wtorek, 14 lutego 2017

Ostrożnie, pożądanie


Mroźne, zimowe wieczory mają to do siebie, że kiedy stoimy przemarznięci na przystanku, do głowy wraz z każdym kolejnym podmuchem lodowatego powietrza napływają coraz bardziej ponure, katastrofalne myśli. W mojej głowie, tym razem nieprzyodzianej w ciepłą czapkę, wirowały najróżniejsze dylematy i znaki zapytania - począwszy od skutków efektu cieplarnianego i stopnia wytrzymałości ludzkiego organizmu na temperaturę oscylującą wokół -15°C, aż po rozpaczliwą myśl, że to gruba nieuprzejmość ze strony motorniczego tramwaju - który miał według rozkładu przyjechać dziesięć minut temu - skazywać dygoczących pasażerów na łaskę i niełaskę nierzetelnej komunikacji miejskiej...

Na szczęście chwilę później przypomniałam sobie cel swojej podróży i moje serce momentalnie oblała fala przyjemnego ciepła. Już za chwilę sprzed moich oczu zniknie ponura panorama skutej lodem Warszawy. Za kilka minut zasiądę na widowni OCH-TEATRU i wraz z grającymi na scenie aktorami przeniosę się do tętniącej życiem Anglii lat dwudziestych minionego wieku, do miasta w którym na ulicach powiewają piękne, aksamitne sukienki, uszyte z myślą o szalonych pląsach w rytm Charlestona. Za chwilę poczuję tę bezpretensjonalną elegancję londyńskich salonów i niewymuszony wdzięk tamtejszych dam, które rano sączą kawę bez pośpiechu, ubrane w jedwabne szlafroki - tak piękne, że mogłyby stanowić wieczorną kreację na jakimś uroczystym balu.


Nie znałam wcześniej Noëla Cowarda, więc śmiało mogę powiedzieć, że "Upadłe anioły" to mój pierwszy kontakt z twórczością tego niezwykłego dramaturga. A raczej, miłość od pierwszego wejrzenia, bo ta lekka i wdzięczna satyra tak mnie zachwyciła, że na myśl o kolejnych dziełach Cowarda czuję już ucisk w gardle, zawroty głowy i motyle w brzuchu. "Upadłe anioły" to sztuka skrojona z niespotykaną wręcz precyzją, w której wszystkie składniki odmierzone są w doskonałych proporcjach. Gorzka ironia i błyskotliwy sarkazm równoważą się z żartem lekkim jak puch. Ta urocza komedia małżeńska, w odróżnieniu od wielu innych utworów tego gatunku, ma w sobie głębię - nie śmieszy widza jedynie dla samej uciechy śmiania się, bawi w zaskakująco mądry sposób, ukazując trochę w krzywym zwierciadle relacje w związkach i wzajemne konwenanse, które każdy z małżonków interpretuje po swojemu, w zależności od potrzeby...

Noël Coward, utalentowany dramatopisarz, aktor, lew salonowy i prawdziwy dandys swoich czasów, sławę zawdzięczał nie tylko geniuszowi, z jakim tworzył, ale także rewolucji, jakiej poddał lekki i przyjemny gatunek zwany farsą. Z tradycyjnej, wiktoriańskiej komedii małżeńskiej Coward wyrzucił cały ten nużący porządek rzeczy, jakim jest kolejno: zdrada, żal i pragnienie zadośćuczynienia. Już sama myśl o tym sprawia, że zbiera mi się na ziewanie... Artysta szybko zrozumiał, że pójście z duchem czasu oznacza łamanie zasad, dlatego też w jego innowacyjnych, momentami gorszących ówczesną publiczność sztukach to kobiety zdradzają mężów, upijają się do nieprzytomności, fantazjują o rzeczach nieprzystających bogobojnej angielskiej damie, a czasem nawet staczają się, kończąc w rynsztoku... Odważnie, zważywszy, że Coward pisał przecież dla przyzwoitej do bólu społeczności angielskiej, która choć pomału wkraczała w czasy edwardiańskie, to mentalnie wciąż tkwiła pruderyjnej epoce wiktoriańskiej. 

Wyobrażam sobie, że Noël Coward musiał być postrzegany przez ten bardziej zachowawczy odłam społeczeństwa jako szarlatan, diabeł sceny teatralnej, niemoralny propagandysta. Gdyby w tamtych czasach wciąż likwidowano niewygodnych ludzi na żarzących się stosach, Coward z pewnością spłonąłby na jednym z nich, ku uciesze przykładnych i pobożnych angielskich matron. Całe szczęście, że pisarza przywitała jednak życzliwa epoka gwałtownej rewolucji obyczajowej, w którą jego utwory wpisały się wprost wyśmienicie. Można nawet zaryzykować fakt, iż sztuki Cowarda były w pewnym sensie kobiecym manifestem, który zapoczątkował niesamowity przewrót w sferze moralności angielskich panienek... "Upadłe anioły" - sztukę, którą Noël Coward napisał w 1925 roku, możemy zaliczyć do takich właśnie sztandarowych manifestów, burzących dotychczasowe pojęcie o tym, jak powinna się prowadzić przyzwoita kobieta.


#1 Stowarzyszenie znudzonych dam

"Lubię trzy rzeczy, których absolutnie nie rozumiem: nowoczesne malarstwo, nowoczesną muzykę 
i nowoczesne kobiety"
Noël Coward


Małżeństwo jest takie nudne... Szczególnie, gdy wyszło się za mąż za mężczyznę, który prawdziwą ekstazę czuje jedynie na polu golfowym. Szczególnie, gdy jedynym obowiązkiem żony jest popijanie kawy w fotelu i leniuchowanie w szlafroku do południa. Szczególnie, gdy w przewidywalnym  życiu statecznych londyńskich elit nie ma zupełnie miejsca na jakąkolwiek nieprzewidywalność. A już zwłaszcza, gdy w młodości przeżyło się burzliwy romans. Och, już sama myśl o tym sprawia, że policzki oblewają się szkarłatnym rumieńcem... Jak nudne jest życie przyzwoitej londyńskiej żony, która pamięta czasy swojej ekscytującej nieprzyzwoitości! 

Nie wiem, czy właśnie takie myśli krążyły po głowie Julii Sterroll (Magdalena Cielecka), gdy leniwie i bez przekonania przerzucała kolejne strony porannej gazety, ale gdybym miała z jej zachowania wysnuć jakąś hipotezę, odważyłabym się stwierdzić, że w powolnych ruchach i zamglonych oczach widać było melancholię, jakąś nieuchwytną tęsknotę i żal za tym, co bezpowrotnie minęło. Ale czy na pewno bezpowrotnie? Julia jeszcze nie wiedziała, co przyniesie ten ledwo budzący się do życia dzień, ale wstała z łóżka z niejasnym przeczuciem, że właśnie dziś wydarzy się coś niezwykłego. Cóż, o ile niezwykłym można nazwać fakt, że jej przyzwoity i do bólu przewidywalny mąż biegał po całym domu, szykując się do weekendowego wyjazdu na pole golfowe. Nie, to musi być coś innego... 

Znamienne, że to samo przeczucie, tego samego poranka miała najlepsza przyjaciółka Julii, Jane Banbury (Maja Ostaszewska). Jej gwałtowne wtargnięcie do salonu państwa Sterroll przynosi odpowiedź na to nurtujące Julię pytanie. Kartka od Maurice'a Duclosa, pewnego namiętnego Francuza, z którym Jane i Julia straciły swą młodzieńczą niewinność - nie jednocześnie, rzecz jasna... Ten ognisty Don Juan znad Sekwany rozkochał w sobie najpierw jedną przyjaciółkę, potem wziął w obroty drugą, a następnie, jak przystało na rasowego podrywacza, pozostawił obie panie, zakochane i zawstydzone swoją żądzą... A potem Julia i Jane wyszły za mąż i z napalonych, nieprzyzwoitych pannic stały się statecznymi żonami. Ich niczym niezmącona proza londyńskiego życia pewnie trwałaby nadal, gdyby nie ta kartka. Po tylu latach ich kochanek oznajmił, że przyjeżdża do Londynu (!) i chętnie się z nimi zobaczy (!!)... O zgrozo, zapowiada się bardzo emocjonujący weekend...


#2 Ostrożnie, pożądanie

"Ko­bieta nie słowa­mi mówi prawdę, lecz ciałem" 
~ Sakaguchi Ango


Kiedy kota nie ma, myszy harcują. A kiedy mężowie wyjeżdżają na weekend, żony snują nieprzyzwoite fantazje. Co więcej, wszystko wskazuje na to, że fantazje Julii i Jane od spełnienia dzieli zaledwie jeden krok. Jedna chwila. Jeden dzwonek do drzwi. Przyjaciółki w mgnieniu oka, pod wpływem lakonicznego zdania napisanego pospiesznie na kartce, z przykładnych, wiernych żon stają się znów nienasyconymi, żądnymi rozkoszy piskliwymi dziewczętami. Z niecierpliwością godną dzieci czekających na pierwszą gwiazdkę, wypatrują w oknie swojego gorącego Francuza, snują wizje wspólnego spotkania po latach, przymierzają suknie, stroją miny i pozy, wspominają namiętne chwile w jego ramionach. Po nudzie spowodowanej marazmem londyńskiego życia nie ma śladu! Nieobecny - ale z pewnością już niedługo - Maurice tchnął w przyjaciółki tyle życia, że w jednej chwili pogrążony w sennej atmosferze salon państwa Sterroll, zaczyna rozbrzmiewać salwami śmiechu, krzyków i pisków. W oczekiwaniu na francuskiego gościa, obie panie urządzają sobie własną, skąpaną w alkoholu imprezę i najwyraźniej, bawią się świetnie...

Szampański nastrój psuje nagle gwałtowna kłótnia przyjaciółek. Bo niby jak podzielą się kochankiem? A właściwie, po co się dzielić, skoro każda z nich chciałaby mieć go dla siebie, na wyłączność? No i co pomyśli sobie ten elegancki gentleman z Paryża, gdy zobaczy obie damy, potargane, upite i bełkoczące? To chyba oczywiste, że wieczór powinna spędzić z nim ta bardziej trzeźwa i zdecydowanie bardziej zrównoważona... Wzajemne przepychanki i przekomarzanie sprawia, że Jane (ta zdecydowanie mniej trzeźwa i mniej zrównoważona) opuszcza dom Julii. Pani Sterroll w rezultacie spędza noc sama, a nowy dzień wita z gigantycznym kacem. A Maurice? Cóż, pojawi się wreszcie, w najmniej spodziewanym momencie i  nieźle namiesza w relacjach obu par...


#3 Ballada o żonach lekkich obyczajów

"Naj­lep­sze lis­ty miłos­ne ko­bieta pisze zaw­sze do mężczyz­ny, które­go zdradza"
~ Lawrence Durrel


"Upadłe anioły" to nie tylko zabawna komedia pełna trafnych spostrzeżeń na temat blasków i cieni życia w związku małżeńskim. To także niesamowicie piękny, zachwycający nietuzinkową estetyką obraz, jak żywcem wyjęty z londyńskiego salonu lat dwudziestych minionego wieku. Chylę czoła nad piękną scenografią, za którą wyrazy uznania należą się Maciejowi Putowskiemu. Jednakże, nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o wspaniałych kostiumach... Za każdym razem, gdy Maja Ostaszewska i Magdalena Cielecka wychodziły na scenę, z moich ust wydobywało się ciche, przeciągłe "oooch"... Te śliczne sukienki z obniżonym stanem, w iście angielskim stylu. Te wspaniałe kreacje wieczorowe, iskrzące się blaskiem niezliczonej ilości kryształków. Te kapelusze i opaski z pawim piórem. Garderoba obu bohaterek zawładnęła mym sercem w równej mierze, jak sama fabuła sztuki - i nic dziwnego. Wszak aktorów ubierał absolutny mistrz krawiectwa, Tomasz Ossoliński. I choć moja szafa pęka w szwach, oddałabym królestwo za choć jedną z tych cudownych sukienek Julii...

Na scenie wystąpiła plejada znakomitych aktorów. Oprócz zachwycającej Magdaleny Cieleckiej i przezabawnej Mai Ostaszewskiej w sztuce zagrali także: Maciej Wierzbicki (Fred Sterroll), Wojciech Kalarus (Willy Wanbury), Tomasz Drabek (Maurice Duclos) i urocza Marta Chyczewska (Saunders, służąca).




Już dawno nie oglądałam tak przyjemnej komedii, z tak trafnym przesłaniem. Już dawno nie wyszłam z teatru z tak szerokim uśmiechem na ustach. Pisząc ten tekst, uważnie przeczytałam notkę reżyserki, Krystyny Jandy. Szczególnie utkwił mi w pamięci ten fragment: 
"Kiedy będziecie wychodzić w szarą Warszawę po przedstawieniu, nocą, przymrużcie oko na wszystko, na noc, na szarość, na codzienność, na smutki, na zawiedzione nadzieje, na wszystko. Unoście ze sobą wrażenie, że życie jest przyjemnością, może być rozkoszne i nie do końca na serio. Oby się udało i Wam i nam (...)"
Pani Krystyno - udało się. Absolutnie.


zdjęcia, materiały - OCH-TEATR/ Fundacja Krystyny Jandy na Rzecz Kultury

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz