Od lat bawi publiczność na małym ekranie i na deskach teatru. Dzięki słynnym i uwielbianym przez widzów kreacjom w popularnych serialach w pełni zasłużył na miano króla polskiej komedii. Z tą samą pasją traktuje reżyserię, którą sprawnie łączy z pracą na scenie. W refleksyjnym wywiadzie Artur Barciś opowiedział mi o przygotowaniach do najnowszej premiery w Teatrze Ateneum, o dawnych duchach tej sceny, a także o niezwykłej sile mediów społecznościowych.
Już za chwilę na scenie Teatru Ateneum w Warszawie zobaczymy premierę sztuki Don Juan albo kamienna uczta z pana udziałem. Czy w liczącej ponad 350 lat komedii Moliera można dostrzec odniesienie do współczesności?
Artur Barciś: Z całą pewnością dostrzegł je twórca spektaklu, reżyser Mikołaj Grabowski. Muszę przyznać, że kiedy dostałem propozycję zagrania w Don Juanie, trochę się zdziwiłem. Pomyślałem sobie wtedy: "Mikołaj Grabowski bierze się za taką ramotę?" (śmiech). Ale już na pierwszej próbie okazało się, że Mikołaj ma na ten spektakl znakomity pomysł i że jest to doskonały materiał na dzisiejsze czasy.
Ta inscenizacja jest na wskroś współczesna i bardzo aktualna. Don Juan to satyra na obłudę, a obłuda jest w tej chwili wszechobecna w naszym kraju – głównie w polityce. Nasze przedstawienie tę obłudę - oraz wiele innych rzeczy – bezlitośnie obnaża.
W Don Juanie gra pan m.in. ojca tytułowego bohatera. Jak wyglądała praca nad spektaklem?
Właściwie gram dwie role. Spektakl jest skonstruowany w taki sposób, że niemal każdy poza Don Juanem wciela się jeszcze w jakąś inną postać. Poza ojcem głównego bohatera gram też żebraka – rolę diametralnie różną od tej pierwszej. To zawsze ogromna rozkosz dla aktora, kiedy pracuje z tak wybitnym reżyserem – twórcą nietuzinkowym, który myśli na przekór utartym schematom i wymaga od aktora czegoś zupełnie innego, niż to, do czego ten się przyzwyczaił. Tak było właśnie w moim przypadku.
Moja rola składa się z dwóch, dość potężnych monologów. Na początku wydawało mi się, że to samograj – wszystko jest napisane, wystarczy nauczyć się na pamięć i zagrać. A tu się okazało, że mam grać kogoś zupełnie innego, poniekąd przeciwko tekstowi Moliera (śmiech). Mój bohater z jednej strony ma pretensje do swojego syna i go strofuje, ale tak naprawdę mam pokazać na scenie, że ta sytuacja w ogóle go nie obchodzi. To jest przykład obłudy, która jest motywem przewodnim całego spektaklu.
Prawdę mówiąc, trochę się z tym męczyłem, bo jestem aktorem, który przede wszystkim walczy o wiarygodność przekazu. Tutaj przekaz miał być wiarygodny w zupełnie inny sposób i było to dosyć trudne. Ale z drugiej strony, miałem reżysera, który mnie fantastycznie poprowadził. Kiedy już zrozumiałem, jak to zagrać, to poczułem wielką radość i satysfakcję.
Spektakl TransAtlantyk w Teatrze Ateneum (fot. Bartek Warzecha)
Mikołaj Grabowski słynie ze spektakli opartych m.in. na rytmie i formie. Mogliśmy to zaobserwować chociażby w Cesarzu na motywach tekstu Ryszarda Kapuścińskiego. Jestem ciekawa, czy w Don Juanie reżyser także sięgnął po te środki.
Oczywiście. Rytm uwalnia formę, a forma jest bardzo istotnym elementem tego spektaklu. To jest przedstawienie współczesne, w związku z czym króluje tu forma. Nie ma tam charakterystycznych dekoracji ani XVII-wiecznych strojów – poza moim. Ja jeden mam taki kostium, ale to też jest celowy zabieg (śmiech). Zamiast prawdy scenicznej, pokazujemy ideę oraz istotę problemu. Ponieważ forma jest narzucona widzowi od samego początku, to z drugiej strony – żeby podkreślić świadomość tego zabiegu – rytm spektaklu jest bardzo precyzyjny i jasno określony. Rytmem tworzyliśmy pewien klimat tej opowieści. Pauza czasem bywa ważniejsza od słów, które się po chwili wypowie. To bardzo ważny element porządkujący.
Od jakiegoś czasu możemy oglądać pana na scenie w rolach nieco prześmiewczych mędrców. W Kandydzie zagrał pan postać Panglossa, w Trans-Atlantyku wcielił się pan nieznoszącego sprzeciwu posła. Wydaje mi się, że pana rola w Don Juanie pod wieloma względami przypomina te wcześniejsze kreacje...
To są trzy zupełnie różne role. W Trans-Atlantyku poseł udaje, że coś wie – to jest tylko polityk, który gra, że potrafi nauczać i wskazywać drogę. On się oczywiście uważa za mentora, ale w rzeczywistości jest po prostu głupi. Rola Panglossa w Kandydzie także była przerysowana i przedstawiona w cudzysłowie, bo to przecież satyra. Z Don Juanem jest podobnie. Faktycznie, za każdym razem gram jakichś mędrców, którzy wcale mędrcami nie są (śmiech). Każdy z tych bohaterów jest przedstawiony w krzywym zwierciadle – to dobrze, bo grać wprost jest bardzo łatwo. Tak można grać w telenoweli. Na scenie aktor musi posługiwać się zupełnie innymi środkami, a groteska jest właśnie jednym z nich.
Dziś jest pan uznawany za jednego z najwybitniejszych aktorów komediowych, ale początki w aktorskim świecie wcale tego nie zapowiadały. Dekalog, Człowiek z żelaza, Krótki film o zabijaniu i wiele innych filmowych klasyków, w których wziął pan udział, to głównie przejmujące kino psychologiczne. Podobnie było na deskach teatru. Jak to się stało, że doskonale zapowiadający się aktor dramatyczny skręcił w stronę lekkich komedii?
Mam wrażenie, że sugeruje pani, że komedia jest czymś gorszym niż dramat, a to nieprawda.
Nie miałam takich intencji. Po prostu zauważyłam, że od dłuższego czasu to właśnie komedie dominują wśród pana ról filmowych i teatralnych.
Tak się złożyło. Nasz zawód to jest loteria. Poszedłem w stronę komedii, bo w tamtym okresie nie miałem zbyt wielu propozycji. Przyjąłem ofertę udziału w sitcomie Miodowe lata, który okazał się wielkim sukcesem i przyniósł mi ogromną popularność, ale w jakimś sensie także mnie zaszufladkował. Serial sprawił, że odszedłem od dramatu – ale nie z własnej woli, tylko dlatego, że przestałem być takich rolach obsadzany. Miodowe lata oglądały miliony ludzi, a to sprawiało, że stałem się niewiarygodny w oczach reżyserów, którzy szukali obsady do filmów i spektakli dramatycznych.
Następnie był serial Ranczo, który także miał cechy komediowe i również spotkał się z ogromnym uznaniem widzów. Potem zagrałem jeszcze w serialu Doręczyciel, który już zdecydowanie nie był śmieszny, ale się nie spodobał.
Pewnie dlatego, że widzowie zdążyli już pokochać pana za komediowe kreacje.
Być może. I tak już zostało. Co jakiś czas zdarza mi się zagrać role dramatyczne, np. w spektaklu Moja córeczka na scenie Teatru Ateneum albo w filmie Bezmiar sprawiedliwości. Ale faktycznie, jakoś ta komedia do mnie przylgnęła.
Żałuje pan?
Nie! W ogóle nie narzekam. Bardzo lubię grać w komediach. Muszę przyznać, że im jestem starszy, tym bardziej lubię bawić ludzi, niż ich smucić czy nawet wzruszać. A jeżeli już wzruszać, to raczej pogodniejszymi rolami.
Spektakl Don Juan albo kamienna uczta w Teatrze Ateneum (fot. Bartek Warzecha)
W tym roku mija 37 lat, odkąd dołączył Pan do Teatru Ateneum. Przez ten czas scena na warszawskim Powiślu przeszła wiele zmian.
To jest już zupełnie inny teatr. Co więcej – tego miejsca, które pamiętam sprzed lat, za moment nie będzie, ponieważ budynek idzie do remontu. Jeszcze zagramy parę razy Don Juana w starych murach i trzeba będzie pożegnać się z tym światem. Nie będzie tzw. tramwaju, czyli garderób męskich, które są tak rozmieszczone, że przypominają przedziały kolejowe. Nie będzie garderoby, w której przesiadywałem od ponad 30 lat. Dostałem ją po Romanie Wilhelmim, a z kolei on przejął ją po Zbyszku Cybulskim. W tych dawnych wnętrzach wciąż żyją duchy teatru. Do nowej, wyremontowanej przestrzeni pewnie już nie wrócą, bo im się nie spodoba…
Wracając do pani pytania – Teatr Ateneum się zmieniał w zależności od tego, kto nim kierował i jakie były czasy. Kiedyś teatr był miejscem, w którym za pomocą aluzji lub metafory można było coś powiedzieć coś, czego na co dzień nie wolno było mówić. To było miejsce spotkań elity intelektualnej – ludzi, którzy przychodzili do teatru, żeby uczestniczyć w innym życiu, niż to komunistyczne i propagandowe. Potem, po odzyskaniu wolności metafory i aluzje straciły sens, bo można było mówić już wszystko. Ale wciąż było to miejsce ciekawych spotkań i obcowania z prawdziwą sztuką.
Pamiętam czasy Janusza Warmińskiego, który był prawdziwym bogiem tej sceny. Wszystko zależało od niego, a on brał za to pełną odpowiedzialność. Hierarchiczność w teatrze miała wtedy głęboki sens. Żeby dostać rolę, młody aktor musiał się naprawdę bardzo starać. Musiał spełniać mnóstwo warunków, żeby móc stanąć na scenie u boku Jana Świderskiego czy Aleksandry Śląskiej. Niestety, teraz już tak nie jest...
Nie tylko gra pan na scenie, ale także śpiewa, a czasem także reżyseruje. W której roli w teatrze czuje się pan najlepiej?
Śpiewam właściwie od początku mojej kariery – od czasu, gdy w 1980 r. wygrałem Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Śpiewanie to nieodłączny element tego zawodu – aktor, który umie śpiewać, łatwiej znajdzie sobie pracę. Jest mnóstwo spektakli teatralnych, w których śpiewanie jest absolutnym wymogiem. Mam swój własny recital Artur Barciś show, w którym śpiewam wyłącznie o teatrze, spektaklach i aktorstwie, bo nie lubię śpiewać o rzeczach, na których się nie znam.
Z kolei reżyseria to jest zupełnie inne zajęcie, które również sprawia mi ogromną przyjemność – szczególnie wtedy, gdy sam napiszę scenariusz do spektaklu. Niedawno miała miejsce premiera musicalu Świecie nasz, opartego na piosenkach Marka Grechuty w Teatrze im. J. Osterwy w Gorzowie Wielkopolskim. Niestety, ze względu na pandemię zagraliśmy go tylko trzy razy. Jestem z tego spektaklu bardzo dumny, bo wyśniłem go i zrealizowałem na tak wspaniałej scenie.
Reżyseruję ciągle, czasem po dwie – trzy sztuki rocznie. Zwykle jest to lekki repertuar, bo w takim czuję się najlepiej. Oczywiście, nie rezygnuję przy tym z aktorstwa. Umiem pogodzić oba te zajęcia, choć będąc aktorem, nigdy nie reżyseruję – wolę nie łączyć ze sobą obu tych funkcji. Kiedy gram, staram się słuchać reżysera, jestem pokornym aktorem, który wykonuje zadanie. Czasem zdarza się, że reżyseruję spektakl, w którym występuję na scenie sam i muszę przyznać, że wtedy jestem dla tego aktora bardzo surowy.
Dla samego siebie!
Tak (śmiech).
Zauważyłam, że aktywnie udziela się pan na Facebooku. Wierzy pan w potencjał mediów społecznościowych?
Ten kij ma dwa końce. Z jednej strony media społecznościowe sprawiają, że mamy bliższy kontakt z publicznością. W dzisiejszych czasach widz ma do wyboru wiele form spędzania wolnego czasu – kino, teatr, platformy VOD, jak np. Netflix, sport. Naszym zadaniem jest przekonać widza, żeby zamiast zawodów żużlowych wybrał spektakl, a Facebook, Instagram i inne media społecznościowe umożliwiają szybkie dotarcie do bardzo dużej liczby odbiorców.
Wierszyki, które pisałem w czasie lockdownu, miały prospołecznościowy cel. Chodziło mi o to, żeby za pośrednictwem lekkiej formy poruszyć na forum bardzo poważne sprawy, jak np. pandemia, konieczność zasłaniania ust, wdzięczność wobec pracowników zdrowia za ich walkę albo zwrócenie uwagi na pewne patologie w naszym kraju. Zamieszczam też informacje na temat moich występów, bo jest to prosty i skuteczny sposób dotarcia do widzów. Wśród nich są oczywiście i tacy, którzy na pewno nie przyjdą na spektakl, bo np. mieszkają w Londynie czy Nowej Zelandii. Ale kto wie, może kiedyś będę występował w którymś z tych miejsc i wtedy się spotkamy.
Utrzymuję kontakt z widzami, jednak staram się z tym nie przesadzać. Nie jestem żadnym influencerem, nie czerpię z tego korzyści finansowych. Ale kiedy wiem, że docierając do 200 tys. ludzi mogę komuś pomóc, chętnie z tego korzystam. Oczywiście ten zasięg działa też w drugą stronę i zdarza się, że czasem zalewa mnie fala hejtu. Trudno – takie jest życie…
Premiera spektaklu Don Juan albo kamienna uczta w reż. Mikołaja Grabowskiego
– 11 czerwca na scenie głównej Teatru Ateneum w Warszawie
Materiały prasowe
– Teatr Ateneum w Warszawie
Zdjęcie tytułowe – Bartek Warzecha
Wspaniały aktor, lubię oglądać filmy i seriale z jego udziałem ;)
OdpowiedzUsuńThe Best 8 Casinos in Chicago - MapYRO
OdpowiedzUsuńThe top 8 평택 출장안마 casinos 청주 출장마사지 in Chicago. See 441 reviews, 1707 candid photos, 울산광역 출장샵 and great deals for The 사천 출장마사지 Best 제주 출장안마 8 Casinos in Chicago. Rating: 2.4 · 41 reviews