Plakaty "1914" prześladowały mnie przez wiele tygodni. Wiedziałam, że w końcu zobaczę ten spektakl. Wiedziałam, że nie mogę go przegapić. I choć jestem miłośnikiem klasyki i rzadko kiedy podobają mi się współczesne sztuki baletowe, to jednak zgodnie z wcześniejszymi przeczuciami, zasiadłam wreszcie na widowni Teatru Wielkiego i już po chwili udzielił mi się nastrój pełnego napięcia oczekiwania jakie opanowało całą, zapełnioną po brzegi salę. Nie przeglądałam wnikliwie programu, nie czytałam recenzji. Nie miałam pojęcia, co zobaczę za moment, ale wiedziałam, że nie będę rozczarowana. Balet to jedna z tych niewielu rzeczy w życiu, które nigdy mnie nie rozczarują.
Wiedziałam jedynie, że "1914" to sztuka upamiętniająca stulecie wybuchu pierwszej wojny światowej. Połączenie baletu i wojny wydało mi się początkowo dziwną i dość ryzykowną kombinacją. Prawdę mówiąc, spodziewałam się patetycznych, podniosłych scen, które w moim odczuciu nijak by się miały do eterycznego charakteru i lekkości tańca. Na szczęście, każdy z trzech wielkich twórców pokazał widzom tragedię wojny z tej najbardziej ludzkiej strony. Bo, jak trafnie zauważył Robert Bondara (choreograf sztuki "Nevermore..."), wojna nigdy nie toczy się na odległych polach walki, ale wśród cywilów, na ulicach, w przestrzeni miejskiej, w środowisku bezbronnych ludzi. Tak było zawsze i tak jest do tej pory.
Krzysztof Pastor, Dyrektor Polskiego Baletu Narodowego powiedział, że "balet to sztuka totalna - można nim opowiedzieć wszystko". Na scenie Teatru Wielkiego nie zobaczycie scen militarnych, ciężkiej artylerii i armatnich dział, ale właśnie ludzkie emocje - ból, smutek, rozpacz i bezradność wobec cierpienia i koszmaru wojny. Każda z trzech mini-sztuk baletowych, na które składa się "1914", to niezwykła historia opowiedziana tańcem. Po obejrzeniu tego niesamowitego spektaklu nie mam żadnych wątpliwości, że zatańczyć można absolutnie wszystko - walkę, bunt, zwątpienie, lęk, a nawet śmierć.
Krzysztof Pastor, Dyrektor Polskiego Baletu Narodowego powiedział, że "balet to sztuka totalna - można nim opowiedzieć wszystko". Na scenie Teatru Wielkiego nie zobaczycie scen militarnych, ciężkiej artylerii i armatnich dział, ale właśnie ludzkie emocje - ból, smutek, rozpacz i bezradność wobec cierpienia i koszmaru wojny. Każda z trzech mini-sztuk baletowych, na które składa się "1914", to niezwykła historia opowiedziana tańcem. Po obejrzeniu tego niesamowitego spektaklu nie mam żadnych wątpliwości, że zatańczyć można absolutnie wszystko - walkę, bunt, zwątpienie, lęk, a nawet śmierć.
#1 NEVERMORE...
Ta sztuka młodego polskiego choreografa,
Roberta Bondary, poruszyła mnie chyba najbardziej. Może w
opinii wielkich znawców wydam się ignorantem, ale zaryzykuję
stwierdzenie, że "Nevermore..." zrobiło ten
wieczór. W całości. Każdy, najmniejszy aspekt spektaklu jest misternie
przemyślany - od niepokojącej muzyki, po proste, ascetyczne kostiumy tancerzy. Bondara podczas pracy nad spektaklem chciał
ewidentnie uniknąć dosłowności i to mu się udało. Na scenie nie zobaczymy
żywych obrazów wojny - sztuka jest zaledwie alegorią do wydarzeń z przeszłości. Z każdą kolejną minutą miałam wrażenie, że Bonadara, niczym wykwalifikowany psychoanalityk, przemierza psychikę ludzką, by skrupulatnie uwydatnić wszelkie ludzkie traumy i cierpienia. Wyselekcjonowane emocje stały się podstawą niezwykłej choreografii,
którą widz - naprawdę nie przesadzam - przeżywa całym sobą.
Muzyka Steve'a Reicha, Pasquala i Pawła Szymańskiego doskonale buduje
pełną niepokoju atmosferę tej opowieści baletowej. Jeżeli oglądaliście
"Pokutę" Joe Wrighta, zrozumiecie, co mam na myśli mówiąc, że dźwięk
może przyprawić widza o większy lęk, niż sama narracja. Niepokojące dźwięki
fortepianu przeplatane stukaniem maszyny do pisania wryły mi się w pamięć
bardziej, niż pojedyncze sceny z filmu. W przypadku "Nevermore..." jest jednak inaczej. Tu dźwięk żyje
z ruchem w absolutnej symbiozie. Pierwsza - i jedyna - radosna scena, podczas
której tancerze beztrosko pląsają w kolorowych kostiumach, jest początkiem
końca ich szczęścia, a klaskanie, wybijające miarowy takt, zdaje się
zapowiadać nieuchronne niebezpieczeństwo. Kolejne sceny zaakcentowane surowym dźwiękiem perkusji (przywodzi na myśl uderzenie o siebie kawałków drewna) tworzą treść dopełniającą niezwykły obraz. Całość łączy się w spójną kombinację melodii, tańca i niezapomnianych wrażeń estetycznych.
Wystarczy tak niewiele, by powiedzieć tak
dużo... W sztuce Bondary urzekł
mnie minimalizm. "Nevermore..." to kolejny dowód
potwierdzający tezę, że mniej znaczy więcej. Prostota zarówno strony wizualnej jak i
dźwiękowej pozwala widzowi całkowicie skupić się na emocjach eksponowanych w
tańcu. Spektakl, oprócz wymiaru symbolicznego, zachwyca czystą, niczym niezakłóconą estetyką. Ogromne wrażenie zrobiła na
mnie scena "zakleszczenia”, podczas której tancerka (doskonała Yuka Ebihara!)
zostaje uwięziona w klaustrofobicznej przestrzeni niemal przygniatających ją ścian. Ogromny ładunek emocjonalny niesie też scena z
drewnianą lalką, przewracaną i podnoszoną przez tancerzy na scenie -
symboliczna, bezwładna marionetka jest zapowiedzią zniewolenia i bezradności
bohaterów.
Robert Bondara dokonał
niemożliwego - stworzył dzieło uniwersalne, zwierciadło, w
którym może przejrzeć się każdy z nas. Patrząc na sceny "Nevermore..." trudno nie zauważyć, że stulecie
wojny było tylko pretekstem do stworzenia tej niesamowitej choreografii.
Bo wojnę tak naprawdę można rozpatrywać na wielu płaszczyznach. Wojna zdaje się
być nieodłącznym towarzyszem człowieka i wcale nie trzeba ciężkich dział i
karabinów, by się wzajemnie wykańczać. Wojny emocjonalne, wojny o władzę,
dominację, prestiż. "Kim my jesteśmy? Bezradnym stadem w rękach pasterza,
raz szlachetnego, raz nikczemnego? Tworzywem, liśćmi niesionymi przez wiatr?" -
te słynne pytania Oriany Fallaci, kończące spektakl, najlepiej oddają ducha tej
sztuki. "Nevermore..." traktuje o
wszystkich wojnach - o tych, które były, o tych, które wciąż trwają i o tych,
które sami tworzymy między sobą, we własnych umysłach.
Nie byłoby emocji i dramaturgii bez znakomitych tancerzy zespołu Polskiego Baletu Narodowego. Szczególne brawa dla wspomnianej wcześniej Yuki Ebihary, a także dla: Anny Lorenc, Emilii Stachurskiej, Vadzima Kezika i Carlosa Martina Pereza i wielu innych artystów, którzy uczynili to przedstawienie niezapomnianym przeżyciem. Doskonała sztuka, którą trzeba zobaczyć.
#2 MSZA POLOWA
Im dalej w las, tym więcej akcentów militarnych i scen bezpośrednio
nawiązujących do wojny. "Msza polowa" jest bez wątpienia czymś w
rodzaju hołdu oddanego poległym w wojnie żołnierzom, a zarazem pięknym akcentem
upamiętniającym ich odwagę i heroizm. Muzyka do tego spektaklu powstała
dokładnie w przededniu wybuchu drugiej wojny światowej. Jej twórca, czeski kompozytor
Bohuslaw Martinu, chciał tym utworem ostrzec swój naród przed okrucieństwem,
jakie niosą za sobą wszelkie działania zbrojne, ale jednocześnie zmobilizować
armię czechosłowacką do obrony kraju. To mu się akurat nie udało, bo
Czechosłowacja szybko przeszła we władanie Trzeciej Rzeszy, doświadczając
nieludzkiego koszmaru. Jednak powiedzieć, że właśnie o tym jest sztuka, do
której choreografię stworzył wielki czeski mistrz, Jiří Kylián, byłoby
niewybaczalnym uproszczeniem.
"Msza polowa" udowadnia, że męski balet może być bardzo... męski.
Motywy powstania tej sztuki wydają się dość banalne. Jak mówi sam twórca:
"Prawdopodobnie jednym z impulsów, choć prostym i oczywistym, była niedoceniona pozycja mężczyzn w świecie tańca. Jednak powodów było o wiele więcej. Czy tego chcemy czy nie, jest wiele podobieństw pomiędzy żołnierzami a tancerzami i oczywiście równie dużo diametralnych różnic".
Zdaniem Jiříja Kyliána, najważniejsze z nich to dyscyplina, doskonała kondycja fizyczna, trema - zarówno na polu bitwy, jak i na scenie, walka o to, w co się wierzy, a także bezradność... Ponadto, jak słusznie zauważył choreograf "Mszy polowej", podczas wojny często mówi się o "teatrze działań wojennych" - i to chyba najtrafniejsze określenie sztuki Kyliána.
"Msza polowa" to spektakl dwunastu tancerzy. Przy surowych
dźwiękach Orkiestry i Chóru Męskiego Teatru Wielkiego, obserwujemy sceny
odwagi, solidarności, przyjaźni, heroizmu, strachu, zwątpienia, walki o
przetrwanie, wycieńczenia i śmierci. Piękna choreografia pokazuje, że balet
może wyeksponować nie tylko kobiecy wdzięk i grację, ale także męską siłę. Na
scenie tańczą m.in., Maksim Wojtiul, Patryk Walczak, Vladimir Yaroshenko, Piotr
Bednarczyk, Tomasz Fabiański i Simon Yoshida. Warto.
#3 ZIELONY STÓŁ
Ostatnia sztuka zamykająca wieczór baletowy "1914" podobała mi
się najmniej. Może przyczyną jest ta dosłowność, której na szczęście nie
widziałam u Bondary i Kyliána, a może po prostu wydała mi się zbyt płaska i
jednowymiarowa. Lubię spektakle, które można analizować wzdłuż i wszerz, na
wszystkie możliwe sposoby, przypisywać im symbole i znaczenia, odkrywać ukryte
w gestach i ruchach przesłania. Cóż, w przypadku "Zielonego stołu"
trafiłam dokładnie na to, czego się tak obawiałam - na patetyczną i wzniosłą
sztukę o wojnie, tragizmie, bezwzględnych politykach, płaczu,
rozpaczy, okrutnym przeznaczeniu. Spektakl Kurta Joossa ma znamiona tragedii
greckich i usypia widza w podobnym tonie, co dzieła Sofoklesa (przy całym
szacunku do tego wybitnego twórcy, był jednak nudziarzem...).
Zanim przejdę do kilku pamiętnych scen (tak, na szczęście, były takie...),
przyjrzyjmy się trochę historii. Cytując fragment programu wieczoru baletowego
"1914":
Tłem powstania tego dzieła stał się upadek Republiki Weimarskiej i światowy kryzys gospodarczy, główne przyczyny spustoszenia i ubóstwa społecznego. Strach budziło przejęcie władzy przez Adolfa Hitlera i dywersyfikacja wszystkich wartości. Polityka stawała się farsą, a zapowiedź nadchodzącej katastrofy była coraz bardziej widoczna. "Zielony stół" był owocem swoich czasów: krytyczny, oskarżający, starający się ostrzec widza. Jego poruszający krzyk nawołuje do opamiętania, ale nie jest związany z pojedynczym politycznym czy społecznym wydarzeniem.
Dodajmy jeszcze, że prapremiera sztuki miała miejsce w 1932 roku
podczas konkursu choreograficznego w paryskim Théâtre des Champs Elysées i że
jego twórca zgarnął wtedy pierwszą nagrodę. Cóż, takie były czasy... Dziś
jednak przesłanie tego spektaklu, jego strona wizualna i retoryka zdezaktualizowały
się zupełnie. "Zielony stół" nie jest już sztuką naszego pokolenia,
jest zaledwie słabym czknięciem okrutnej historii. Patetyczna narracja,
przerysowana forma i przejaskrawienie absolutnie wszystkiego, czyni z tego
obrazu niemal groteskę, a przecież traktuje on o zdarzeniach, z których nie
powinno się śmiać.
Zrozpaczone kobiety, które utraciły swoich mężczyzn, przerysowane gadające
głowy, obrazujące zapatrzonych w siebie, bezwzględnych polityków, wszechobecny
tragizm, tragizm, tragizm... Zbyt ciężkostrawny w tak bezpośredniej formie. Spektakl
spłynąłby rzeką łez, rozpaczy i porażającej nudy, gdyby nie dwie fantastyczne
role - Emilii Stachurskiej w roli Młodej Dziewczyny i fenomenalnego Viktora
Banki, który wcielił się w Śmierć. Takiej interpretacji Śmierci jeszcze nie
widziałam. Takiej kreacji nie spodziewałam się też po Bance, który zawsze
wydawał mi się raczej chłopcem drobnej postury, a tu na scenie stanął potężny,
siejący strach Wojownik. Świetna charakteryzacja (podobno malowanie Viktora
przed każdym spektaklem trwało ponad godzinę...) i doskonała rola. Banka ma bez
wątpienia wszelkie warunki, by za parę lat stać się pierwszym solistą, co
pewnie w końcu nastąpi.
Reasumując, Choreografię "Zielonego stołu",
kiedyś zapewne wzniosłą i zachwycającą kunsztem, dziś przyrównać można raczej
do starego mebla z minionego wieku... Stół z powyłamywanymi nogami, który
ostatkami sił dźwigają doskonali jak zawsze tancerze Polskiego Baletu
Narodowego. Tylko ich wysiłek zdaje się jednak nie mieć większego sensu, bo kto
dziś chce oglądać tak przetarte i naruszone czasem obrazy wyjęte z historii
dawnych Niemiec? Szkoda pleców na dźwiganie tak ciężkiej narracji i szkoda nóg
na sztukę, której nikt nie rozumie.
Wieczór baletowy "1914", mimo oczywistych nawiązań to
okrucieństwa wojny, nie jest jedynie jednowymiarowym spektaklem żałobnym ku
czci poległych. Powiem więcej - ogromnym błędem byłoby odczytywać każdą z tych
trzech wypowiedzi twórczych jedynie z perspektywy wydarzeń historycznych. Każda
ze sztuk tworzy artystyczną mozaikę, obrazującą ludzkie emocje, czyli to,
co jest nam najbliższe, bez względu na daty historyczne i okoliczności. A
dzięki tak wybitnym artystom jak Robert Bondara, taniec staje się uniwersalnym
obrazem, który nie tylko akcentuje to, co było, ale idealnie pasuje do tego, co
jest i tego, co może się stać. Choć jego tytuł jest poniekąd życzeniem i przestrogą
- "Nevermore...", nigdy więcej - ja chętnie zobaczyłabym tę sztukę
raz jeszcze. Nie, zdecydowanie więcej niż raz.
Zdjęcia, cytaty: Teatr Wielki Opera Narodowa
http://www.teatrwielki.pl/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz