niedziela, 28 lutego 2021

Miłość utracona. Recenzja spektaklu "Fatalista. Singerowska historia w V aktach"


Po dwóch latach od premiery Fatalisty w reż. Wojciecha Urbańskiego Tadeusz Słobodzianek postanowił dopisać dalsze losy bohaterów tej historii. Druga część w niczym nie przypomina już lekkiej i przyjemnej komedii małżeńskiej, ale za to jej geniusz i psychologiczną głębię można śmiało porównywać do Naszej klasy  wybitnego dramatu Słobodzianka, który jest obecnie najczęściej wystawianą za granicą sztuką polskiego autora, graną od Toronto aż po Tokio. 

Fatalista w nowej, kompletnej odsłonie ma ogromną szansę powtórzyć ten sukces. Oba dzieła łączy tematyka żydowska, wojenne tło i tragiczne skutki represji na tle rasowym. Choć Singerowska historia w V aktach początkowo nie zwiastuje dramatycznych wydarzeń, jej finał jest równie przejmujący, jak wydarzenia opisywane przez Słobodzianka w Naszej klasie

Często mówi się, że jak autor nie wie już, co zrobić ze swoimi bohaterami, to najczęściej ich zabija. W przypadku Fatalisty trudno oprzeć się wrażeniu, że o tragicznych losach postaci nie zadecydował twórca, ale bieg historii. Tadeusz Słobodzianek z pewnością zdawał sobie sprawę, że fabuła opowiadająca o życiu żydowskiej rodziny powinna być wiarygodna i możliwie jak najbardziej odzwierciedlać historyczne fakty  a jakie one były, wszyscy wiemy... Jakiekolwiek próby łagodzenia dramatycznego wydźwięku tej opowieści tylko wypaczyłyby jej głębokie przesłanie, pozostawiając widzom oderwaną od rzeczywistości, płaską bajkę z happy endem. 




Trwające niemal trzy godziny przedstawienie zostało podzielone na dwie części. Pierwsza z nich jest przypomnieniem "dawnego" Fatalisty sprzed dwóch lat. Widzowie, którzy oglądali spektakl w pierwotnej formie, będą mieli okazję przeżyć raz jeszcze wydarzenia pamiętnego, szabasowego wieczoru, kiedy przyszłość małżeństwa Lei (Magdalena Czerwińska) i Beniamina (Robert T. Majewski) zawisła na włosku. W tę świąteczną noc w przedwojennej warszawskiej kamienicy przy Krochmalnej rozegrała się burzliwa, pełna napięć i wzruszeń rozmowa dwójki głównych bohaterów, którzy musieli przypomnieć sobie, co jest istotą prawdziwej, trwałej miłości. 

Wzajemne pretensje i oskarżenia o zdrady  skądinąd słuszne  idą w niepamięć z chwilą, gdy w Lei i Beniaminie budzą się dawni, romantyczni kochankowie. Wielka awantura o szabasowy rosół i o ślady szminki na kołnierzyku kończy się szczęśliwym pojednaniem. Tadeusz Słobodzianek pozostawił jednak w tym miejscu wielokropek, skłaniając publiczność do snucia własnych wizji na temat dalszej przyszłości sympatycznego małżeństwa i ich dwójki dzieci. 






Jeżeli ta lekka, przyjemna komedia zasiała w was ziarno nadziei, że niepoprawny fatalista i jego piękna, temperamentna żona odnaleźli spokój i szczęście, to druga część spektaklu będzie z pewnością niemałym zaskoczeniem. Okazuje się bowiem, że mimo przykrych doświadczeń, bohaterowie nie porzucili wcale dawnych nawyków. Tym razem jednak możemy przyjrzeć się ich małżeńskim grzechom z bliska, bo nieoczekiwanie pojawiają się w sztuce ponownie  już nie w formie wspomnień, ale jako pełnowymiarowe postaci. Mężny ułan (Grzegorz Małecki), nieustraszona rewolucjonistka Dora (Anna Gajewska) romantyczny poeta Serafinowicz (Piotr Siwkiewicz) i ponętna Golbergowa (Anna Gorajska) wracają jak nieproszeni goście, żeby znów porządnie namieszać w życiu Lei i Beniamina. 

Na domiar złego, w powietrzu wisi widmo wojny, a represje przeciwko Żydom każdego dnia przybierają na sile. W obliczu ogromnego niebezpieczeństwa między małżonkami ponownie dochodzi do nieporozumień spowodowanych różnicą charakterów oraz wzajemnymi podejrzeniami. Lea chce wziąć sprawy w swoje ręce i zabrać całą rodzinę do Włoch, gdzie jej dawny kochanek ma objąć stanowisko ambasadora. Z kolei Beniamin woli zachować dumę i – jak na prawdziwego fatalistę przystało  czekać na to, co przyniesie mu los. Bieg historii boleśnie weryfikuje decyzje każdego z bohaterów. W obliczu wojennych tragedii i dojmującej samotności po stracie najbliższych, dywagacje na temat fatalistycznych teorii nie mają już większego sensu...




Choć Fatalista pod wieloma względami przypomina Naszą klasę, to jednak każdy z tych utworów opowiada o Żydach z zupełnie innej perspektywy. W słynnej Historii w XIV lekcjach rolę bohatera pełni cała zbiorowość, czyli grupa dawnych szkolnych kolegów polskiego i żydowskiego pochodzenia. Opowieść o losach każdej postaci jest jedynie pretekstem do ukazania tragicznych wydarzeń, jakie miały miejsce w jednej z polskich wsi na wschodzie kraju. Z kolei w Fataliście koncentrujemy się na dramacie jednostki, śledząc zmagania głównego bohatera z nieuchronnym fatum. W obu przypadkach nienawiść i wojenne okrucieństwo pozostawiają po sobie ogromną, ziejącą bólem pustkę. Doskonałą klamrą dla obu historii jest poruszający dialog Goldbergowej i Beniamina, w którym kobieta usiłuje wytłumaczyć bohaterowi, jak ważne jest to, że udało im się uratować własne życie. Niestety, zarówno Beniamin z Fatalisty, jak i nieliczni ocaleni z żydowskich pogromów bohaterowie Naszej Klasy zadają sobie to samo pytanie: jaki jest sens egzystować w samotności na zgliszczach życia, które dawniej wiedli w otoczeniu nieżyjących już bliskich? 

Wspaniałe kreacje Magdaleny Czerwińskiej i Roberta T. Majewskiego mogliśmy podziwiać już w poprzedniej wersji Fatalisty. I tym razem aktorzy w roli małżeńskiej pary wypadli zachwycająco. Zabawne intrygi z pierwszej części sztuki wydają się przyjemną, aktorską zabawą w porównaniu z tym, jaki ciężar emocji artyści musieli wziąć na swoje barki w ponurej kontynuacji tej historii. 

O ile w pierwszym "rozdziale" aktorzy występują na scenie w zgranym duecie, o tyle ciąg dalszy tej opowieści jest dla nich okazją do zachwycających solowych popisów dramaturgicznych, w których oboje osiągnęli szczyty artystycznych możliwości. Magdalena Czerwińska w roli Lei wspaniale odegrała na scenie lęk o najbliższych i matczyny heroizm, który przezwyciężył nawet ból po odejściu męża. Ogromne wrażenie robi także nowe, znacznie dojrzalsze wcielenie Beniamina. Finał, gdzie bohater Majewskiego pogrąża się w bezsilnej rozpaczy, to małe sceniczne arcydzieło, które poziomem tragizmu dorównuje gęstej od mroku literaturze Stefana Zweiga. 

Na uwagę zasługują także bohaterowie, którzy w pierwszej części sztuki pojawili się jedynie we wspomnieniach małżeńskiej pary  w szczególności Anna Gajewska w barwnej kreacji Dory oraz Grzegorz Małecki w roli zuchwałego ułana. 




Scenografia Joanny Zemanek opowiada o losach bohaterów po swojemu, ale wystarczy przyjrzeć się uważnie jej stopniowym zmianom, żeby poczuć, jak przejmująca i smutna jest to opowieść. W początkowych scenach widzimy dobrze znane, odświętnie przystrojone wnętrze mieszkania przy Krochmalnej. Dzięki projekcjom Stanisława Zaleskiego widzowie mogą dostrzec z okien salonu malowniczy widok na kamienice stojące na przeciwko. Bieg czasu i wydarzeń zmienia nie tylko wystrój wnętrz, ale także warszawską panoramę, która w końcowej scenie przedstawia jedynie powojenne gruzy. 

Siedząc w jednym z tylnych rzędów i dyskretnie roniąc łzy, które momentalnie wsiąkały w maseczkę, usiłowałam wyobrazić sobie, jak by to wyglądało, gdyby w drugiej części autor kontynuował, pogodną, humorystyczną retorykę i... nie byłam w stanie. To po prostu musiało się tak skończyć. Można więc śmiało stwierdzić, że sztuka w pełni zasługuje na swój tytuł, bo trudno o bardziej fatalistyczny utwór, którego treść byłaby tak bardzo podporządkowana nieuchronnemu przeznaczeniu. W przypadku wielkich dzieł literackich przeznaczenie to jednak zdecydowanie za mało. W każdej minucie trwania spektaklu, w każdej pojedynczej linijce tekstu czuć rękę prawdziwego mistrza pióra. Bez względu na to, czy Tadeusz Słobodzianek podziela przekonania swojego bohatera, jego Fatalista w nowej, rozbudowanej wersji z całą pewnością jest skazany na teatralny sukces. 



fot. Grzegorz Press

Materiały prasowe: Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz