poniedziałek, 7 października 2013

Indiańska jesień



Jesień to moja ulubiona pora roku. Co prawda, wcześniej mówiłam tak też o zimie, wiośnie i lecie, ale całkiem niedawno odkryłam, że jesień bije pozostałe pory roku na głowę, bo ma w sobie je wszystkie po trochu. Jesień zwykle zaczyna się latem, a potem jeszcze długo je udaje. Jesienne poranki są tak chłodne i mroźne, że czasem można pomylić jesień z zimą. Pierwsze jesienne dni są jeszcze ciepłe, słońce przyjemnie grzeje w twarz i aż chce się zdjąć płaszcz i sweter - zupełnie jak wiosną. Krótko mówiąc, jesień ma w sobie zdrową równowagę, której innym porom roku tak brakuje.


Indiańska jesień - to określenie usłyszałam parę dni temu w radio i bardzo zapadło mi w pamięć. Nigdy nie wymyśliłabym czegoś takiego. Teraz za każdym razem, gdy wychodzę z domu i patrzę na drzewa mieniące się wszystkimi odcieniami żółci i czerwieni, myślę o jesieni właśnie w taki sposób. Nie wiem, kto był autorem tych słów (to chyba miała być jedna z tych licznych radiowych zagadek, polegająca na tym, że słuchacze dzwonią do studia, a za dobrą odpowiedź otrzymują kubek). Teraz żałuję, że tak chaotycznie przerzucałam stacje, zamiast wysłuchać całej wypowiedzi. Ktoś, komu jesień kojarzy się z rdzennym plemieniem Indian, musi być ciekawym człowiekiem. Przez kilka dni zadawałam sobie pytanie, co miał na myśli? Dlaczego akurat indiańska, a nie na przykład afrykańska albo indyjska? Niski, męski głos uderzał momentami w sentymentalny ton i czuło się w nim nuty żalu i tęsknoty za tym co minęło. Artysta? Tak, z całą pewnością facet zajmuje się sztuką. Może malarz? Albo poeta? Na pewno poeta. Poeci stanowią największy odsetek zachorowań na sezonową depresję. Z drugiej strony, równie dobrze mógł być muzykiem. Przecież muzycy często piszą teksty, przez co w pewnym stopniu też są poetami. No nic, nieważne. Przełączyłam, nie dowiem się, mój błąd. Tajemniczy na końcu zdobył mnie stwierdzeniem, że nic nie zastąpi mu słońca, ale szanuje również powagę jesieni. Indiańska jesień ma w sobie tajemnicę. Jezu... pięknie...

Przepadłam zupełnie, zaintrygowana ową indiańską tajemnicą. Ponieważ umknęło mi tak zwane clue, postanowiłam sama poprzyglądać się otoczeniu i odszukać w nim jakichkolwiek symptomów plemiennych. Wnikliwe obserwacje utwierdziły mnie w przekonaniu, że facet jest genialny. Rozejrzyjcie się wokoło. Jesień to chyba jedyna pora roku, której ewolucja jest widoczna w tak szybkim tempie. Przyroda zmienia barwy w mgnieniu oka, jak kobieta zmienia sukienkę. Nie o odzież jednak tu chodzi a o pierwotny rytm natury - choćby nie wiem co, drzewa stopniowo będą zmieniać kolor liści z zielonego na żółty, z żółtego na zgaszoną czerwień, jakby zbroiły się na walkę z czasem, wiedząc, że i tak jest to zabieg z góry skazany na porażkę. Heroiczna bitwa, którą przegrają w starciu z pierwszym mrozem. Tak, to porównanie ma głębszy sens. Jesień ma w sobie wewnętrzny spokój. Wszystko w tej porze roku jest stonowane. Jesienią niepodzielnie królują zgaszone, spokojne kolory - czerwień wpadająca w heban, zgniła zieleń i specyficzny odcień żółtego, który przywodzi na myśl słoik musztardy. Drzewa teraz mienią się wielością barw i kiedy się dobrze przyjrzę, faktycznie wyglądają trochę jak indiańskie pióropusze. Jesień jest dzika i żyje własnym życiem - nawet w tak wielkim mieście, w którym tempo wyznaczają zapędzeni ludzie. Co za szczęście, że coś się temu szaleńczemu biegowi sprzeciwia. 

Wczoraj jechałam tramwajem numer 24 w stronę centrum. Wlókł się niemiłosiernie, ludzie wyglądali niecierpliwie prze okna, jakby chcieli wyskoczyć, choć z drugiej strony wcale im się nie dziwię, bo faktycznie, chwilami miało się wrażenie, że szybciej będzie na piechotę. Siedziałam sobie zamyślona, bo zapomniałam książki, a sami wiecie jaka to tragedia w środkach komunikacji miejskiej, kiedy okazuje się że nie masz już nic do czytania. Przeczytałam już wszystkie tramwajowe reklamy i skład swojego kremu do rąk i żeby zająć czymś myśli zajęłam się liczeniem samochodów, pasażerów siedzących w tych samochodach, przechodniów, znaków drogowych i drzew. W pewnym momencie tramwaj zatrzymał się przy Rondzie Waszyngtona, sapnął głośno i zamarł w bezruchu. Był to ten rodzaj wagoników, którymi zapewne jeździli jeszcze nasi dziadkowie i wcale nie byłabym zdziwiona, gdyby się rozkraczył na amen. Okazało się jednak, że to wcale nie awaria, tylko ten typ maszyny musi sobie czasem na trasie odpoczywać. Kiedy odpoczywaliśmy na wprost Stadionu Narodowego, uderzył mnie widok tamtejszych drzew. W otoczeniu zupełnie rdzawych koron niemal lśniło srebrzystym blaskiem zupełnie białe drzewko - nie byłam zbyt dobra ze środowiska, ale przypuszczam, że to brzoza (nie powiem na pewno, bo wszelkie próby zweryfikowania tego faktu kończą się przekierowaniem mnie do artykułów o Antonim Macierewiczu...). Założę się, że prawie nikt tego nie dostrzegł - a przynajmniej nic o tym nie wiem - więc teraz za każdym razem, kiedy jadę w tamtą stronę patrzę sobie na to "moje" srebrne drzewo czuję się dumna, że odkryłam coś tak niezwykle pięknego i niespotykanego w tak zwykłej okolicy jak zakorkowana Aleja Waszyngtona.

Jesień sprzyja nostalgii. Ostatnio po długiej przerwie odwiedziłam ulubione męskie blogi i ze zdziwieniem stwierdziłam, że nie tylko mi wychodzą ostatnio trochę ckliwe, nostalgiczne teksty. Co więcej, panowie bardzo fajnie piszą o ulatującym czasie, o wspomnieniach, o tym jak łatwo ulec jesiennemu nastrojowi.  StayFly  i  Kominek  jesienną porą...

Ostatnio wpadła mi w ręce niesamowita książka. Kupiłam ją na wyprzedaży w supermarkecie i nie dawałam jej większych szans. Sięgnęłam po nią ostatnio z poczucia obowiązku, bo cierpię na dziwną przypadłość, która objawia się tym, że personalizuję przedmioty, a książki przede wszystkim. Nie powiem, jaki to tytuł, bo głupio brzmi, choć trochę pasuje do jesiennej aury. Akcja toczy się w Anglii, w czasie wojny, ale to w zasadzie nieistotne. Istotne jest to, że niemal przez wszystkie rozdziały książki w rozmowach, listach i wspomnieniach bohaterów przewija się postać tajemniczej dziewczyny. Każdy opowiada o niej w inny sposób, w życiu każdego z bohaterów odegrała inną rolę. W zasadzie to ona jest główną bohaterką i z każdym kolejnym rozdziałem narasta zniecierpliwienie, kiedy wielka nieobecna w końcu stanie w drzwiach mieszkania, a wszyscy rzucą jej się na szyję. 

Uważałam to za coś tak oczywistego, że sama zaczęłam wyczekiwać jej powrotu, jakby to była jakaś moja przyjaciółka, czy siostra. Dlatego nigdy nie wybaczę autorce, która najwyraźniej nie miała już pomysłu, jak dalej pociągnąć fabułę i rozwiązała to następująco: otóż, dokładnie dziesięć stron przed zakończeniem do stęsknionych przyjaciół przyszedł list, że dziewczyna nie żyje już od pięciu lat. Co za brak delikatności! Nigdy w życiu nie poczułam się tak fatalnie z powodu śmierci fikcyjnej postaci. 360 stron jej szczegółowych opisów i historii z nią związanych sprawiły, że czułam się tak, jakby mi zabito kogoś naprawdę bliskiego. Choć jedno trzeba autorce przyznać - doskonale potrafi przykuć uwagę czytelnika do książki, nawet, jeśli ogólnie rzecz biorąc całość jest raczej cienka...

Jesień ma w sobie jakąś nieuchwytną magię. Długie wieczory spędzone z kubkiem gorącej herbaty, rozmowy do późna w ciepłej, przytulnej kuchni, sok z dyni, zapach cynamonu. I to uczucie, gdy za oknem pada deszcz, a ja zapadam się w fotelu, w grubym, miękkim swetrze. I wszystko, co na co dzień zdaje się być zwyczajne, każda czynność, każda pora dnia jest niezwykła. Może to to radio, a może ja się zmieniłam? Indiańska jesień... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz