Tegoroczny repertuar Warszawskich Spotkań Teatralnych kusił wieloma niezwykle interesującymi tytułami, jednak z braku czasu zmuszona byłam wybrać tylko jeden z nich. Padło na Holoubka, syna Picassa - debiutancki spektakl Julii Szmyt grany na scenie Teatru Nowego w Poznaniu. Sztukę napisaną przez Andreasa Pilgrima wyróżnia niezwykle ciekawa tematyka - opowiada on o czasach komunizmu widzianych oczami znanych bohaterów PRL-owskich kreskówek. Na scenie zobaczycie m.in. Żwirka, Muchomorka, krokodyla Genię i Piaskowego Dziadka, którzy z nostalgią wspominają smak Vibovitu, spodnie teksasy, a także przeboje Maryli Rodowicz i Karela Gotta. Po zapoznaniu się z opisem sztuki liczyłam na niezapomnianą przygodę. Niestety, finalny efekt bardzo rozczarowuje...
Miało być zabawnie - tak przynajmniej obiecywała nam reżyserka, Julia Szmyt, twierdząc, że jej debiutancki spektakl jest zaproszeniem do śmiechu z naszej własnej historii. Wydawać by się mogło, że tekst Pilgrima to materiał na doskonałą, sentymentalną komedię z kultowymi postaciami z dawnych dobranocek - sztukę, która wzruszy i rozbawi starszych, a młodym pokaże, jak to kiedyś było. Problem polega na tym, że Holoubek, syn Picassa w wykonaniu artystów Teatru Nowego w Poznaniu ani nie bawi, ani nie uczy. Pytanie zatem, po co w ogóle powstał?
Spektakl jest hermetyczny, skierowany raczej do starszych widzów, którzy wychowali się na PRL-owskich kreskówkach. Młodsi mogą mieć spore problemy z identyfikacją poszczególnych bohaterów. O ile bowiem postacie z Bajek mchu i paproci zna chyba każdy, to już krokodyl Gienia, czy miś Kiwaczek niektórym z widzów może wydać się niezrozumiałą egzotyką. O tym kto jest kim, widzowie muszą wywnioskować z treści sztuki, bo poza Żwirkiem i Muchomorkiem, którzy ubrani są w charakterystyczne białe koszule nocne i czapki, pozostali aktorzy w ogóle nie są ucharakteryzowani. Urodziłam się w czasach, kiedy komunizm powoli dogorywał, ale doskonale kojarzę większość starych bajek - tych najpopularniejszych, jak Reksio, Bolek i Lolek, Miś Coralgol, czy Krecik. Dlaczego żaden z tych bohaterów nie zasilił szeregów postaci w sztuce Pilgrima? Dlaczego zamiast nich na scenie straszy upiorna baba na wózku, zwana Szapoklak? Nie wiem. Wiem natomiast, że zrozumienie tej sztuki bez wcześniejszej powtórki z klasyki animacji radzieckiej jest niezwykle trudne...
Rzecz się dzieje w czasach współczesnych, które nie są zbyt przychylne leciwym filmom kreskówkowym. Na kinowych i szklanych ekranach królują kolorowe produkcje Disney'a i innych wielkich wytwórni, które z powodzeniem kreują dzisiejszy świat animacji - kto, mając pod ręką filmy najwyższej cyfrowej jakości, zastanawia się nad losami bohaterów starych, PRL-owskich bajek? Nikt, dlatego też Żwirek (Zbigniew Grochal), Muchomorek (Andrzej Lajborek), Piaskowy Dziadek (Wojciech Siedlecki), Krokodyl Genia (Paweł Hadyński), Kiwaczek (Janusz Grenda) i wiele innych postaci kojarzonych z dawnym ustrojem komunistycznym przebywa obecnie w specjalnym Ośrodku Internowania dla Symboli i Ikon Upadłych Reżimów. Miejscem tym zarządza twardą ręką Szapoklak (Małgorzata Łodej-Stachowiak) - skrzekliwa staruszka ze swoim nieodłącznym sługą, podstępnym szczurem Ogryzkiem (Michał Grudziński) pilnując, żeby mieszkańcy ośrodka nie rozmawiali głośno o dawnych komunistycznych ideach. Atmosfera strachu i terroru zdaje się im wcale nie przeszkadzać - najwyraźniej PRL-owskim kreskówkom trudno funkcjonować bez bata nad głową. Może to kwestia przyzwyczajenia?
Mimo surowych zasad, bohaterowie nie mogą zupełnie odciąć się od swojej przeszłości. Ile to już lat minęło, odkąd przestali być gwiazdami dziecięcej ramówki telewizyjnej? Żwirek i Muchomorek z nostalgią wspominają kultowe symbole tamtego okresu - spodnie teksasy, pralkę Franię, smak Vibovitu, przeboje Maryli Rodowicz i Karela Gotta. Zmiany ustrojowe i okrutny postęp technologii sprawiły, że jesień życia reżimowe kreskówki zmuszone są spędzać na peryferiach ludzkiej świadomości. Dziś maluchy wychowują się w towarzystwie uroczych i barwnych postaci Disney'a stworzonych w technologii komputerowej - z takimi bajkowymi gwiazdami podstarzały Żwirek i zrzędliwy Muchomorek nie mają żadnych szans.
Monotonny tryb życia bohaterów zaburza pojawienie się tajemniczego jajka, z którego wykluwa się dziwaczny gołąb (Przemysław Chojęta), w języku czeskim zwany "Holoubkiem" (ważna informacja dla każdego, kto liczy, że w spektaklu pojawi się jakieś nawiązanie do postaci słynnego polskiego aktora, Gustawa Holoubka - nie pojawi się). Wyliniały ptak to kolejny symbol upadłego reżimu - narysował go na serwetce we wrocławskim hotelu Monopol sam Pablo Picasso, uczestnicząc w obchodach Światowego Kongresu Intelektualistów w Obronie Pokoju w 1948 roku. Holoubek nie zdaje sobie sprawy, że jego misja jest już dawno nieaktualna, a komunistyczne wartości to obecnie temat tabu. Ku rozpaczy Szapoklak, gołąbek nie chce się przystosować do panujących zasad i z ogromną swadą klepie na prawo i lewo o braterstwie, równości i kolektywizmie. Żwirek, Muchomorek i reszta komunistycznej ekipy kreskówkowej, oczarowani odwagą ptaka, decydują się do niego przyłączyć i otwarcie zaprotestować przeciwko zapomnieniu i wymazaniu ich z kart historii. Pod wpływem nagłego zrywu, bohaterowie opuszczają ośrodek i odchodzą "w nieznane"...
Ze smutkiem muszę przyznać, że gra aktorów bardzo mnie zawiodła. W spektaklu biorą udział legendy poznańskiej sceny - po takich nazwiskach spodziewałam się wielkich fajerwerków. Niestety, zdecydowana większość aktorów wypadła na scenie bardzo blado. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że artyści nie do końca identyfikują się z powierzonymi im rolami. W ich postaciach nie było nic charakterystycznego - gdybym nie wiedziała, że mam do czynienia z postaciami z bajek, na pewno nie domyśliłabym się tego z zachowania każdego z bohaterów.
Na pochwałę zasługuje Przemysław Chojęta, który w spektaklu wcielił się w gołąbka pokoju. To jedyna naprawdę zabawna i interesująca postać w tej sztuce. Aktor podszedł do zadania z dużą dozą humoru, dzięki czemu jego gra jest niezwykle lekka i niewymuszona. Niestety, jeden wyliniały gołąb sztuki nie poniesie... Spektakl jest wystawiany w Poznaniu od kilku dobrych miesięcy - wydawać by się mogło, że to wystarczający czas na opanowanie ról i zgranie się z resztą obsady. O dziwo, aktorzy sprawiali wrażenie, jakby tekst dostali zaledwie kilka dni wcześniej - zagadywali się, wchodzili sobie w słowo... Mogło być pięknie, wyszło bardzo marnie.
Spektakl trwa tylko godzinę, ale nudne dialogi i brak jakiejkolwiek akcji sprawiają, że czas dłuży się niemiłosiernie. Sztuka nie wywołała we mnie głębszych refleksji, nie skłoniła do przemyśleń nad siłą dawnych wartości i ich rolą w kształtowaniu młodych dziecięcych umysłów. Szkoda, bo miała szansę stać się pretekstem do ważnej, wielopokoleniowej dyskusji. Mam poczucie, że twórcy zmarnowali świetny materiał i uczynili z niego farsę marnych lotów, bez żadnego głębszego przesłania w tle.
fot. Marcin Baliński
Materiały prasowe - Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz