Nigdy nie miałam skłonności do przesadnego optymizmu. Zawsze wolałam myśleć, że coś się nie uda i potem pozytywnie się zaskoczyć, niż nastawić się na sukces i boleśnie rozczarować... Poza tym, żyjemy w czasach, gdy trudno zachować pogodę ducha, widząc, co dzieje się wokoło. Może więc optymizm jest domeną ludzi krótkowzrocznych, nieświadomych otaczającej ich rzeczywistości? Z drugiej strony jednak, nadzieja nieraz ratowała uciśnionych przed całkowitą klęską, choć podobno jest matką głupich...
Jeżeli lubicie często narzekać na swój los, powinniście obejrzeć spektakl Macieja i Adama Wojtyszko. "Kandyd, czyli optymizm" to niezwykle pouczająca opowiastka o tym, że nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być jeszcze gorzej. Jeżeli natomiast patrzycie na świat przez różowe okulary, to... także powinniście zobaczyć tę sztukę. Dlaczego? Bo Historia Kandyda bardzo dosadnie pokazuje, że pozytywne myślenie bywa czasem bardzo zgubne. Nie świadczy to wcale o tym, że Voltaire chciał nas oduczyć postrzegania życia przez pryzmat szczęścia i radości. Autor tej kultowej powieści filozoficznej zwrócił jedynie swym czytelnikom uwagę na fakt, iż w życiu zawsze należy znaleźć równowagę - złoty środek pomiędzy niczym niepohamowanym entuzjazmem, a przejmującym smutkiem. Bo świat nie jest przecież ani jednoznacznie dobry, ani zdecydowanie zły. A więc zwolennicy i jednej i drugiej teorii będą nim tak samo rozczarowani i zawiedzeni...
Czy Voltaire był cynikiem? Trochę tak, ale nie możemy go za to winić. Pisarz żył w czasach, gdy prym wiodła ideologia Gotfrieda Wilhelma Leibniza, według której człowiek żyje w najlepszym ze światów, a Bóg pragnie dla nas dobra. Wyobraźcie sobie, co musiał czuć Voltaire, gdy wzrastając z tą wielce optymistyczną doktryną, nagle stał się światkiem najgorszych okropieństw, jakie tylko może wyobrazić sobie człowiek. Wielka wojna siedmioletnia, a następnie trzęsienie ziemi w Lizbonie - po tak wielkich klęskach, które pochłonęły tyle ludzkich istnień, ciężko było wyznawać radosną pochwałę życia Leibniza. W rezultacie Voltaire o swoich filozoficznych rozczarowaniach napisał książkę, a doświadczenia pisarza stały się podstawą dla licznych przygód głównego bohatera powieści.
Ale "Kandyd" to przecież nie tylko filozofia. Voltarie pisząc tę humorystyczną powiastkę inspirował się wieloma utworami ówczesnej literatury. "Kandyd" jest po części literaturą drogi, bo przecież cała istota tego utworu wynika z licznych, zdumiewających i niebezpiecznych podróży głównego bohatera. Tułaczka Kandyda może momentami przywodzić na myśl "Podróże Guliwera" Jonathana Swifta - skojarzenie poniekąd bardzo trafne, bo Voltaire wiele czerpał z twórczości tego angielskiego pisarza. Wiele źródeł podaje, że w "Kandydzie" można dopatrzyć się także cech innego żądnego przygód bohatera, Telemacha François Fénelona. Nie należy jednak sądzić, że Voltaire zbudował swojego bohatera bazując na wymienionych wyżej dziełach. "Kandyd" nie jest kalką, to postać całkowicie autorska i unikatowa. poszczególne utwory posłużyły autorowi za inspirację, a ich treść Voltaire przekuł w absurdalną groteskę. Bo nasz wielki mistrz poza filozofowaniem, słynął w swoich czasach także z utworów satyrycznych. Wszak "Kandyd" jest przecież jednym z nich.
Leciwe dzieło Voltaire'a postanowili odświeżyć i przenieść na deski warszawskiego Teatru Ateneum reżyserzy Maciej i Adam Wojtyszko. Obawiałam się trochę zetknięcia z literaturą osiemnastego wieku, ale na szczęście twórcy podali widzom tę historię w bardzo lekkiej formie. Dialogi nie nużą, akcja płynie wartko, a perypetie bohaterów miejscami zdają się być łudząco podobne do sytuacji, jakie miały niedawno miejsce w naszym rządzie. Oto dowód, że wielkie dzieła są niezwykle uniwersalne - tak uniwersalne, że pomieszczą nawet głęboko zawoalowane, polityczne żarty.
Kandyd (Wojciech Michalak) to młodzieniec obdarzony niespotykaną wręcz pogodą ducha. Złośliwi obserwatorzy powiedzieliby pewnie: "Trudno się dziwić, że ktoś, kto wiedzie żywot tak lekki i przyjemny, patrzy na świat z niegasnącym optymizmem". I chyba mieliby rację, bo Kandyd nie miał dotąd w życiu zbyt wielu powodów do zmartwień. Mieszka w Westfalii, na zamku pewnego, bardzo szanowanego barona (Jan Janga Tomaszewski). Nie wiemy nic o rodzinie Kandyda, ale skoro Voltaire nic o niej nie wspomina, uszanujmy jego wolę i nie bądźmy dociekliwi. Rodziną Kandyda jest zatem klan barona Thunder-ten-tronck. Chłopak ma na zamku także szereg przyjaciół - największym z nich jest doktor Pangloss (Artur Barciś), nadworny filozof, w którym Kandyd widzi wielki autorytet. To właśnie Pangloss uczy naszego bohatera kochać życie i wierzyć we wszelkie dobro tego świata. Musimy więc wybaczyć mu to naiwne i odrobinę dziecinne podejście do rzeczywistości. Zresztą, nadejdzie taki moment, poprzedzony wieloma bolesnymi - a czasem nawet przerażającymi i traumatycznymi - próbami, kiedy ten radosny młodzieniec przestanie być wreszcie radosny... Ale nie wyprzedzajmy faktów.
Kandyd wiódł beztroskie życie w zamku w Westfalii, u boku szlachetnego rodu Thunder-ten-tronck. I pewne wiódłby je nadal, żyjąc w błogiej nieświadomości i nie zdając sobie sprawy, jakie straszne rzeczy dzieją się na świecie, gdyby nie miłość... Chłopak bowiem zapłonął gorącym uczuciem do córki swego dobroczyńcy, baronówny Kunegundy (Julia Konarska). Pech chciał, że zdenerwowany papa nakrył zakochaną parę w dwuznacznej sytuacji i w porywach furii wyrzucił Kandyda z zamku. I w tym oto momencie właściwie dopiero zaczyna się ta filozoficzna opowiastka.
Pozbawiony domu i miłości Kandyd rzuca się w wir niebezpiecznych podróży, poznaje nowe, nieznane dotąd krainy i odkrywa dziwne zwyczaje panujące wśród ich mieszkańców. Każdy kolejny kraj, który odwiedza nasz bohater, zdaje się przeczyć jego dotychczasowej filozofii wszelkiego dobra i szczęścia. Przykro to mówić, ale historia Kandyda jest pasmem bolesnych rozczarowań, a źródłem każdego z nich są ludzie. Rozczarowuje go ludzka chciwość, dwulicowość i brak zasad. Rozczarowują ci, których bohater jeszcze do niedawna uważał za prawdziwych przyjaciół, a wreszcie rozczarowuje także słodka Kunegunda. To chyba najbardziej bolesne odkrycie, gdy nasz Kandyd przekonuje się, że ukochane, niewinne dziewczę, które zostawił w rodzinnym zamku w Westfalii, stało się niezwykle obrotną i przedsiębiorczą prostytutką.
Chyba najmniej zawiedzioną postacią w tej opowieści jest Marcin (Krzysztof Gosztyła) - filozof, skrajny pesymista, sługa Kandyda. Niczego nie oczekiwał, o niczym nie marzył, więc nic go nie rozczarowało. Może właśnie to jest kluczowe przesłanie, które Voltaire w swej powieści starał się przekazać czytelnikom...
"Kandyd, czyli optymizm" to historia o tym, że świat jest mozaiką różnych zjawisk, tych dobrych i tych złych. Gorzka i pesymistyczna prawda została u Voltaire'a zaserwowana w dość pogodny sposób - tak też zinterpretowali to dzieło twórcy spektaklu, Maciej i Adam Wojtyszko. W rezultacie ich prac nad voltaire'owskim tekstem powstała lekka, urokliwa sztuka muzyczna, która bawi do łez, zachwyca niezwykłym kunsztem artystycznym, chwytliwymi dialogami i wspaniałą oprawą muzyczną. Trzeba tu od razu zaznaczyć, że "Kandyd" Wojtyszków jest niemałym wyzwaniem aktorskim. Artyści niemal przez cały czas trwania spektaklu tańczą, śpiewają, skaczą, a w przerwach pomiędzy tymi czynnościami oczywiście recytują swoje role. I robią to wszystko naprawdę świetnie.
Na ogromny podziw zasługuje cała obsada, bo trud udziału w tym przedsięwzięciu dla każdego z aktorów był niemały, ale wyjątkowe brawa należą się Arturowi Barcisiowi, który w roli Panglossa bezapelacyjnie zawładnął sceną i zdobył serca widzów. Zachwyciła mnie także śliczna Julia Konarska, która w spektaklu wcieliła się rolę Kunegundy. Aktorka ma piękny głos i świetnie czuje się w lekkiej konwencji, jaką cechuje się "Kandyd" na scenie Teatru Ateneum. Oczywiście, nie będę ukrywała, że czekałam na ten spektakl także dla Tomasza Schuchardta. Mimo, że wolę tego aktora we współczesnych rolach, bez peruki i pantalonów, to w roli brata Kunegundy/króla Eldorado/dowódcy Arabów zagrał naprawdę znakomicie. Równie wspaniale wypadła na scenie Paulina Kondrak, w roli Madame/służącej/dzikuski. No i oczywiście urocza Kasia Ucherska jako Paquita - jej niewielką rolę zapamiętałam chyba najbardziej.
Dotąd w teatrze o szczęściu zwykło się mówić w dość podniosły, pompatyczny sposób. "Kandyd" Macieja i Adama Wojtyszków jest przyjemną odmianą - satyrą na wszelkie filozofie szczęścia... Wspaniała oprawa muzyczna czyni z tego lekkiego, zabawnego spektaklu musical - jeden z najlepszych, jakie miałam okazję oglądać na przestrzeni ostatnich lat. Tym samym twórcy tej sztuki udowodnili, że prawdy Voltaire'a są ponadczasowe i możemy je dopasowywać obecnych realiów życia. Różnica jest taka, że dawniej czytelnicy Voltaire'a szydzili z niepoprawnych optymistów, a dziś my śmiejemy się z mediów, które w rażąco optymistyczny sposób barwią nam niezbyt kolorową rzeczywistość.
teatrateneum.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz