Grany od 2000 roku spektakl "Kamienica na Nalewkach" śmiało można uznać za jedną z najbardziej kultowych produkcji warszawskiego Teatru Żydowskiego. Przez prawie dwadzieścia lat zmieniały się sceny, na której grana była ta niezwykła sztuka. Zmieniła się także - choć nieznacznie - jej obsada. Musiałam zobaczyć to niezwykłe widowisko, które opiera się upływowi czasu i modzie na proste, krótko żywotne utwory sceniczne, jakich w każdym sezonie pojawia się na polskich scenach całe mnóstwo. Na ich tle "Kamienica..." wydaje się być jakimś prehistorycznym reliktem, niewystępującym już w naturze. Dowiedziałam się, że historię tytułowej kamienicy na Nalewkach powinien poznać każdy, kto chce zgłębić żydowską kulturę. Chyba właśnie dlatego zdecydowałam się zajrzeć za jej bramę...
Przywykłam do spektakli z wyraźnie zarysowaną fabułą. Dziś wszystko, co się wystawia na deskach teatru, ma jakąś fabułę, bez względu na gatunek, jaki reprezentuje. "Kamienica na Nalewkach", sztuka grana z powodzeniem od tak wielu lat, nie ma ani określonego gatunku, ani fabuły, co skłania do przypuszczeń, że żaden z tych czynników nie jest niezbędny, by spektakl odniósł sukces. W każdym razie "Kamienica..." obyła się bez każdego z nich. Czym więc jest ten spektakl? Najprościej rzecz ujmując, to hybryda wielu gatunków scenicznych - m.in., operetki, musicalu i kabaretu. Na takich oto muzycznych fundamentach ówczesny dyrektor Żydowskiego, Szymon Szurmiej i obecna dyrektorka, Gołda Tencer zbudowali utwór będący kwintesencją żydowskiej kultury i tradycji.
Rzecz się dzieje w podwórzu pewnej przedwojennej warszawskiej kamienicy na nieistniejącej już ulicy Nalewki, która przed wojną stanowiła centralną oś dzielnicy żydowskiej. Spektakl jest więc osnuty aurą sentymentalnej tęsknoty za tym, co minęło i co nigdy nie wróci. Tamta brama, tamto podwórko, to był jakiś inny świat, w który dzisiejszym, młodym pokoleniom trudno uwierzyć. Z nieskrywanym zachwytem podziwiałam scenografię, przedstawiającą podwórko z punktami usługowymi, lokalem gastronomiczno - rozrywkowym o dumnej nazwie Raj Paradiso i uroczymi balkonikami, na których przesiadywali okoliczni mieszkańcy. Teren zdobiły drewniane ławeczki, taczki, baryłki, wiadra, a także inne sprzęty podwórkowego użytku. Obraz tak uroczej, sielskiej scenerii potraktowałam jak obietnicę fascynującej historii, która wydarzy się w jej otoczeniu - nie do końca słusznie, jak się wkrótce okazało... Choć na samym początku sztuki, za pośrednictwem pewnej gderliwej pani sprzątającej, widzowie zostają wprowadzeni w rytm życia kamienicy, chwilę później wszystko zaczyna żyć własnym życiem, a głównym środkiem przekazu staje się piosenka.
Zanim ostatecznie zachwyciłam się popisami aktorów, walczyły we mnie różne sprzeczne emocje. Czułam się trochę zawiedziona, bo liczyłam na opowieść, a tu same tańce z podskokami i przyśpiewki. Z perspektywy czasu bardzo cieszę się, że zagłuszyłam wewnętrzne narzekania i pretensje i zdołałam skupić się na występach, bo to w nich ukryte były anegdotki o życiu przedwojennych Żydów. Uczciwie muszę przyznać, że artyści czasem przestawali śpiewać i zaczynali mówić, na co zawsze reagowałam nagłym pobudzeniem. Nie była to jednak ściśle sprecyzowana narracja, ale raczej wyrwane z kontekstu żarciki, satyryczne występy, krótkie scenki rodzajowe i opowiastki. Raz było śmiesznie, innym razem mniej, ale oczy miałam wytrzeszczone do końca, żeby nic mi nie umknęło, bo pierwszy raz w życiu widziałam takie osobliwe widowisko, taką przedziwną imprezę, o której dziś już pewnie mało kto pamięta.
Oczywiście, tytułowa kamienica miała swoich mieszkańców, którzy spotykali się na dziedzińcu, by rozmawiać, narzekać, robić biznesy, kochać bez wzajemności, płakać i śmiać się, a nade wszystko - dobrze się bawić. Wieczorne potańcówki odbywały się w lokalu Raj Paradiso prowadzonym przez pewnego sympatycznego kelnera, który wieczorami rozkręcał imprezę jak DJ z prawdziwego zdarzenia (Piotr Wiszniowski). Występy komediowe skupiały się głównie na tematyce związanej z codziennym życiem. Mieszkańcy kamienicy utyskiwali na zdrowie, na żarłoczną rodzinę, na brak pieniędzy, cienie i blaski małżeńskiego życia. Dziewczęta śpiewały o nieszczęśliwej miłości, o wyśnionym ślubie i wspaniałym życiu u boku ukochanego mężczyzny.
Piękne i wzruszające były występy Izabeli Rzeszowskiej, która w spektaklu grała zakochane i rozmarzone dziewczę. Artystka ma zachwycający głos, pięknie tańczy, a konwencja muzyczna to zdecydowanie jej żywioł. Rozśmieszał mnie wielokrotnie Henryk Rajfer w duecie z Markiem Węglarskim. Ujął mnie lekki i zabawny styl, w jakim Wojciech Wiliński snuł anegdotę o pewnym kulturalnym małżeństwie, które zdradzało się z poszanowaniem wszelkich zasad etykiety. Obrazy codzienności przytaczane przez mieszkańców były bardzo różnorodne, ale nawet w smutku i nieszczęściu znajdowali odrobinę humoru i powód do śmiechu.
Jestem pod ogromnym wrażeniem talentu, jaki pokazali aktorzy Teatru Żydowskiego. Ponad dwugodzinna sztuka niemal w całości składa się z popisów tanecznych i wokalnych, które bez wątpienia są dużym wysiłkiem - szczególnie dla artystów w podeszłym wieku, którzy bez problemu dotrzymywali kroku młodszemu pokoleniu. W spektaklu nie ma luk, ani dłużyzn - każda sekunda jest szczelnie wypełniona wspaniałą artystyczną treścią. Sztuka zrealizowana jest z dużym rozmachem. Na scenie występuje aż dwudziestu dziewięciu artystów. W pojedynczych scenach tak wielka obsada jest praktycznie nieodczuwalna, bo aktorzy grają na zmianę, a momentów, gdzie na deskach pojawia się większa grupa, jest niewiele. Kluczowa jest finałowa scena, kiedy wszyscy artyści śpiewają utwór "Szalom Alejchem". Piękne i wzruszające zakończenie, nawet dla kogoś takiego jak ja, kto z kulturą żydowską miał dotąd bardzo niewiele do czynienia. Swoją drogą, zastanawiam się, skąd znam słowa tej piosenki...
Choć nastawiłam się na zupełnie inny charakter przedstawienia, nie czuję się zawiedziona. Dzięki artystom Teatru Żydowskiego miałam niepowtarzalną okazję poczuć wyjątkowy, przedwojenny klimat żydowskiej Warszawy, poznać zmartwienia i radości jej mieszkańców, zobaczyć ich tańce, usłyszeć śpiew i dostrzec w tym niezwykłe piękno. Zdecydowanie warto było doświadczyć tak wielu emocji. Każdy, kto choć trochę interesuje się kulturą żydowską i chciałby zgłębić ją bardziej, powinien obejrzeć "Kamienicę na Nalewkach". W lekkich i niepozornych piosenkach ukryty jest kawał historii tego fascynującego narodu. Choć tam tej Warszawy już dawno nie ma, na scenie Teatru Żydowskiego możemy o niej jeszcze posłuchać.
materiały prasowe - Teatr Żydowski/Centrum Kultury Jidisz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz