Zawsze, kiedy ktoś mnie pyta, czy
żałuję, że wylądowałam na tym zadupiu, przypominam sobie, co widzę każdego
ranka, gdy wyglądam przez okno. A widzę: wielką sosnę otoczoną kilkoma małymi
świerkami. Na przeciwko, po drugiej stronie drogi stoi drewniany płot, za płotem
pług sąsiada, wokoło las. Cisza, którą przerywa czasem turkotanie
przejeżdżających pociągów. I pohukiwanie sów, które budzą lepiej niż mój alarm
w telefonie, Czy żałuję? Nigdy nie byłam tak szczęśliwa.
***
- Przeprowadzam się.
- Jak to?
- Po prostu. Niedługo nie będę mieszkać tam gdzie teraz
mieszkam.
- A gdzie?
- Jeszcze nie wiem. Pewnie gdzie indziej.
***
Rozpoczęłam wielkie poszukiwania
swojego "gdzie
indziej". Łatwo powiedzieć, ale w praktyce wygląda to dużo trudniej...
Prawdę mówiąc, szukanie sobie idealnego miejsca do życia to najtrudniejszą rzecz,
jaką miałam okazję robić od czasu obliczania pierwiastków w pierwszej
gimnazjum. Na szczęście, okazało się, że otacza mnie cała masa ekspertów od
szukania mieszkań idealnych. Według nich najlepiej zamieszkać w centrum, ale
trochę na uboczu, w pobliżu pracy, ale nie za blisko. Najlepiej w czymś małym,
ale przestronnym, z oknami na zachód, ale żeby można było oglądać wschody
słońca, blisko parku, metra, Lidla, Tesco i Biedronki, ale żeby nie było zbyt
wielu sklepów i ulic w okolicy. Nie przez agencje, bo to złodzieje, oszuści i
zboczeńcy, ale też nie przez osoby prywatne, bo to złodzieje, oszuści i
zboczeńcy...
***
- Boże, jeżeli istniejesz,
proszę, pomóż mi znaleźć mieszkanie (proszę, proszę, proszę!)
- Droga Pani, Bóg jest naszym
Stwórcą, a nie agentem nieruchomości...
***
Z każdym z oglądanych przeze mnie
mieszkań było coś nie tak - za drogie, za brzydkie, za małe, za duże, za
daleko, za blisko, bez mebli, z meblami po prababci Genowefie, których
absolutnie pod żadnym pozorem nie można usunąć, "bo to, proszę pani,
zabytki!" Jak już niby wszystko grało, to nie pasował mi widok z okna.
Albo wysokość sufitu. Albo kafelki w łazience. Prawdę mówiąc, ja po prostu
cholernie nie chciałam mieszkać w żadnym z tych miejsc. I już. Czasem śmiać mi
się chciało z tej mojej hipokryzji. Czasem, jak już nie wiedziałam, do czego
mam się jeszcze przyczepić, udawałam po prostu rozkapryszoną jędzę i
odstraszałam od siebie właścicieli, którzy pewnie potem odetchnęli z ulgą,
zamykając za mną drzwi. Czasem nie maiłam już pomysłów na to, czego właściwie
szukam. I kiedy już myślałam, że nigdy nie znajdę, udało się - wreszcie
znalazłam. Mały Domek na Wsi.
#1 Mały Domek na Wsi
Instruowana żeby szukać
mieszkania jak najbliżej centrum cywilizacji, wylądowałam w rezultacie na peryferiach wszechświata. Nie przesadzam. Jedzie się tu jak
przez Kraków, w okolicy same pola lasy i serwisy samochodowe. Przy trasie
głównej stoi jeden sklep wielobranżowy, z gatunku tych, w których na jednej
półce leżą śledzie w oleju, majonez, papier toaletowy i nylonowe pończochy...
Na zakupy jeżdżę do miasta. Właściwie, wszędzie jeżdżę do miasta -
oczywiście, jeżeli zdążę na autobus, bo z tym też czasem ciężko.
***
- Dzień
dobry!
- A no, czy dobry, to się okaże.
- Czy był już autobus X?
- Był, ino odszedł.
- A autobus Y?
- Był. Ino odszedł.
- A autobus Z?
- Odszedł. Jakieś dziesięć minut będzie, jak pojechał - o, tam!
- Gospodarzu, to czym ja teraz dojadę do centrum?!
- Tera to na piechotę.
***
#2 Wielka Przeprowadzka
Znalezienie sobie miejsca do
życia, to tylko połowa sukcesu, Druga połowa, to przewiezienie na miejsce
całego swojego dobytku. Mój okazał się tak ogromny, że mogłabym nim
obdzielić z dziesięć rodzin wielodzietnych i jeszcze sporo by zostało... Wielka
Przeprowadzka okazała się przedsięwzięciem na ogromną skalę. Całe swoje dwudziestosiedmioletnie
życie spakowałam do kilkudziesięciu kartonów po chipsach, wyżebranych w jednym
z praskich sklepów spożywczych. Resztę poupychałam w niezliczonej ilości worków
na śmieci. Wszystko to było transportowane na miejsce w sześciu samochodach. Po
tym jak rozpakowałam wszystkie pudła i worki, obiecałam sobie, że to pierwsza i
ostatnia przeprowadzka w moim życiu - zostanę tu chyba do końca swoich
dni.
Na początku dziwnie mieszka się w
nowym miejscu. Miałam wrażenie, jakbym przyjechała do kogoś w odwiedziny - otwierałam
nie swoją lodówkę, spałam w nie swoim łóżku. Kilka tygodni musiało upłynąć,
żebym wreszcie zaczęła identyfikować otoczenie, jako własne. Przez następny
miesiąc zmagałam się z nerwowymi myślami pod tytułem "Matko, czy ja zamknęłam
mieszkanie?!", "Czy wyłączyłam kuchenkę?!", "A
żelazko?!" - oczywiście,
nigdy nie byłam tego pewna, a znoszenie niepewności przez cały dzień pewnie by
mnie zabiło, dlatego drałowałam szmat drogi z przystanku do domu, żeby utwierdzić
się w przekonaniu, że owszem, mieszkanie zamknęłam bardzo dokładnie, kuchenka
byłam wyłączona, bo przecież nic na niej nie grzałam, a żelazka nie używałam od
wczorajszego wieczoru. Sprawdzone - dom mi nie płonie, więc z powrotem biegiem
na przystanek. Za późno, wszystko "odeszło". Przezorny, zawsze
spóźniony...
Podobno ważne jest, co się
przyśni pierwszej nocy w nowym mieszkaniu. Doskonale pamiętam, co mi się śniło
- włamywacze i powódź w łazience. Wolę nie wiedzieć, co to znaczy.
***
- Cześć kotku.
- miał.
- Mieszkasz tu?
- Miał.
- To może będziemy mieszkać razem?
- Miał.
***
#3 Rudolf
O tym, że tu zamieszkam, nie
zadecydował przypadek. Ani też przeznaczenie. O tym, że stanę się lokatorką
tego małego mieszkanka w Małym Domku na Wsi, zadecydował kot. Siedziałam na
krawężniku po drugiej stronie ulicy i gapiłam się na dach budynku, który za
parę dni miał się stać moim domem. Ale wtedy jeszcze był zupełnie obcą budowlą
otoczoną ogrodzeniem z furtką zamkniętą na amen. Kolejny raz przeklinałam tę
swoją przezorność - znowu przyjechałam na miejsce czterdzieści pięć minut przed
czasem w obawie, że się spóźnię, No to teraz sobie poczekam. Albo i nie - może
nie doczekam w tym czekaniu, tylko spalę się żywcem w trzydziestostopniowym
upale, bo oczywiście, w promieniu paru kilometrów ani skrawka cienia, a ja
zapomniałam po drodze kupić wodę. I gdy tak się zagłębiałam w swych
katastrofalnych myślach przez ogrodzenie "mojego" domu przeszedł
wielki rudy kot, przebiegł przez ulicę i usiadł na chodniku, obok mnie. Po
chwili położył się brzuchem do góry, domagając się głaskania i drapania. I tak
w dużym skrócie zamieszkałam w Domku na Wsi.
Rudolf to kot
"ogólnodostępny", z gatunku kotów szwendających się, co oznacza, że,
mimo iż teoretycznie ma swój dom, swój kąt w rogu pokoju i swoją miskę, nic nie
stoi mu na przeszkodzie, żeby wbić się na chatę któremuś z pozostałych
lokatorów. Ponieważ ostatnio bardzo upodobał sobie moje mieszkanie, zaczynam
powoli myśleć, że Rudolf jest też trochę mój. Odrobinę. Taki gratis w cenie
czynszu.
***
"Nie jestem
Holly! Nie jestem też Lula Mae! Nie wiem, kim jestem! Jestem jak ten kot,
bezimienny przybłęda. Nie należymy do nikogo. Nawet nie należymy do
siebie".
~ Holly Golightly
(Śniadanie u Tiffany'ego)
***
Rudolf został
sam. Jak ten kot z wiersza Szymborskiej. Z tą różnicą, że jego właściciele na
szczęście mają się dobrze i po prostu wyjechali, składając wcześniej na moje
ręce torbę z kocim żarciem i prosząc, żebym tygrysa karmiła. Nie ma sprawy. Rudy
jest kotem, który ma milion własnych spraw, w które lepiej się nie mieszać,
jeżeli nie chce się poczuć na skórze kocich pazurów. Nie wnikam, co robi, z kim
i dlaczego. Wsypuję mu do dwóch wielkich misek suchą karmę, dolewam wody i
każdego wieczoru, gdy wracam do domu, nie mogę się nadziwić, jaki to zwierzę ma
apetyt - wszystko znika, co do okruszka. Tłumaczę to sobie tym, że Rudek to w
końcu kot większego kalibru, do tego jeszcze silny przedstawiciel płci
męskiej i pewnie potrzebuje kalorii. Pod koniec tygodnia zagadka żarłocznego
apetytu zostaje rozwikłana - przy misce na werandzie siedzi kotka pochodzenia
niewiadomego i wcina jak szalona rudkowe żarcie. Obok niej nasz bohater,
wpatrzony w pannę jak w obraz. Rudolf ma dziewczynę. Koniec historii. Do czego
to doszło, że koty są romantyczniejsze niż ludzie...
***
"W dalekim zamku z trzema
wieżami mieszkała śliczna królewna. Ponieważ była piękna jak płatek białej
róży, nazywano ją Śnieżką (...)"
~ Bracia Grimm (Królewna Śnieżka)
***
#4 Śnieżka
Dostałam kwiatek. Najpiękniejszy
na świecie. Wysoka na pół okna biała orchidea. Jest absolutnie przepiękna i
każdego ranka, zaraz po przebudzeniu, leżę sobie i patrzę na nią nie mogąc się
nadziwić, że minął miesiąc, odkąd jesteśmy razem i jeszcze nie zwiędła. Taka
zwykle jest kolej rzeczy w moich relacjach z roślinami. Kwitnącym daję jakieś
dwa tygodnie, zanim wyzioną ducha, paprotnym zwykle kilka miesięcy. To nie tak,
że nie mam serca do roślin - ja po prostu o nich zapominam... Już dawno
pogodziłam się z tym, że wytrzyma ze mną tylko kaktus i krzew syberyjski,
przystosowany do życia w ekstremalnych warunkach. Tak sobie myślałam, kiedy
otrzymałam ten piękny cud przyrody. Poinstruowana jak się z nim obchodzić,
pielęgnowałam, dbałam, zachwycałam się, kątem oka sprawdzając, czy nie wykazuje
już jakichś oznak rychłej śmierci. Nie, skąd - kwitnie sobie w najlepsze,
pyszni się na parapecie, jak królowa w koronie z białych, delikatnych kwiatków
i cieszy moje oko i raduje serce, że nie stałam się kolejny raz morderczynią
roślin. Uznałam, że z tej okazji powinna się jakoś nazywać. I tak została
Śnieżką.
***
"Zima. Przez ulice zasypane
śniegiem, w zmroku idzie dziewczynka bosa, z gołą głową i coś niesie w
fartuszku. Dlaczego bosa? To cała historia. Rano miała pantofle, stare i
zniszczone, za duże na nią, stare pantofle matki, ale je pogubiła".
~Hans Christian Andersen
("Dziewczynka z zapałkami")
***
#5 Mala
Każdego ranka wszyscy
niezmotoryzowani mieszkańcy Wsi podążają w jednym kierunku - na przystanek w
stronę miasta. Spotykam tam każdego dnia te same twarze - mamy trzymające za
rękę dzieci z wielkimi tornistrami, młodzież na oko gimnazjalną, popalającą w
pobliskich krzakach, kilku pijaczków, grono starszych pań, spoglądających z
dezaprobatą na zapijaczone gęby no i ją - Malę. Mieszka z całą, bardzo liczną
rodziną kilka ulic od mojego domu. Mala, jak na Cygankę przystało ma
piętnaścioro rodzeństwa. Kiedy idzie drogą ze swoją matką i ciotką, wygląda to
z daleka jak wycieczka szkolna - gromada dzieci lekko podrośniętych i trzy
niemowlaki, po jednym na rękach każdej z kobiet. Dzieci są hałaśliwe,
ciekawskie, wszędzie ich pełno. Wszyscy wokoło odsuwają się na bezpieczną
odległość, kiedy rodzina Mali pojawia się na horyzoncie. Muszę przyznać, z
pewnym zakłopotaniem, że ja też zwykle wolę trzymać się od Cyganów z daleka.
Może to dlatego, że nie lubię być szarpana, szturchana i szczypana przez małe
cygańskie rączki. A może podświadomie wierze w te wszystkie stereotypy, jakie
przez lata na dobre przywarły do naszych umysłów - że brudny, ciemny, prosty,
naród żebraków i złodziei. Może trochę się tych ludzi boję. Nie wiem. W każdym
razie tego dnia akurat na przystanku nie było nikogo. Stałam już od dobrych
dwudziestu minut, czekając na cokolwiek, gdy ją zobaczyłam - szła z jakąś niewiele
starszą od niej kobietą, której wcześniej nie widziałam. Kobieta niosła w
chuście niemowlaka, a Mala szła za ręką z dwójką małych dzieci. Pochód kończyły
jeszcze dwie dziewczynki i trochę straszy od nich chłopak. Odsunęłam się
instynktownie, przyglądając się całemu towarzystwu z bezpiecznej odległości.
Nagle zobaczyłam, że Mala idzie w moją stronę. Uśmiechnęła się i powiedziała
czystą polszczyzną:
- Przepraszam, która jest teraz
godzina?
- Dwadzieścia po
dziewiątej.
- A jaki autobus przyjedzie
najszybciej?
- Wydaje mi się, że X. Pozostałe
już niestety odjechały.
- Dziękuję bardzo!
To mówiąc uśmiechnęła się
promiennie pokazując cały arsenał równych białych zębów. Nagle dotarło do mnie,
że ta dziewczyna nie ma nic wspólnego ze stereotypowym obrazem "zaniedbanej,
biednej Cyganki". Miała na sobie czarne spodnie i sweter, włosy odrobinę
rozjaśnione, spięte w koka. I jej sposób mówienia - nie żadna łamana
polszczyzna. Od Mali biła mądrość - w jej spojrzeniu, w jej bezproblemowym
sposobie wysławiania się. Wsiadły do tego samego autobusu, co ja, ale wyszły
dwa przystanki dalej. Obca kobieta z niemowlęciem na rękach i Mala z gromadką
starszych dzieci. Ma nie więcej, niż dwadzieścia lat. I spojrzenie
czterdziestolatki. I smutek na zmęczonej twarzy. Poczułam się dziwnie - ja
beztrosko zarzucam torbę na ramię i lecę na balet, ona pewnie od rana do późnej
nocy pracuje. Pewnie nie ma czasu na naukę. Ani na książki. Pewnie nawet do
głowy by jej nie przyszło, żeby pomarzyć o lekcjach tańca. Pewnie po całym dniu
pada na łóżko i zasypia. Jeszcze raz spojrzałam za oddalającymi się postaciami
i dostrzegłam, co mi w Mali nie pasowało - dziewczyna szła po chodniku... bez
butów.
#6 Podwieczorek na
werandzie
Kolejny weekend
dobiega końca. Siedzę na huśtawce, z książką w jednej ręce i kubkiem herbaty w
drugiej. Przykrywam się kocem. Mimo, że to dopiero środek września, w powietrzu
czuć już listopadowy chłód. Nie czytam - słucham miarowego
cykania koników polnych. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego one dają
koncerty o tej tylko w wieczornej porze. Cóż, każdy ma inny rytm dnia. Czuję jak powieki same mi się zamykają. To był pracowity czas. Lubię kończyć tydzień z poczuciem, że cała lista ważnych spraw została
załatwiona. Teraz już mogę o niczym nie myśleć - tylko pozwolić, żeby wiatr
delikatnie kołysał huśtawką, a śpiew ptaków odgonił wszystkie problemy na bok.
Sennym wzrokiem parzę na dom - mój dom. Wyobrażam sobie, jak pięknie będzie
wyglądał ogród, przysypany pierzyną śniegu. I jak udekoruję mieszkanie na
święta. Może założymy Rudolfowi poroże z tektury i będzie udawał renifera? Może
postawię na oknie mały świerk, będzie upajająco pachniał. I zapalę lampiony.
Będzie bajkowo. Już jest bajkowo. Nareszcie jestem w domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz