Balet to nie tylko
piękne widowisko teatralne, ale także niezwykle efektowne dopełnienie niejednej
fabuły filmowej. Reżyserzy coraz chętniej wpuszczają na plan wiotkie tancerki, wierząc, że każdy, nawet najmarniejszy scenariusz zyska w oczach widza,
gdy w tle dogorywającej akcji pojawią się pląsające śnieżynki, łabędzie, czy
cukrowe wróżki. Niewątpliwie mają rację. Choć dla wielu z Was balet to
prehistoryczny, wymarły gatunek tańca, to jednak wiele tytułów zyskało
uznanie widzów właśnie dzięki zgrabnie wplecionej w tło sztuce baletowej.
Filmów nawiązujących do tańca klasycznego jest całkiem sporo, ale tych
naprawdę wartych uwagi zaledwie kilka...
Na pierwszy rzut oka
nie ma nic prostszego od stworzenia scenariusza do filmu o tańcu. Wybieramy
zagubioną, nieporadną tancerkę, która marzy o wielkiej sławie, rzucamy ją w
ramiona uzdolnionego tancerza/choreografa, który poprowadzi ją przez trudną,
wyboistą drogę do sukcesu, w tle stawiamy wredne koleżanki, które najchętniej zepchnęłyby naszą sierotkę ze schodów, a całe to towarzystwo umieszczamy w
murach jakiejś prestiżowej szkoły baletowej, albo na deskach znanego teatru.
Dorzućmy do tego piękne kostiumy, baletki w kolorze pudrowego różu,
Czajkowskiego i kilku przystojnych nauczycieli, ociekających seksem i już -
materiał na absolutny kinowy hit gotowy, prawda? Nieprawda... Gdyby z
większości filmów baletowych usunąć wszystkie elementy taneczne, nie zostałoby
z nich nic wartościowego.
Filmów z baletem w
tle obejrzałam całkiem sporo. Większość z nich poza pięknymi sekwencjami
tanecznymi nie ma widzom zbyt wiele do zaoferowania... Analizując znane mi
tytuły, w których balet odgrywał kluczową rolę, wybrałam te - moim zdaniem -
najbardziej interesujące. Nie było łatwo.
#1 Czarny Łabędź
(2010, reż. Darren Aronofsky)
"Czarny
Łabędź" to jeden z moich ulubionych tytułów, nie tylko ze względu na
balet. Film ukazujący powolną
autodestrukcję chorobliwie ambitnej tancerki zachwyca, przygnębia i trzyma w
napięciu do ostatniej minuty. Mroczny, barokowy klimat "Jeziora
Łabędziego" Piotra Czajkowskiego stał się podstawą do stworzenia postaci
borykającej się z podwójną osobowością. Tę ideę z kolei Aronofsky zaczerpnął z
dzieła innego Rosjanina, Fiodora Dostojewskiego. Pierwowzorem Niny jest więc ogarnięty
obłędem bohater mrocznej noweli tego pisarza o wiele mówiącym tytule „Sobowtór".
Ciekawe, że reżyser nad scenariuszem główkował aż dziesięć lat. Jednak od samego
początku, od chwili, gdy pomysł na film zaświtał mu w głowie, Aronofsky
wiedział, że w postać głównej bohaterki wcieli się Natalie Portman. Trudno
zaprzeczyć, że wybór okazał się doskonały. Portman należy do tej kategorii
aktorek, które każdą rolę zagrałyby równie przekonująco, ale w
"Czarnym Łabędziu" przeszła samą siebie. Film rzuca na kolana. I choć oglądałam go wiele
razy, wciąż nie mam dość Nie przeszkadza mi nawet irytująca Mila Kunis,
która, jak ktoś kiedyś trafnie zauważył, bardziej niż jako baletnica,
sprawdziłaby się w roli roznegliżowanej cheerleaderki… Chciałabym napisać coś jeszcze, ale w obliczu
tak wielkiego dzieła, czuję się zwyczajnie śmieszna i bardzo malutka więc
jeżeli ktokolwiek z Was nie miał okazji jeszcze doświadczyć emocji jakie niesie oglądanie "Czarnego Łabędzia", powinien to jak najszybciej
nadrobić.
#2 Center Stage
(2000, reż. Nicholas Hytner)
Oto przykład naprawdę
przyzwoitego filmu o balecie. Bohaterami są uczniowie nowojorskiej szkoły
baletowej, przygotowujący się do pokazu dyplomowego. W filmie obok aktorów
wystąpili autentyczni tancerze, np. Ethan Stiefel, pierwszy solista prestiżowej ABT (American Ballet
Theatre), Sascha Radetsky (Bolshoi Academy, Kirov Academy,
ATB), czy Amanda Schull (San Francisco Ballet Company). Piękna choreografia,
zachwycające sekwencje taneczne, lekka, ale nieogłupiająca fabuła - wszytko to
sprawia, że film ogląda się z prawdziwą przyjemnością. Szczególny podziw budzi
we mnie Susan May Pratt wcielająca sie w rolę chorobliwej prefekcjonistki,
Maureen. Jej technika jest naprawdę doskonała, choć podobno przed zdjęciami
do filmu, nie brała żadnej lekcji tańca. Co prawda, mamy tu poboczny wątek
dramatu zagubionej bulimiczki, a także rażącą dyskryminację osób "lepiej
odżywionych", a na końcu wszyscy otrzymują angaż do zespołów baletowych
(serio?), ale pomijając te mityczne elementy "Center Stage" to
naprawdę kawał porządnej baletowej roboty. Kto uważa, że jest inaczej, niech
pierwszy rzuci kamień. Albo włoży pointy i zatańczy tak jak Zoe Saldana.
#3 The Company (2003, reż. Robert Altman)
"Dobry wieczór.
Przypominamy, ze nagrywanie i fotografowanie jest zabronione i niebezpieczne
dla artystów. Prosimy o wyłączenie telefonów komórkowych i życzymy miłych
wrażeń"... Po tym komunikacie
rozpoczyna się niezwykłe przedstawienie, którego nie powstydziliby się tak
znakomici twórcy, jak Neumeier, czy Kylian. Z zapartym tchem śledzimy wspaniałą
choreografię, zapominając na chwilę, że nie jesteśmy wcale w chicagowskim
teatrze, a widowisko, które mamy przed oczami to jedynie scena z filmu...
Niewątpliwą zaletą "The Company" jest autentyczność. W filmie widzimy
cienie i blaski życia tancerzy Chicago Joffrey Ballet. Reżyser, Robert Atman, zamiast tworzyć kolejną ckliwą, dramatyczną
historię, skupił się raczej na pokazaniu codzienności i trudów, z jakimi każdego
dnia muszą się zmierzyć artyści baletowi. Niby nic zaskakującego - żmudne
próby, ciągnące się w nieskończoność mordercze ćwiczenia, nie zawsze udane
występy, sukcesy, porażki i ogromna determinacja - chęć bycia najlepszym.
A jednak ten pozbawiony cukru obraz, przypominający momentami dokument, jest
największą siłą filmu.
Jeżeli
myśleliście, że zawód baletnicy to nieprzerwalne granie uroczych księżniczek i
śnieżynek, obraz Altmana raz na zawsze wyprowadzi Was z błędu. Tancerze Joffrey Ballet czasem muszą ugiąć się pod presją dziwnych pomysłów
awangardowych choreografów i piękny strój królowej łabędzi zamienić na upiorny
kombinezon czerwonej małpy, albo niebieskiego smoka. W ogóle, film Altmana
przypomina jeden wielki baletowy performance, który nawiasem mówiąc, z klasyką
ma niewiele wspólnego. W Joffrey Ballet wszystko jest trochę
niekonwencjonalne - od ekscentrycznego dyrektora zespołu, Alberta Antonelliego
(Malcolm McDowell), po występy w strugach deszczu, aż po dziwaczny występ w bardzo orientalnym nurcie, gdzie tancerze, przebrani za zebry, małpy i
rośliny krzaczaste tańczą otoczeniu wielkiego błękitnego smoka. Życie...
Film
nie powala na kolana, więc jeżeli szukacie porywającej fabuły, tu jej nie
znajdziecie. Zdecydowanie brakuje wyrazistych postaci. Niby całość opiera się na
perypetiach ambitnej tancerki ,Loretty "Ry" Ryan, ale trudno nie
odnieść wrażenia, że bohaterem tego filmu jest cały zespół, przedstawiony jak
jeden żywy, doskonale zsynchronizowany organizm. W świecie baletu nie ma
miejsca na sentymenty. Jeden nieuważny krok może skończyć się kontuzją, która
niewątpliwie zaważy na dalszej karierze scenicznej. Nie ma mowy o jakichkolwiek
błędach i niedociągnięciach. W ten zawód wpisana jest perfekcja, którą osiągają
tylko nieliczni.
Film
warto zobaczyć dla kilku fantastycznych sekwencji baletowych. Te najbardziej
godne uwagi to wspomniany przeze mnie spektakl rozpoczynający film, scena z
tańcem na huśtawce w wykonaniu zachwycającej Emily Patterson, piękne pas de
deux w wykonaniu Neve Campbell i Domingo Rubio. Na podziw zasługuje doskonała
technika Campbell. Neve uczęszczała do kanadyjskiej szkoły baletowej, jednak
przerwała naukę na piątym roku. Każdy, kto kiedykolwiek uczył się tańca
klasycznego, wie, że powrót do treningów po latach to właściwie nauka od
początku. Aż trudno uwierzyć, że aktorka do roli Ry ćwiczyła zaledwie kilka
miesięcy.
#4 Billy Elliot (2000, reż. Stephen Daldry)
Czy jest na sali
ktoś, kto nie widział tego filmu? Ja sama obejrzałam "Billy'ego..."
milion razy i choć znam na pamięć każdą scenę, każdy ruch i każdy grymas twarzy
głównego bohatera, wciąż czuję tę samą gulę w gardle i mam łzy w oczach.
"Billy..." to film ku pokrzepieniu serc z gatunku "marzenia się
spełniają". Niewątpliwie, po skończonym seansie człowiek ma wrażenie, że
może wszystko. Fabułę pewnie znacie tak dobrze, jak ja, więc dla tych, co w
jakiś niezrozumiały sposób przegapili ten film, opowiada on o niepokornym
chłopcu, który zapragnął zostać baletnicą - o pardon, baletmistrzem. Billy
wychowywany twardą ręką przez apodyktycznego ojca pragnącego, by syn został
bokserem, zamiast na ring, po kryjomu kieruje swe kroki do prowincjonalnej
szkoły tańca, gdzie z niezwykłą determinacją, w baletkach i tutu, wraz z chmarą
ubranych na różowo dziewczynek ćwiczy wytrwale plie, releve i battement
tendu. O dziwo, radzi sobie świetnie. Film obala stereotypy, że taniec
klasyczny jest domena dziewczyn. Dużo śmiechu, wzruszeń i genialny Jamie Bell.
Inne filmy z baletem
w tle:
#5 Daying for Dance (2001, reż. Mark Haber)
Film powstał w
czasach, gdy modny był stereotyp baletnicy - anorektyczki. Cóż, na pewno pomysł
na film o zakompleksionej dziewczynie, wyniszczającej się kosztem własnych
ambicji, nie wziął się znikąd. W pewne środowiska artystystyczne wpisane jest
zagrożenie w postaci wszelkich chorób psychicznych, od depresji, przez
jadłowstręt, aż po schizofrenię, ale nie mogę powstrzymać się od stwierdzenia, że
twórca tego mocno przerysowanego dramatu, ostro przesadził. Przede wszystkim, o
karierze baletnicy decyduje kondycja psychiczna. Pozornie kruche, drobniutkie
tancerki, są w rzeczywistości silnymi dziewczynami o nerwach ze stali. Gdyby
każdy artysta baletowy na zarzuty, że źle tańczy i jest gruby, zamykał się w
kiblu i zwracał lunch, a następnie głodził się przez miesiąc, teatry nie
miałyby kogo wystawiać na scenie. Nie - to nie jest tak, że tylko chudzi
przetrwają w tym zawodzie. Wręcz przeciwnie. Tancerz baletowy musi mieć naprawdę dobrą kondycję, silne ciało i psychikę odporną na negatywne bodźce z
otoczenia. Jak to się stało, że bohaterka filmu, przypominająca raczej wyglądem
i zachowaniem zawstydzone brzydkie kaczątko, znalazła się na deskach
prestiżowego Metropolitan Ballet Theatre? W rzeczywistości takie cuda się nie dzieją.
Kandydaci na tancerzy testowani są nie tylko pod względem techniki tańca i
elastycznosci ciała, ale także pod względem odporności psychicznej. Tak zwane
presyzpozycje, to właśnie, obok warunków fizycznych także siła charakteru i
determinacja. Film może nie tyle słaby, co zupełnie nierzeczywisty. Skoro już
jadę po tym filmie bez skrupułów, do dodam jeszcze, że tancerki grające świeże
absolwentki, dopiero wkraczające na drogę sławy, wyglądają na dużo starsze -
jakby już wykarmiły i wychowałay sporą gromadkę dzieci i znalazły się na scenie
przez czysty przypadek, myląc drogę na zebranie gospodyń domowych z drogą do
teatru. Film uratowałyby może ciekawe sekwencje baletowe, ale tych też
zabrakło. Nie warto.
#6 Akwarele (1978,
reż. Ryszard Rydzewski)
Nie będę owijała w
bawełnę - ten film jest naprawdę bardzo kiepski. Sztuczna gra aktorów,
przerysowane postacie, banalna fabuła, z której nic nie wynika... Jedynym
powodem żeby poświęcić 1,5 h ze swojego życia, jest autentyczny obraz
warszawskiej szkoły baletowej, która właściwie przez prawie 40 lat nie zmieniła
się ani trochę. Jeżeli jesteście ciekawi, jak wyglądają zajęcia tańca w tej
placówce, to film Rydzewskiego obrazuje to niezwykle skrupulatnie. Sala
baletowa w której kręcone były zdjęcia do filmu to właśnie ta słyna sala nr. V,
w której ja sama często tańczę. Kolejną ciekawostką jest próba do
przedstawienia dyplomowego na deskach warszawskiego Teatru Wielkiego, a także
kilka ładnych ujęć Placu Teatralnego i piękne pas de deux czarnego łabędzia,
które tak zawzięcie ćwiczy główna bohaterka. Ogólnie rzecz biorąc, film jest
dnem i pomysł, żeby w desperacji sięgnąc po Czajkowskiego w nadziei, że
łabędzie poniosą fabułę, w tym przypadku się nie sprawdził. Niemniej jednak
wielkie brawa dla Doroty Kwiatkowskiej, która nie będąc baletnicą, technikę
udźwignęła jak rasowa tancerka.
#7 Ballet Shoes (2007, reż. Sandra Goldbacher)
Film obejrzałam
wyłącznie na potrzeby tego tekstu i niewątpliwie, był to niezwykle heroiczny
czyn z mojej strony. Miałabym spory problem ze stwierdzeniem, co jednoznacznie
było tam najgorsze - stuknięty wujek naukowiec, jeżdżący po świecie i
wracający z każdej eskapady z noworodkiem niewiadomego pochodzenia, Emma Watson
w roli rozkapryszonej, nieletniej gwiazdy filmowej, czy fakt, że trzy małe
dziewczynki walczą o role w przedstawieniach, zeby utrzymać dom, który właściwie
nie jest już domem, ale pensjonatem skupiającym dziwne towarzystwo, a także
ratować chorą na zapalenie płuc matkę, która właściwie nie jest ich matką.
Macie już mętlik w głowie? Nie będę zagłębiała się w szczegóły, bo szkoda
czasu. Balet - jedyny powód, dla kórego przetrwałam w konwulsjach do końca
filmu - wystepuje tu w bardzo śladowych ilościach, tytuł jest właściwie
nieporozumieniem, a jedyna interesująca scena ma miejsce pod koniec filmu i
trwa niecałe dwie minuty. Widzimy tam jedną z bohaterek (wiek 7-8 lat) która po
ucieczce z domu trafia do szkoły baletowej w Pradze. Tak po prostu.
Nie wiem co zażywała reżyserka podczas pracy nad tym filmem, ale lepiej nie
pokazujce go dzieciom.
#8 Street Dance (2010, reż. Max Diwa, Dania Pasquini)
Filmów o niepokornych
tancerzach pragnących wystąpić w wielkim turnieju tanecznym powstało już tak wiele, że można stracić rachubę. Każdy z nich opiera sie na tym samym
schemacie: dobra drużyna, zła drużyna, wielka miłość, duże pieniądze i
spektakularny happy end. Twórcy "Street Dance" posunęli się dalej i
do kolejnej historii z tego gatunku zaprzęgli także tancerzy baletowych. Główni bohaterowie w dziwnych okolicznościach pojawiają się w elitarnej
szkole artystycznej, wyśmiewają młodych adeptów sztuki baletowej, żeby za
chwilę zawrzeć rozejm, nauczyć ich tańca w rytm czarnych bitów, a
następinie wystawić wspólnie freestylowy performance i wygrać główną nagrodę.
Koniec. Po skończonym seansie miałam ochotę krzyknąć: Somebody
kill me! Kill me now!
#9 Step Up - wszystkie części
Są takie filmy, w
przypadku których każda kolejna część jest lepsza od poprzedniej. Ze "Step
Up" jest dokładnie odwrotnie. Im dalej w las tym silniejszy odruch wymiotny.
Każda kolejna historia właściwie nie różni sie niczym od poprzedniej, więc
fabuły omawiać nie będziemy. Co do baletu - tak, uważny i wytrwały widz
dostrzeże w niektórych częściach ledwie widoczne elementy tańca klasycznego.
Najdokładniej widać to w pierwszej części. Jenna Dewan grająca Norę, jest w
rzeczywistości świetną tancerką i nie da się zaprzeczyć, że jej doskonała
technika uratowała film. Potem długo, długo nic i wreszcie czwarta część z niezłą technicznie Kathryn McCormick. Jeżeli chcecie zobaczyć naprawdę
dobry popis, obejrzyjcie scenę z jej tańcem na stole. Podobnie jak Jenna Dewan,
Kathryn tańcem zarabia na życie i ten fakt ratuje zdruzgotanego emocjonalnie
widza przed strzeleniem sobie w łeb...
#10 The Red Shoes (1948, reż. Emeric Pressburger, Michael Powel)
Absolutna klasyka w kategorii filmów baletowych. Film stary jak świat, oparty na słynnej baśni Hansa Christiana Andersena o tym samym tytule. Jeżeli tak jak ja, wychowaliście się na baśniach Andersena, co zapewne odcisnęło piętno na Waszej psychice, możecie się domyślać, że film jest przesiąknięty smutkiem i tragicznie się kończy. Cóż, mniej więcej, właśnie tak jest. „The Red Shoes” to luźna wariacja na temat tej andersenowskiej baśni, skupiona wokół bardzo zdolnej, początkującej tancerki – Victorii Page (w tej roli piękna tancerka baletowa, Moira Shearer). Film porusza odwieczny problem wyboru pomiędzy płomienną miłością, a wielką sławą. Oglądając tę już trochę przestarzałą, ale niezmiennie zachwycającą produkcję, dostrzegłam w Vicky łudzące podobieństwo do Niny z „Czarnego Łabędzia”. Zresztą, jak pewnie zauważyliście, każdy baletowy film skupia się na chorobliwej perfekcji głównych bohaterek, która często graniczy z obłędem, przez co nieświadomy tajników sztuki baletowej widz może sobie wyrobić błędną opinię, że wszystkie baletnice są zwyczajnie stuknięte… Wracając do filmu – obejrzałam go w oryginalnej, mocno sfatygowanej wersji. Ogromnym atutem filmu jest fakt, że przeważająca większość scen rozgrywa się na deskach teatru. Stary dobry balet angielski, wystawiany z ogromnym rozmachem, choreografia dopracowana w każdym, najmniejszym szczególe, piękne stroje i doskonała technika autentycznych tancerzy baletowych. Pomijając fakt, że film powstał na kanwie upiornej baśni i kończy się tak jak większość historii wyjętych spod andersenowskiego pióra, jest to po prostu znakomity, tętniący feeria barw, spektakl baletowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz