Kultowe klasyki, do których bez wątpienia należy powieść Co gryzie Gilberta Grape'a Petera Hedgesa, to doskonały materiał na teatralną produkcję. Znane i uwielbiane tytuły działają na widzów jak magnes, bo mają w sobie nostalgiczny czar, któremu tak trudno się oprzeć. Mimo upływu lat historia introwertycznego Gilberta Grape'a nie zestarzała się ani trochę. Marcin Czarnik wzbogacił tę opowieść znanymi przebojami, które studenci krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych wyśpiewują na scenie z imponującą energią. Problem polega na tym, że reżyser gdzieś zagubił proporcje pomiędzy dramaturgią a elementami wokalnymi. Sztukę Czarnika określiłabym raczej mianem doskonale zaśpiewanego koncertu ze śladową ilością tekstu...
Przeniesienie na deski teatru bestsellerowej powieści, która doczekała się genialnej ekranizacji, jest zawsze dużym wyzwaniem. Co gryzie Gilberta Grape'a to ponadczasowy, uwielbiany klasyk, a od takich dzieł publiczność wymaga bardzo dużo. Mamy tu poruszający dramat młodego chłopaka, który, mimo skomplikowanej sytuacji rodzinnej, stara się żyć jak jego rówieśnicy. Mamy też fenomenalne kreacje, jakie stworzyli w filmie Johnny Deep i Leonardo DiCaprio - wówczas dwie wschodzące gwiazdy amerykańskiego kina. DiCaprio za rolę Arniego otrzymał w 1994 roku pierwszą nominację do Oscara. I choć na uznanie Akademii Filmowej aktor musiał poczekać jeszcze ponad dwadzieścia lat, już wtedy nikt nie miał wątpliwości, że machina ruszyła, a statuetka jest tylko kwestią czasu.
Marcin Czarnik postanowił stworzyć swoją własną formułę, za pomocą której opowieść o Gilbercie odżyje w naszej pamięci na nowo. Ponieważ to dyplom studentów specjalności wokalno - aktorskiej, główną składową przedstawienia jest oczywiście muzyka. Spektakl rozbrzmiewa przebojami Bonnie Tyler, Whitney Houston, Niny Simone, grupy R.E.M i wielu innych wykonawców, których utwory kilka dekad temu królowały na wszystkich listach przebojów. Znane melodie grane na żywo przez zespół muzyczny w połączeniu ze świetnym głosem młodych artystów to niewątpliwie ogromny atut tej sztuki. Mam tylko jeden zasadniczy zarzut - jest ich zdecydowanie za dużo. Sprawia to wrażenie, jakby piosenki pełniły rolę zapychaczy czasu i przestrzeni, rekompensując widzom dramaturgiczne niedobory. Najwyraźniej Marcin Czarnik stwierdził, że czego studenci nie powiedzą, to dośpiewają - a czego nie dośpiewają, to dotańczą...
Akcja spektaklu toczy się w domu rodziny Grape. Na scenie widzimy pomieszczenie, które jest jednocześnie salonem, kuchnią i sypialnią matki Gilberta, Bonnie. Kobieta swą monumentalną tuszą góruje nad całym otoczeniem. Iga Rudnicka, która wciela się w tę postać, stoi na wzniesieniu, niemal topiąc się w gigantycznej sukni, która wyglądem przypomina cyrkowy namiot. Matka - Bóg, która widzi wszystko, wszystko wie i nad wszystkim sprawuje władzę. Chcąc nie chcąc, Bonnie stanowi nieodłączny element tego domu, bo z racji swej ogromnej nadwagi zalega w swojej sypialni niczym ogromny wieloryb. Poczucie absolutnej kontroli nad rodziną stanowi dla niej pewnego rodzaju remedium na cierpienie spowodowane kalectwem... Tak, dom Gilberta zdecydowanie nie należy do zwyczajnych. Jego najmłodszy brat Arnie (Dariusz Pieróg) jest chory umysłowo, przez co wymaga nieustannej opieki. Na Gilbercie (Przemysław Kowalski) i jego siostrze Amy (Małgorzata Walenda) spoczywa ciężar ogromnej odpowiedzialności za bliskich. Niestety, w małomiasteczkowej społeczności, gdzie wszyscy wszystko wiedzą, trudno strzec rodzinnych tajemnic i uniknąć bolesnych upokorzeń. Młodzi marzą o beztroskim życiu, jakie wiodą ich rówieśnicy. W umysłach Gilberta i Amy toczy się nieustająca walka między poczuciem obowiązku a pragnieniem niezależności. Kiedy Gilbert poznaje Becky (Marianna Linde), a Amy zbliża się do przyjaciela swojego brata, Tuckera (Jakub Sielski), oboje zaczynają rozumieć, że będą musieli zawalczyć o siebie i swoje szczęście.
Spektakl Marcina Czarnika rozczarował mnie dramaturgicznie, bo w gęstwinie muzycznych hitów zupełnie ginie fabuła. Niestety, nie wszystko da się opowiedzieć piosenkami - a odniosłam wrażenie, że to właśnie na nich opiera się całe przedstawienie. Maraton utworów muzycznych, pomiędzy którymi artyści wypowiadają zaledwie kilka zdań, w pewnym momencie zaczyna widza męczyć. Może twórcami kierowała przesadna chęć pokazania możliwości wokalnych studentów? A może piosenki miały stanowić substytut dialogów? Może twórcy doszli do wniosku, że skoro tekst utworu muzycznego koresponduje ze spektaklem, to czemu by go nie wykorzystać? Nie ma w tym nic złego, pod warunkiem, że zachowamy pewien umiar. Mój zarzut polega na tym, że Czarnik stworzył całą playlistę takich tematycznych kawałków, w wyniku czego piosenki stały się na scenie głównym środkiem komunikacji, a to już jednak gruba przesada...
Mimo wszystko dobrze się tego widowiska słucha. Oglądałam spektakl o 21:00 i wyraźnie czułam, że o tej porze mój umysł domaga się właśnie takich tytułów, przy których może jedynie odpocząć. Polecam Co gryzie Gilberta Grape'a na wieczorny relaks, jednak nie ma sensu doszukiwać się w tym przedstawieniu dramatu na miarę książki Petera Hedgesa, czy filmu Lasse'go Hallströma. Spektakl Czarnika ledwie dotyka Grape'a, jakiego znamy z kart powieści i kinowego ekranu. Potraktujcie to przedstawienie jak coś w rodzaju koncertu upamiętniającego tę kultową produkcję i nastawcie się na solidną dawkę popisów wokalnych, bo to jego główna i zarazem jedyna zaleta.
Trzeba przyznać, że artyści wypadli na scenie naprawdę świetnie. Moim faworytem był od początku do końca Jakub Sielski, który w roli Tuckera zdecydowanie skradł Gilbertowi show. Podobny zachwyt czułam, patrząc na wspaniałą Igę Rudnicką, która na scenie wciela się w postać matki. Aktorka miała naprawdę trudne zadanie. Tkwić na scenie przez kawał czasu w gigantycznym "ciele", z którego ledwo wystawała jej głowa, to nie lada sztuka. A jeszcze śpiewać w tym namiocie, to już w ogóle wyzwanie. Moje serce zdobyła jednak nie śpiewem (choć głos ma przepiękny!), ale zmysłowym tangiem, które jej bohaterka zatańczyła w jednej ze scen z duchem swojego zmarłego męża. Świetnie poradził sobie ze swoją rolą Dariusz Pieróg, który na scenie doskonale zagrał Arniego. Kawałek Everybody hurts R.E.M w wykonaniu tego artysty wywołał u mnie ciarki na plecach.
Mimo rozczarowania spektaklem Marcina Czarnika muszę przyznać, że werdykt jury 10. Międzynarodowego Festiwalu Szkół Teatralnych ITSelF wcale mnie nie zaskoczył. Młodzi aktorzy mieli za zadanie pokazać pełnię swoich artystycznych możliwości i zrobili to naprawdę wyśmienicie. Sztuka jest doskonale zaśpiewana, co dla adeptów specjalności wokalno-aktorskiej oznacza, że cel został w pełni osiągnięty. Boli mnie tylko, że poza muzyką i popisami wokalnymi, przedstawienie jest właściwie zupełnie puste. Może jurorzy także to dostrzegli? W końcu TAKI tytuł to murowany kandydat do grand prix, a spektakl otrzymał tylko wyróżnienie oraz nagrodę dla Przemysława Kowalskiego za tytułową rolę... Cóż, miłośnicy musicali i nostalgicznych koncertów będą z pewnością zachwyceni. Tym, którzy cenią sobie głębokie i poruszające dialogi, raczej odradzam Gilberta, bo jest ich tam zdumiewająco mało.
fot. Natalia Kabanow
Materiały prasowe: Akademia Sztuk Teatralnych im. St. Wyspiańskiego w Krakowie
10. Międzynarodowy Festiwal Szkół Teatralnych ITSelF
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz