Nic nie jest nam dane na całe życie. Dlatego nie wierzcie w dożywotnie szczęście, w miłość aż po grób, w przyjaźń, która przetrwa największe trudności i w to, że Wasze życie już zawsze będzie stało pod znakiem idealnej równowagi i harmonii. Nic nie trwa wiecznie, dlatego im milej Wam w życiu, tym większe prawdopodobieństwo, że błogi stan się szybko skończy. Czy nie lepiej nic nie oczekiwać i pozytywnie się zaskoczyć, niż oczekiwać wiele i boleśnie się rozczarować?
Tak, ten tekst będzie miał mocno pesymistyczny ton, ale nie odchodźcie od komputera - może w tych smętnych przemyśleniach znajdziecie odrobinę otuchy... Tak już zostało skonstruowane to życie, że coś się w nim kończy, a coś się zaczyna. A może właśnie coś się kończy, żeby zacząć się mogło coś innego? Przez cały swój żywot człowiek doświadcza niezliczonej ilości końców i początków. Raz są one spodziewane bardziej, innym razem wcale. Raz są oczekiwaną zmianą, innym razem przykrym zaskoczeniem. Koniec może być traumatyczny, ale może być też źródłem ulgi. Początek może być obietnicą nowej, lepszej drogi, ale może być też odgórnie narzuconym kierunkiem, którego nie chcemy obierać. Wszystko jest kwestią sytuacji, wszystko jest kwestią nastawienia. Nie od dziś wiadomo, że pełna spokoju postawa ułatwia człowiekowi pogodzenie się z tym, co nieuchronne, z tym co miało się zdarzyć, bez względu na to, jak bardzo chcielibyśmy do tego nie dopuścić...
Tylko jak wytłumaczyć cierpiącemu, żeby przyjął ów koniec (załóżmy jednak, że w życiu końce są bardziej traumatyczne, niż początki) ze stoickim spokojem, żeby machnął ręką i ruszył dalej? Człowiek jest z natury emocjonalny i na jakiekolwiek straty (załóżmy, że koniec zwykle wiąże się z utratą czegoś cennego) reaguje gwałtownie... Człowiek jest też istotą wymagającą i roszczeniową. Człowiek życzy sobie mieć to wszystko, co kiedyś mu dano, mieć tego jak najwięcej, w niezmienionej formie. Niestety, wszystko przemija, wszystko płynie, panta rhei. Dlatego też powoli uczę się niczego nie oczekiwać. A raczej uczę się, że moje oczekiwania nie zostaną nigdy w pełni spełnione. Uczę się nie pragnąć, nie wymagać, nie przywiązywać się. Jak to, co było mi dane, potrwa dłużej, niż się spodziewałam, poczuję miłe zaskoczenie. Jeżeli się skończy, powiem tylko: "A nie mówiłam?"
W przeszłości przywiązanie było nieodłącznym elementem mojego ja. Kochałam wszystko i wszystkich, którzy sprawiali, że czułam się dobrze. Przywiązywałam się do miejsc, rzeczy, zwyczajów i rytuałów, które nadawały mojemu życiu stały bieg. Kochałam powtarzalność, bo dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Kochałam ludzi, którzy stawali się częścią mojego świata. Bo jeżeli udało im się przekroczyć mury warowne, fosy pełne krokodyli i druty kolczaste, za którymi się kryłam, to znaczy, że byliśmy sobie przeznaczeni. Ale końce nadchodzą zawsze, pamiętajcie o tym. Ja często zapominałam, a im bardziej czułam się przywiązana, tym bardziej bolało, gdy wszystko rozpływało się we mgle, a zostawało wielkie, gęste nic. I ja w jego odmętach.
Koniec zwykle nadchodzi nagle, jest jak szybkie cięcie, które dzieli kiedyś i teraz na pół. Końce rzadko są miłe, za to pozostawiają za sobą wiele żalu i pytań. Jak tam teraz jest, w tym miejscu, gdzie już nie mogę być? Czy koniec oznacza, że z czymś nie zdążyłam? Czy coś się skończyło, bo miało się skończyć, czy może mogłoby jeszcze trwać? Może ten koniec udałoby się jakoś przesunąć na osi czasu, albo wymazać zupełnie, rozciągnąć go w nieskończoność, aż po schyłek mglistego później.
Tęsknię myśląc o wielu końcach. W podręcznikach lepszego życia - których już od dawna nie czytam, bo wywołują we mnie niekontrolowane napady spazmatycznego wkurwienia - napisane jest, że trzeba przeżyć żałobę, pogodzić się z końcem, zaakceptować go, polubić (niedoczekanie!), a wreszcie ruszyć w stronę nowego początku. Spotkało mnie wiele końców, zamknęłam drzwi do wielu historii ze mną w roli głównych. Do opowieści, które sobie napisałam, nie mając pomysłu na ciąg dalszy. Koniec. Płaczę po tym końcu - ze złości, że się pojawił, z żalu, że nawet on gdzieś zniknął zabierając mi moją historię. Teraz kolejny początek. Stoję na progu i nie chce mi się wejść. Bo ile można zaczynać, ile razy można budzić w sercu nadzieję i przywdziewać głupią, rozanieloną minę jak z reklamy firmy ubezpieczeniowej, która twierdzi, że zadba o Twoje lepsze jutro. Gówno prawda. Wychodzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz