój hotelowy w którym miejsce ma finał tej zagmatwanej opowieści. 

Każdy z bohaterów ma swój niepowtarzalny styl bycia, który cechuje charakterystyczny gest, albo sposób wysławiania się. Mącki senior i jego bratanek idąc, odrzucają do tyłu nóżkę, Sabinka porusza się niezgrabnie i brakuje jej dziewczęcej gracji, co tylko podkreśla jej feministyczną duszę. Kamilla wtrąca w swoich wypowiedziach francuskie zwroty, a jej kocie ruchy i uwodzicielski ton głosu przywodzą na myśl artystki paryskiego kabaretu Moulin Rouge. Swoją drogą, w sztuce nie brakuje francuskich akcentów - publiczność będzie mogła podziwiać wspaniały pokaz kankana wykonany przez tancerki w charakterystycznych spódnicach. Zachwycająca scena! 




Choć zachwyt wzbudzają wszyscy artyści, gwiazdą w tej sztuce jest bezapelacyjnie Zbigniew Zamachowski. Jego Mazurkiewicz wywoływał na sali salwy śmiechu, ale jednocześnie wzruszał swoją nieporadnością. Jestem zachwycona talentem Marty Wiejak. Jej śpiew sprawił, że zaniemówiłam z wrażenia. Dlaczego świat jeszcze o niej nie usłyszał?! Mam nadzieję, że dzięki roli Kamilli to się wkrótce zmieni. Od dnia, kiedy wreszcie obejrzałam "Króla", jestem ogromną fanką Krzysztofa Kwiatkowskiego, dlatego też oglądałam go w roli Kazia z nieskrywanym zachwytem. Bardzo lubię Lidię Sadową, ale odniosłam wrażenie, że w roli Sabiny czuła się trochę niezręcznie. Nawet w końcowych scenach była, hmmm, sztywna? To chyba właściwe słowo. Miałam poczucie, że ta postać jest jej obca - najpierw grała ją w sposób przerysowany, co w sumie wyszło dość zabawnie, ale potem Sabinka zamieniła się w mumię. Zwróciłam na to uwagę, bo widziałam tę aktorkę i w serialu i na scenie, ale nigdy wcześniej nie wydawała mi się sztuczna. Cóż, oglądałam tę sztukę kilka dni po jej premierze - może aktorzy nie zdołali jeszcze dobrze wejść w swoje role... 

Świetnie za to poradził sobie z rolą lokaja Grzegorza Tomasz Drabek. Uważam, że to jedna z najbarwniejszych postaci w tym przedstawieniu. Koniecznie muszę też wspomnieć o zachwycających tancerkach - Adriannie Dorociak, Paulinie Janczak i Monice Kaleńskiej. Przez cały czas trwania spektaklu (z niewielkimi przerwami) wykonywały bezbłędnie trudne, bardzo wyczerpujące układy choreograficzne. Ich taniec sprawił, że widzowie mogli poczuć się jak w prawdziwym teatrze kabaretowym z minionego wieku. 

"Żołnierz królowej Madagaskaru" w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego zapiera dech w piersiach. Podziwiając popisy rewiowe, kankany i wspaniałe aranżacje wokalne można uwierzyć, że cofnęliśmy się w czasie o jakieś sto lat. Trzy godziny wyśmienitej zabawy z aktorami Teatru Polskiego to zdecydowanie za mało. Przykro było opuścić ten roztańczony świat i wrócić do obecnej rzeczywistości...



Fot. Katarzyna Chmura - Cegiełkowska

Materiały - Teatr Polski im. Arnolda Szyfmana w Warszawie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz