O miłości powstało niezliczenie wiele sztuk teatralnych - w zdecydowanej mierze słodkich i cukierkowych. Historia dwóch par napisana przez Cezarego Harasimowicza pokazuje tę mniej kolorową rzeczywistość, z jaką wiąże się małżeństwo. Proza życia ze wszystkimi jej atrybutami, jak kłótnie, kryzysy, brak namiętności - oto, z czym borykają się bohaterowie spektaklu "Czworo do poprawki" - komedii o miłości, którą od niedawna możecie oglądać na scenie Teatru IMKA. Mimo wielu nieporozumień, obie pary udowadniają, że problemy zawsze da się rozwiązać, a wzajemny szacunek, bliskość i wspólny dialog są w stanie wzmocnić nawet najbardziej nadszarpnięte uczucia.
Walentynkowa premiera Fundacji Garnizon Sztuki to zaproszenie do rozmowy o jakości współczesnych związków. Dlaczego w dzisiejszych czasach tak wiele z nich kończy się rozstaniem? Cezary Harasimowicz w swojej najnowszej sztuce analizuje relacje dwóch par. W przypadku małżeństwa z długim stażem ogień dawno się już wypalił, nie pozostawiając po sobie nawet cienia sympatii. Z kolei związek dwójki młodych cechują ewidentne problemy z komunikacją. On patrzy na nią, jakby mówiła po chińsku, ona frustruje się jego brakiem zainteresowania i dość lekkim podejściem do życia. Jak sobie poradzić, gdy między parą pojawia się coraz większa przepaść? Można ją jakoś przeskoczyć? Bohaterowie spektaklu pokazują, że tak - pod warunkiem, że do problemów podejdziemy na luzie, z czułością i humorem.
"Czworo do poprawki" w reżyserii Agnieszki Baranowskiej to moja pierwsza przygoda z produkcjami Garnizonu Sztuki. Fundacja Grażyny Wolszczak skupia się na życiowych problemach, przedstawiając je na scenie z przymrużeniem oka. Misją Garnizonu Sztuki jest podejmowanie ważnych i trudnych, a czasem też kontrowersyjnych tematów, opowiadając o nich w sposób lekki, z dystansem, co "pozwala obśmiać i w ten sposób oswoić traumy i lęki, które siedzą głęboko w każdym z nas".
Z komediami zawsze było mi trochę nie po drodze, ale komediodramat to już co innego. Postanowiłam sprawdzić, jak z tym trudnym i bardzo aktualnym problemem poradzili sobie twórcy spektaklu "Czworo do poprawki".
Akcja sztuki toczy się w hotelu, co doskonale obrazuje scenografia Ewy Gdowiok. Na scenie stoją dwa łóżka małżeńskie - po jednym w każdym z "pokoi" (granice między każdym z apartamentów, widz musi sobie wyobrazić, bo scena jest otwartą przestrzenią, bez ścian działowych i przepierzeń). Między pokojami znajduje się coś w rodzaju salonu wypoczynkowego dla gości, z sofą i minibarkiem obficie zastawionym różnymi trunkami. Ciekawe wrażenie robi przezroczysta ściana, przez którą widać aktorów poruszających się po hotelowym korytarzu. W tle rozpościera się sielski widok na morze.
W takiej oto scenerii poznajemy bohaterów - Lucynę (Katarzyna Herman) i Olgierda (Piotr Machalica), małżeństwo z długim stażem, które boryka się z wielkim kryzysem w związku, a także Ewę (Agnieszka Sienkiewicz) i Adama (Marcin Korcz) młodą parę, która z dala od wielkomiejskiego zgiełku postanowiła zmajstrować sobie potomka. Wkrótce drogi obu par krzyżują się ze sobą, co prowadzi do wielu niecodziennych sytuacji.
Spektakl jest dość przewidywalny, co wcale nie musi być zarzutem. Farsa, jak to farsa - rządzi się własnymi prawami. Problemem jest jednak tekst - dialogi momentami budziły we mnie dużą irytację. Mam też bardzo podzielone zdanie na temat bohaterów tej historii. Ci starsi, odrobinę zgryźliwi i znudzeni życiem, są w moim odczuciu naprawdę ujmujący. Oczywiście, duża w tym zasługa świetnych artystów - duet Herman & Machalica to największa siła tego spektaklu. Zupełnie inaczej jest z młodymi. Agnieszce Sienkiewicz przypadła w udziale rola niestabilnej emocjonalnie, odrobinę infantylnej dziewczynki, którą trudno znieść na scenie, a co dopiero w codziennym, małżeńskim życiu... Zauważyłam, że aktorka momentami miała problem z trudną naturą swojej postaci. O ile jednak Ewę ostatecznie da się jeszcze jakoś zrozumieć - tak już ma, co zrobić... - o tyle zachowanie jej męża dyskredytuje go na całości. Choć neurotyczna Ewa naprawdę działała mi na nerwy ("Adaś, brew!"), współczułam jej partnera, który najwięcej gorących uczuć miał dla siebie samego. Scenę, w której mężczyzna jawnie szydzi z "głupoty" kobiet, można było sobie darować, bo zdecydowanie nie nastrajała walentynkowo. Ani to miłe, ani śmieszne...
Zabrakło mi w tym spektaklu wyraźnego zakończenia. Założeniem sztuki jest pokazanie, że zawsze można się zakochać na nowo i faktycznie, starszej parze się to udaje. Na scenie jesteśmy świadkami pięknego momentu szczerości, kiedy bohaterowie cofają się wstecz, do początków swojego związku - pierwszego momentu zauroczenia, pierwszych miłosnych uniesień. Wspomnienia uświadamiają im, dlaczego się ze sobą związali i dzięki temu wspólnie dochodzą do wniosku, że nie chcą, żeby tak piękna, gorąca miłość definitywnie umarła. Wyjazd do hotelu spełnił swoją misję - Lucy i Olgierd odnaleźli nić porozumienia i wskrzesili płomień uczuć. A młodzi? Hmmm... A młodzi chyba jednak do siebie nie pasują i próżno tracić czas na jakiekolwiek reanimacje ich związku - nadwrażliwa melancholiczka i zepsuty, cyniczny szowinista to kiepski materiał na piękną historię miłosną z gatunku "żyli długo i szczęśliwie".
Premierze towarzyszy akcja społeczna #pokochajmysię. W kampanii wzięły udział pary, które mają 50, 60, a nawet 70 lat małżeńskiego stażu. Przed kamerą opowiedziały o sobie, o wspólnym życiu i tak powstał piękny, bardzo wzruszający film o tym, że miłość naprawdę może trwać wiecznie. Materiał z kampanii możecie obejrzeć tutaj.
Trochę zwlekałam z napisaniem tej recenzji. Po wyjściu z teatru moje refleksje na temat obejrzanego spektaklu były całkiem inne. Czasem dobrze jest dać sobie czas i gruntownie przemyśleć temat, zastanowić się nad celem i założeniem przedstawienia, nad puentą, która przecież tkwi w każdej, nawet najlżejszej komedii. W tym przypadku przekaz jest dość głęboki i uwierzcie mi, można go wyraźnie dostrzec pomiędzy poszczególnymi scenami licznych kłótni i pojednań.
Jak zrozumiałam to przesłanie? Cóż, chyba zasadniczy problem z dzisiejszymi związkami tkwi w tym, że traktujemy je jak produkt z określoną datą ważności albo mebel, który się wyrzuca gdy tylko pojawią się na nim pierwsze ślady zużycia. Faktem jest, że ten najbardziej ognisty etap miłości trwa bardzo krótko, ale przecież kolejne mogą być równie fajne. Zamiast skreślać związek w momencie, gdy w brzuchu przestaną trzepotać motyle, lepiej skupić się na budowaniu solidnych, trwałych więzi. To właśnie pokazuje przykład Lucy i Olgierda, bohaterów sztuki Cezarego Harasimowicza.
"Czworo do poprawki" jest dość oryginalną i nietypową sztuką o miłości. Temat związków Cezary Harasimowicz potraktował krytycznie i to jest ten ewenement na tle wielu niczym nieróżniących się spektakli ze słodkim happy endem. Mimo kilku "ale", uważam, że najnowsza produkcja Garnizonu Sztuki jest całkiem udana. Nie zgodzę się jednak, że jest to komediodramat - dramatu w tej prześmiewczej farsie na temat małżeńskiego życia jak na lekarstwo. Wielbiciele Piotra Machalicy (do których się zaliczam) będą naprawdę zachwyceni jego kreacją. Niby taka zwykła rola gderliwego męża, a jednak to właśnie ta postać robi spektakl. Dla tego znudzonego "Lucyna, daj spokój", chętnie zobaczyłabym tę sztukę raz jeszcze.
fot. Jacek Poremba
materiały prasowe - Fundacja Garnizon Sztuki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz