sobota, 22 listopada 2014

Za własne grzechy


Wpadłam do mieszkania jak burza, strącając torbą stojącego na półce przy drzwiach drewnianego anioła. Janek, bo tak się przyjęło go nazywać, wyrżnął z impetem na posadzkę w przedpokoju, łamiąc sobie z trzaskiem lewe skrzydło.

Nie było mi przykro. Przyglądałam mu się przez moment, usiłując zrozumieć, jak coś tak brzydkiego mogło rezydować w moim domu przez tyle lat. Janek, dzieło stworzone przez jakiegoś niezbyt uzdolnionego zakopiańskiego juhasa, który strugał go zapewne na mega kacu, miał zeza rozbieżnego, garb wielkości głowy i wielką misję do spełnienia - jego rażąca brzydota miała chyba przypominać zapędzonym, zbyt skoncentrowanym na sobie ludziom, że są na świecie rzeczy ważniejsze, niż wygląd zewnętrzny. Niestety, byłam głucha na to jego przesłanie. Za każdym razem, kiedy wychodząc z domu, mijałam Janka w przedpokoju, zamiast współczucia na widok jego szkaradnej, poczciwej gęby i rozbieganych oczu, myślałam jedynie:  ”Muszę w końcu wypieprzyć to straszydło". 

Jankowe, wyłupiaste gały patrzyły na mnie z podłogi z wyrzutem. "Jesteś złym człowiekiem. Jesteś krnąbrna, złośliwa i samolubna". Podniosłam poobijaną, uszkodzoną figurkę i postawiłam z powrotem na półce. Bez jednego skrzydła Janek wyglądał jeszcze gorzej, niż zwykle - jak ofiara jakiegoś strasznego kataklizmu. To nic, przyklei się. "Jesteś złym człowiekiem" - zdawało się wciąż powtarzać przenikliwe, jankowe spojrzenie. Paranoja jakaś, żebym przejmowała się kawałkiem drewna. "Uparta, złośliwa i samolubna" dźwięczało mi w uszach, kiedy zniknęłam w swojej sypialni, mocno trzaskając drzwi. A niech go szlag... 

***
"Pisanie nie oznacza myślenia - to przedrzeźnianie albo co najwyżej imitacja myśli"
~ Emil Cioran 

Z kubkiem gorącej herbaty przystąpiłam do pisania kolejnego rozdziału czegoś, co pretenduje do miana książki, o ile wystarczy mi sił i samozaparcia, żeby ją wreszcie skończyć. Nie jestem zła. W mojej powieści jest wiele postaci zepsutych do szpiku kości, przy których jestem wzorem wszelkich cnót. Są dziwki, narkomani, oszuści i źli, bardzo źli, zdeprawowani ludzie. Piszę kolejne zdania i nie mogę wyjść z podziwu, jak można być takim draniem, zdrajcą, popaprańcem. Najbardziej pozytywna bohaterka w mojej historii, to złamana ciężarem życia, zmarnowana prostytutka, wzbudzająca nie tyle wstręt, co litość. Mroczne miasto. Niby nie odkrywam nic nowego, a jednak czasem sama mam problem z kontynuowaniem niektórych kontrowersyjnych, brudnych wątków. Czasem się rumienię, czuję wstyd i zażenowanie w imieniu mojej bohaterki, leżącej na ulicy, w pijackim widzie, bez bielizny, po ciężkiej, całonocnej pracy. Nie, nie jestem zła. Zawsze znajdzie się ktoś gorszy ode mnie. 

Drogi P, piszę książkę. Odbierz wreszcie ten telefon, bo muszę Ci koniecznie o tym opowiedzieć. Bo właściwie, to nie wiem, czy dobrze piszę. Czy ktoś taki jak ja może pisać o majtkach porzuconych na ciemnej ulicy? Czy jest jakaś podział psychologiczny na autorów piszących o dziwkach i majtkach i na takich, którzy by o tym nigdy w życiu, absolutnie, pod żadnym pozorem? Czy nie powinnam stworzyć kolejnej historii poprawnej dziewczyny, marzycielki, która jest nieszczęśliwa, ale potem poznaje absolutniefantastycznegofaceta i już jest szczęśliwa, koniec? P, nie mów mi, że nie pasuję do historii o dziwkach i majtkach. A właśnie, że będę pisać brzydkie, mroczne historie o złych, mrocznych ludziach. I co Ty w ogóle możesz wiedzieć o życiu? Jeździsz sobie po świecie i spijasz tylko śmietankę tej, w gruncie rzeczy, marnej ludzkiej egzystencji, która Ciebie nie dotyczy, bo jesteś wybrańcem losu. Bo zawsze miałeś czerwony pasek na świadectwie, skończyłeś ASP i ludzie Cię kochają za sam fakt, że istniejesz. Dlatego nie mów mi, co mam robić, bo zwyczajnie mnie nie rozumiesz. 

- Halo? 
- Piszę książkę. 
- Od dziesięciu lat piszesz książkę, 
- Teraz piszę naprawdę. 
- Ciągle tą samą? 
- Czy mógłbyś w końcu zacząć traktować mnie poważnie? 
- Zawsze traktuję Cię poważnie. 
- Nie mogę pisać szybciej, zrozum. To książka z gatunku tych, które dojrzewają wraz z człowiekiem. 
- I na jakim etapie dojrzewania jesteście obecnie? 
- Kto? 
- Ty i Twoja książka. 
- Chyba buntu. 
- Późno. 
- Najlepsze światowe dzieła powstały na etapie buntu. Bunt to w ogóle świetna rzecz, jeżeli chcesz znać moje zdanie. 
- Wiesz, co? Jeżeli mogę Ci coś poradzić, przeczekaj ten bunt i zacznij pisać, jak ci zupełnie minie. Najlepsze dzieła to te, które powstają całkowicie świadomie. 
- Ale ja się buntuję całkowicie świadomie!
- Wiem. W tym problem.
- P, wracaj już. 
- Wrócę. Wtedy mi wszystko wytłumaczysz. 
- Wszystko. 
- To dobrze. 
- P? Ale nie jestem samolubna i złośliwa. Prawda? 


"Taniec jest jak napad na bank - liczy się każda sekunda"
~ Twyla Tharp

"Balet musi boleć" - słyszę za każdym razem, gdy jęczę z bólu usiłując stanąć na zmaltretowanych palcach. Czasem wyobrażam sobie, że w ogóle nie mam stóp, a moje nogi to dwa niewzruszone, nieczułe na ból betonowe słupy. Gówno prawda... 

Boli i to jak. Skupiając się na bólu gubię technikę, usiłuję jakoś ominąć ruch stopy, który wywołuje nieznośne pulsowanie i już się cieszę, że mi się udało, gdy nagle napotykam świdrujące spojrzenie pani M. Gówno prawda - nie udało się. Wszystko od początku, dokładnie. Do-kła-dnie. Oszukiwanie odpada, bo stoi tuż za mną. Ostatnia pozycja, second arabesque, czuję, że zaraz skonam i niewątpliwie będzie to piękna śmierć. Udało się, myślę sobie triumfalnie, ale pani M nie podziela mojego entuzjazmu. "Nie ćwiczysz". Taniec klasyczny wymaga systematyczności, uwagi. Zawsze jest coś, co można jeszcze poprawić, udoskonalić, podszlifować. "Za mało elastyczności w ruchach. Gubisz kroki. Zapominasz figury". Jest źle. Źle, źle, źle.  

Wstaję o piątej rano, zakładam baletki i ćwiczę. Zawsze jest coś, co można poprawić. Zawsze jest coś, za co można pocierpieć. W demi plie, z nogą na komodzie cierpię za błędy z przeszłości, związki, które były pomyłką, złe decyzje, niepowtarzalne szanse, których nie wykorzystałam, własne słabości. Im więcej przychodzi mi tego wszystkiego do głowy, tym bardziej schodzę w dół i w pewnym momencie błędów jest już tak dużo, że demi plie staje się grand i już właściwie siedzę, a nie stoję, wciąż z nogą w górze, a ból istnienia rozrywa mnie od środka. Za własne grzechy.. Gdy muzyka dobiega końca, staję wreszcie w tym cholernym, znienawidzonym z całego serca, drugim arabesku i dziękuję sobie w duchu za wszystkie błędy z przeszłości, związki, które były pomyłką, złe decyzje, niepowtarzalne szanse, których nie wykorzystałam i własne słabości. Na palcach, z ręką w górze patrzę w lustro i myślę: "warto było błądzić". 


"RoboCop zginął za nasze grzechy..."
~ Michał R. Wiśniewski, "Jetlag"

Surrealistyczny, poniedziałkowy wieczór. Wracam do domu zatłoczonym tramwajem numer 24. Stoję, a raczej wiszę na poręczy, usiłując nie myśleć o tym, jak bardzo bolą mnie nogi po dzisiejszych zajęciach. A bolą bardzo. Mimo to, stoję wytrwale, bo twardym w życiu trzeba być. Mijając skryty pod ciężarem jesiennego mroku park Skaryszewski, przypominam sobie, że śniłam dziś po łacinie. W tym śnie darłam się w niebogłosy: "Veni, vidi, vici!". Nie pytajcie, dlaczego, bo nie wiem. Czasem moje sny mnie niepokoją. I to jeszcze po łacinie... Przecież ja nie mówię po łacinie. Nic. Jedyne, co pamiętam z lekcji łaciny w liceum, to "Salve!" i "Julia habitat", bo potem nasza nauczycielka poszła na macierzyński i więcej jej nie widzieliśmy, przez co żadne z nas nigdy nie dowiedziało się, gdzie właściwie Julia habitat i czy uprawiała seks z Marcusem, który też równie często występował w naszym łacińskim elementarzu. Życie to jednak pasmo rozczarowań. Dziewczyna obok mnie czyta w skupieniu książkę Michała R. Wiśniewskiego. Na pustej stronie duży, pogrubiony cytat: "RoboCop zginął za nasze grzechy". Pozamiatane.


***
Druga, albo trzecia w nocy. Wpadam z impetem do domu, zahaczając torbą o wiszącą przy drzwiach półkę i zrzucając ja razem ze stojącym na brzegu upiornym, drewnianym aniołem. "Samolubna i krnąbrna"... Chwiejąc się na zdecydowanie zbyt wysokich - jak na ilość wypitego tej nocy wina - szpilkach, patrzę na pękniętą półkę i Janka, leżącego smętnie pomiędzy jedną, a drugą jej częścią. 

Salve, to znowu Ty. Nigdy nie było nam ze sobą po drodze, prawda? Dobrze, że wreszcie to sobie wyjaśniliśmy. Nie jestem złym człowiekiem. Jestem tylko trochę pijana... Niewiele myśląc, miażdżę obcasem drugie jankowe skrzydło, po czym z satysfakcją podnoszę resztki ciosanego, malowanego ręcznie drewna i wrzucam wszystko do kosza na śmieci. Veni, vidi, vici... Idę spać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz