niedziela, 30 maja 2021

Rzecz o ulotności sztuki. Rozmowa z reżyserem Wojciechem Adamczykiem

W czasach, gdy celebruje się młodość i piękno, Wojciech Adamczyk odważnie sięga po teksty poruszające problem starości. Do długiej listy jego filmów i spektakli teatralnych o tej tematyce dołączyły właśnie Uciekinierki – najnowsza premiera na deskach Teatru Ateneum w Warszawie. W szczerym wywiadzie reżyser opowiedział mi o fascynacji zjawiskiem przemijania, o cieniach i blaskach życia artysty i o trudnej sztuce tworzenia komedii, które nie tylko bawią, ale też prowokują do myślenia. 


Starość, samotność, tęsknota za miłością, pragnienie lepszego życia – o tym w dużym skrócie opowiada spektakl Uciekinierki. Trzeba przyznać, że jak na komedię, tematyka jest dość poważna. Co sprawiło, że sięgnął pan po ten utwór?

Wojciech Adamczyk: Wybrałem tę sztukę z dwóch powodów. Po pierwsze, to świetnie napisany tekst. Bardzo lubię teatr francuski, który opiera się na specyficznym sposobie prowadzenia dialogu. Uciekinierki to współczesna historia dwóch kobiet, które postanawiają w rewolucyjny sposób zmienić swoje dotychczasowe, niezbyt udane życie. Spotykają się przypadkiem, nie od razu rodzi się między nimi przyjaźń, ale z czasem odnajdują nić porozumienia. Nie chcę zdradzać fabuły tej sztuki, ale na pewno jest to opowieść, z której można wysnuć bardzo wiele wniosków dla samego siebie. Z jednej strony dużo w niej żartów i humoru, a z drugiej równie wiele wzruszeń i refleksji nad codziennym życiem kobiet w obliczu patriarchatu, nad naszym stosunkiem do osób starszych, nad egoizmem i nadmiernym poświęceniem. To wszystko sprawia, że ten tekst brzmi bardzo współcześnie i wydaje się świetną propozycją spędzenia wieczoru z inteligentną rozrywką.

Druga kwestia, na którą zwróciłem uwagę, kiedy jeszcze pełniłem funkcję dyrektora artystycznego Teatru Ateneum, to fakt, że ta kameralna, dwuosobowa sztuka zapewni teatrowi zysk nawet w sytuacji, gdy zapełnione będzie 25 proc. widowni ze względu na reżim sanitarny. Ta ekonomiczna strona jest może mniej interesująca, ale dla mnie była bardzo istotna w czasie, gdy odpowiadałem za tę scenę.

Często sięga pan po sztuki poruszające temat starości i upływającego czasu, jak choćby Lepiej już było w Teatrze Współczesnym w Warszawie, czy Kwartet w Teatrze Ateneum. Przypadek, czy zamierzone działanie?

Trudno planować takie rzeczy. Myślę, że każdy sięga po teksty, które w danym momencie są mu najbliższe, a to się zmienia, tak jak i my się zmieniamy. Chociaż nie ukrywam, że już jako nastolatek często myślałem o starości. Interesowało mnie przemijanie, ulotność bytu, a także ulotność sztuki, która przecież tak bardzo wiąże się z tym, co tu i teraz. Rzeczywiście, sam się zdziwiłem, że ten temat tak bardzo mnie przyciąga. Ale to wcale nie oznacza, że mając w ręku fantastyczny tekst o młodych ludziach, nie chciałbym go wystawić.

W spektaklu Kwartet pochylił się pan nie tylko nad problemem starości, ale także nad miejscem artystów we współczesnym świecie.

Twórca – nieważne, czy reżyseruje, śpiewa, czy gra na scenie – jest postrzegany przez odbiorców w bardzo specyficzny sposób. Ludzie niezwiązani z tym środowiskiem nie zdają sobie sprawy z tego, co wiąże się z uprawianiem tego zawodu. Myślą często: "Ciężką pracę to ma górnik albo rybak". Nie przeczę, że to są bardzo trudne i niebezpieczne zajęcia – fizycznie znacznie cięższe od pracy reżysera, czy aktora. Ale nie zapominajmy też, że twórczość wymaga od artystów ogromnej wrażliwości, a nawet odkształcenia emocjonalnego. Ciągłe sprawdzanie się, stres, poszukiwania – to wszystko powoduje nie tylko radość tworzenia, ale także mękę, której w tym zawodzie jest naprawdę sporo.

Lepiej już było i Kwartet to historie o tęsknocie za młodością i za życiem w otoczeniu sztuki. Ten temat przewija się także w innych tytułach, które zrealizowałem, jak np. Kean w Teatrze Telewizji – o brytyjskim aktorze Edmundzie Keanie na motywach sztuki Dumasa/Sartre’a, Frederick czyli bulwar zbrodni Erica-Emmanuela Schmitta w Teatrze Ateneum w Warszawie – o życiu francuskiego aktora Fredericka Lemaitre'a, czy też Amadeusz Petera Shaffera w Teatrze Polskim we Wrocławiu.



W każdym z tych spektakli wielkiego artystę zagrał wielki artysta.

Do tej pory odczuwam dziecięcą satysfakcję, kiedy znane aktorki i znani aktorzy na moich oczach stają się postaciami dramatu. To jest prawdziwy cud aktorstwa, który – mino, że jestem już siwy i łysy – niezmiennie mnie fascynuje. Chciałbym pokazywać widzom rzeczywistość ludzi uprawiających tę sztukę. Nikt spoza branży nie jest w stanie sobie wyobrazić, jak silnym narkotykiem dla aktora jest występowanie na scenie – jak aktor odżywa w czasie grania i jak usycha, gdy nie może wrócić na scenę. To jest autentyczne uzależnienie.

W przeszłości miał pan okazję poczuć na własnej skórze, z czym się wiąże zawód aktora. Finalnie jednak wygrała reżyseria.

Od pierwszej klasy szkoły podstawowej marzyłem o tym, żeby zostać aktorem. Moi rodzice występowali w teatrze, dzięki czemu ten artystyczny świat poznałem znacznie wcześniej niż prawdziwe życie. Patrząc zza kulis na aktorów występujących na scenie czułem, że też chcę grać, udawać, tworzyć.

Teatry szkolne, kabarety, teatry amatorskie w liceum – to wszystko prowadziło mnie prostą drogą do szkoły teatralnej. Dostałem się za pierwszym razem i skończyłem wydział aktorski z wyróżnieniem, a rok po otrzymaniu dyplomu już byłem studentem reżyserii i wiedziałem już, że to jednak nie z aktorstwem chcę związać życie.

Oczarowanie sceną minęło?

Aktorstwo to trudny zawód. Pamiętam, że miałem wtedy buńczuczne i bezczelne przekonanie na temat własnych wizji ról, które grałem. Okazało się jednak, że widzowie nie odbierali ich zgodnie z moją koncepcją. Wtedy pojawiła się myśl, że może mam zbyt mały talent aktorski, żeby grać tak, jakbym chciał. Może powinienem ustąpić miejsca i pomóc artystom lepszym od siebie. Przestałem grać, poszedłem na reżyserię. Kreowanie i wymyślanie świata bardzo mnie wciągnęło.

Dziś mogę z całą stanowczością powiedzieć, że aktorstwo to sposób życia, a reżyseria to sposób myślenia. To drugie odpowiada mi zdecydowanie bardziej, ponieważ ja ekstrawertykiem raczej nie jestem, a aktor musi mieć w sobie tę siłę i przebojowość – nie tylko na scenie, ale także w życiu. Jak to pięknie mówi Kean do Anny Damby w sztuce Kean. Geniusz i Szaleństwo: "Ja gram? A czy ja w ogóle wiem, kiedy ja gram? ".

Z czasem granica pomiędzy światem sztuki i prawdziwym życiem zaczyna się zacierać...

Wyjątkowa wrażliwość aktorów sprawia, że oni zawsze mają w sobie pewien emocjonalny naddatek. Wydaje mi się, że to jest niezbędne, żeby pokazać na scenie swoją wielkość.

Wyreżyserował pan w telewizji wiele serialowych hitów. Łatwiej pracować na planie serialu, niż na scenie teatralnej?

To są dwa różne sposoby uprawiania tego zawodu, których w żaden sposób nie można ze sobą porównywać. W teatrze długo i świadomie budujemy spektakl w aktorach. Chodzi o to, żeby po premierze i kilku zagranych spektaklach nie wracać znów do kilkumiesięcznych przygotowań – ma wystarczyć jedna próba wznowieniowa, żeby artyści sobie wszystko odświeżyli i przypomnieli. Oni mają już ten spektakl zmontowany w swoich głowach, a z czasem można go co najwyżej rozwijać i udoskonalać.

W filmie niezbędny jest efekt natychmiastowy. Żaden aktor na pierwszej próbie w teatrze nie zagra tak, jak podczas zdjęć na planie filmowym – będzie się obawiał, będzie to sobie stopniowo budował. A w filmie jest tak, że aktor przeczyta tekst i po jednej lub dwóch próbach gramy na full. W pracy z kamerą fascynuje mnie natychmiastowość i czas. Ta praca jest szybka, wiąże się z większymi napięciami, większą przygodą.

Z kolei praca w teatrze to proces, który trwa, bo mamy na to przestrzeń czasową. Jeżeli podczas prób na scenie coś się wydarzy, np. spadnie element dekoracji, nie robiąc nikomu krzywdy, to robimy dwa dni przerwy, żeby to wyremontować, po czym wracamy ćwiczyć dalej. W filmie taki przestój byłby niemożliwy – jeden aktor wyjeżdża na trzy miesiące na zdjęcia do Włoch, drugi ma inne zobowiązania, do tego jeszcze ma padać, a kręcimy sceny w plenerze i w rezultacie człowiek się zastanawia, co z tym zrobić. To są emocje i niespodzianki, które sprawiają, że praca przy filmach i serialach jest tak ciekawa i wciągająca – przynajmniej dla mnie, bo znajomi, którzy przyjeżdżają na plan z nastawieniem, że będzie się dużo działo, po pół godzinie zaczynają się śmiertelnie nudzić (śmiech).

Woli pan powolny proces budowania spektaklu, czy szybkość i adrenalinę na planie?

Ostatnio adrenalina na planie pociąga mnie znacznie bardziej. Choć z drugiej strony, w teatrze mam więcej czasu, żeby upewnić się w tym, co przygotowuję, poprawić to, co jeszcze wymaga udoskonalenia. Na planie filmowym na wiele sytuacji zwyczajnie nie mam wpływu. Miała być scena kręcona w słońcu, a od rana pada. Myślę, że obie formy pracy reżyserskiej mają swoje uroki.

W pana dorobku artystycznym refleksyjne komedie zdecydowanie przeważają nad dramatami. Ktoś mi kiedyś powiedział, że zdecydowanie trudniej widza rozśmieszyć, niż wzruszyć. Zgadza się pan z tym stwierdzeniem?

Zdecydowanie. Wspólnota śmiechu jest znacznie trudniejsza do osiągnięcia niż wspólnota płaczu. Zgadzam się z Woodym Allenem, który powiedział, że komedia jest trudniejsza do zrealizowania, niż tragedia, ponieważ trzeba w niej opowiadać o świecie żartem – rozśmieszyć widzów, jednocześnie dając im inteligentną rozrywkę, ale komedia ma jednak znacznie mniejszą siłę rażenia. Wujaszek Wania, Mewa, czy inne utwory Czechowa z są z całą pewnością ważniejsze i więcej mówią o życiu, niż Uciekinierki duetu Palmade & Duthuron – co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Ale wypracowanie efektu komediowego, ilość elementów, które składają się na aktorstwo komediowe, a także rytm, wyczucie pauzy i puenty, sposób podania puenty – to wszystko wymaga od aktora ogromnych umiejętności.

Andrzej Łapicki, który uczył mnie na trzecim roku wydziału aktorskiego, stwierdził kiedyś: "Dowcip można na scenie powiedzieć tylko w jeden sposób". Zapytaliśmy wtedy: "W jaki? ", a o na to: "Ja już skończyłem" (śmiech). Właśnie na tym to polega, że trzeba znaleźć odpowiedni sposób dla danego dowcipu. Komedia jest bezlitośnie i natychmiast weryfikowana. Jeżeli sytuacja nie budzi śmiechu, jeżeli czujemy, że widownia w tej humorystycznej opowieści nie podąża za nami, to ponosimy porażkę i wiemy o tym od razu. Z kolei utwór poważny ma więcej możliwości oddziaływania na widza różnego rodzaju elementami, które niekoniecznie muszą powodować reakcje natychmiastowe.

 


Najbardziej lubię takie komedie, które nie tylko bawią, ale także skłaniają do zastanowienia. Jednak żeby do tego doszło, widz musi wcześniej przeżyć moment oczyszczającego śmiechu, zrelaksować się, oderwać od codziennych spraw, obowiązków i problemów.

Po przeczytaniu tekstu Uciekinierek nie mam wątpliwości, że ten spektakl da widzom wiele okazji zarówno do śmiechu, jak i głębokich refleksji. W sztuce wybrzmiewa wiele poważnych i trudnych tematów, jak starość, brak wsparcia, czy porzucenie przez najbliższych. To kwestie, o których wolimy raczej nie dyskutować publicznie.

Obecnie skupiamy się głównie na kulcie młodości i piękna, starając się za wszelką cenę odsuwać od siebie temat chorób i starości. Szukamy najlepszej strony życia, zapominając o tym, że życie składa się z rzeczy pięknych i brzydkich. To jest nasza całość – pełnia naszego istnienia.

Na pytanie: "Co byś zrobił, gdybyś mógł przeżyć swoje życie jeszcze raz?", ludzie zwykle wymieniają całą listę rzeczy i sytuacji, które by zmienili. Myślę, że o ile nie przeżyło się gigantycznej tragedii, to nie ma co rozpamiętywać i żałować swojej przeszłości, bo ona nas ukształtowała i sprawiła, że jesteśmy tym, kim jesteśmy w obecnym momencie. Każdy z nas składa się z radości i smutków, ze szczęścia i z goryczy. Zapatrzeni w siebie, zapominamy o innych i o tym, że czas przemija. Co więcej, wydaje nam się, że relacje międzyludzkie są relacjami trwałymi i raz je osiągnąwszy, nie musimy już o nie dbać.


Relacje są ważnym tematem pana najnowszego spektaklu i zarazem jednym z głównych powodów, dla których tytułowe uciekinierki postanawiają porzucić swoje dotychczasowe życie.

Obie bohaterki mówią bardzo wiele o ciemnych stronach swojego życia, o ukrywanych problemach, które wcale nie są w społeczeństwie rzadkością – spotykają ogromną ilość osób, choć o tym się nie mówi. To spektakl o tym, że czasem pojawia się chęć ucieczki z zaklętego kręgu, w którym tkwiliśmy przez wiele lat, o wyborach, które podejmujemy nie dlatego, że tego chcemy, ale dlatego, że czasem zmuszają nas do tego okoliczności. A także o tym, jak rodzice kaleczą dzieci, jak dzieci kaleczą rodziców, jak żony i mężowie ranią się nawzajem.

W tej historii nie ma niewinnych. Na scenie widzimy tylko dwie kobiety, ale w ich rozmowach pojawiają się często mężczyźni – zarówno ci pokrzywdzeni przez bohaterki, jak i ci, którzy sami je skrzywdzili. Świat w tej historii nie jest czarnobiały – świat jest szary, ale w tej szarości obie kobiety usiłują znaleźć szansę na lepsze życie. Ich starania dają nadzieję, że nie ma sytuacji bez wyjścia.

Równie istotną kwestią w Uciekinierkach jest kobieca solidarność.

Sytuacja współczesnych kobiet na świecie i w Polsce to jest temat na osobną sztukę. To jest po prostu niewiarygodne, że w XXI wieku kobiety muszą wychodzić na ulicę, żeby bronić swoich podstawowych praw. I nie chodzi tu tylko o przerwanie ciąży, ale o dyskryminację i przedmiotowe traktowanie kobiet – i to w czasach, gdy wydawać by się mogło, że już dawno skończyliśmy z podziałem na lepszą i gorszą płeć, z traktowaniem kobiet jak dodatek do mężczyzny. Tymczasem niektórzy w zamiłowaniu do dyskryminacji cofnęli się o kilkaset lat. Moje bohaterki także się z tym borykają. W ich życiu nieraz przewijał się temat patriarchatu i nierówności płci. Chociaż jedna z nich sprytnie to wykorzystała!

Praca nad Uciekinierkami zbiegła się w czasie z trzecią falą pandemii. Jak to wpłynęło na proces powstawania spektaklu?

Trudności związane z pandemią odczuwamy cały czas. Kwartet, którym 27 marca ubiegłego roku planowaliśmy otworzyć Scenę 20, miał premierę dopiero 5 października. Do tej pory udało nam się zagrać to przedstawienie tylko 7 razy. Z kolei premiera Uciekinierek miała się odbyć w marcu tego roku, ale przez obostrzenia zmuszeni byliśmy dwukrotnie przerywać pracę nad spektaklem. Morderczy trud polegał nie tylko na tym, żeby przygotować jak najlepsze przedstawienie, ale żeby przez okres przestoju nie zaprzepaścić tego, co już udało nam się osiągnąć.

Pandemia bardzo mocno przeorała całe środowisko teatralne, a jej konsekwencje dopiero odczujemy – zarówno pod względem finansowania teatrów, jak i zmian przyzwyczajeń publiczności. Przekonanie widza, żeby wrócił do nas po niemal półtorarocznej przerwie, będzie wielkim wyzwaniem. Co więcej, ponowne otwarcie teatrów przypadło na koniec maja, a czerwiec to najgorszy miesiąc dla kultury. Ludzie myślą wtedy o zupełnie innych rzeczach – pogoda jest piękna, chce się wyjeżdżać i odpoczywać na świeżym powietrzu. Za teatrem zatęsknią pewnie dopiero we wrześniu.

W październiku ubiegłego roku media obiegła informacja, że został pan dyrektorem artystycznym Teatru Ateneum. 

To dość złożona sprawa. W przeszłości wiele razy odmawiałem różnego rodzaju propozycji dyrekcyjnych, ale kiedy jeden z moich ulubionych teatrów znalazł się w trudnej sytuacji, nie wahałem się ani przez chwilę i przyjąłem propozycję objęcia funkcji dyrektora artystycznego, czyli zastępcy obecnego dyrektora naczelnego Artura Janusiaka. Przygotowałem repertuar i koncepcję prowadzenia teatru, no i oczywiście dopasowałem swoje życie do nowych obowiązków, rezygnując z innych działalności i zobowiązań.

Kiedy ogłoszono konkurs na kolejną kadencję, złożyliśmy dokumenty wspólnie – Artur Janusiak odnośnie prowadzenia teatru jako dyrektor naczelny, a ja jako dyrektor artystyczny. Konkurs odbył się w lutym i niestety, nie wygraliśmy. Było mi tym bardziej przykro, że nawet nie zostałem poproszony o to, żeby przedstawić swoją propozycję osobiście, choć wymogiem organizatora jest także przesłuchanie kandydatów na zastępców. Mimo takiego zapisu w regulaminie nie przesłuchano mnie, w związku z tym dyrektor naczelny opowiadał przed komisją także w moim imieniu. Kiedy poznałem wyniki, od razu złożyłem rezygnację i od marca nie jestem już dyrektorem artystycznym Teatru Ateneum. W te chwili scena na Powiślu przeżywa chwilowy okres bezkrólewia i czeka na nowego dyrektora. 

To była zaskakująco krótka stacja w pana artystycznej podróży. Co dalej? 

Wracam do działalności artystycznej jako wolny strzelec. Mam złożone trzy scenariusze filmowe, jestem wstępnie umówiony z kilkoma teatrami muzycznymi na realizację oper i operetek, są też w planach dwa bardzo dobre teksty, które zostały przetłumaczone specjalnie dla mnie i zamierzam je zrealizować. Rozmawiam w sprawach projektów związanych z teatrami dramatycznymi i z Teatrem Telewizji. Nie podaję na razie tytułów, bo mam zwyczaj nie zapeszać do momentu, aż wszystko będzie potwierdzone na 100 proc. 

Wykłada pan na kierunku Reżyserii warszawskiej Akademii Teatralnej. Co mówi pan swoim studentom, którzy dopiero wkraczają w trudny, często bezwzględny świat sztuki filmowej i teatralnej? 

Już na pierwszych zajęciach słyszą ode mnie, że reżyser to zawód samotniczy, wymagający ogromnej samodzielności i podejmowania decyzji. I chociaż będą mieli wokół siebie wielu współpracowników, to w trudnych momentach zostaną zupełnie sami. Często w takich sytuacjach pada znamienne zdanie "Reżyser tak chciał" i wtedy nikt nie zaprotestuje. Także i w tej branży sukces ma bardzo wielu ojców, ale ojciec klęski jest tylko jeden i jest nim zawsze reżyser. Staram się w nich wyrobić przekonanie, że dobrze jest mieć w jedną bliską osobę, na którą zawsze mogą liczyć i która im pomoże – tą osobą są oni sami.

Sukces w tym zawodzie zależy od przygotowania, umiejętności warsztatowych i rozwiniętej wyobraźni. Dlatego też nad dziełem trzeba pracować, uważnie czytać i analizować jego treść, ponieważ im więcej o nim wiemy, tym mniejsze ryzyko porażki. Bohdan Korzeniewski powiedział kiedyś, że reżyser to człowiek, który wie coś o wszystkim i wszystko o czymś. Dziś znam już wszystkie pytania, na które reżyser musi sobie odpowiedzieć, kiedy przystępuje do realizacji projektu. Nie oznacza to wcale, że znam również odpowiedzi, ale wiem, które kwestie muszę wziąć pod uwagę.

Co jeszcze przydaje się w pracy reżysera? 

Pokora i odporność na krytykę, bo życie reżysera jest jedną wielką oceną. Nawet nasi najwięksi przyjaciele będą nas oceniali, dlatego trzeba się na to przygotować i zrobić wszystko, żeby mimo stresu móc czerpać z tego zawodu radość i satysfakcję. Nie wszystkim jest dane łączyć pracę z pasją. Ja mam to szczęście, że praca jest moim prawdziwym hobby. 

1 komentarz:

  1. Dawno tu nie zaglądałam i dzisiaj postanowiłam to zrobic .Jak zwykle jestem Panem zachwycona bo Pan nic a nic nie owija w bawełne .Po koronowirusie niejednemu artyscie trudno bedzie się pozbierać .Kultura ma to do siebie że trzeba cigle ją pokazywać aby byc .Tymczasem oberwano nam skrzydła i po koronowirusie trudno będzie się odnaleść ,bo coraz cześciej proponuje nam się kicz i chałę czyli coś na kształt bylejakości .Nie chcę prorokować ale kultura ta prawdziwa będzie musiałą na nowo się przybijać ,oby tak nie było ale ? i to tyle zmojej strony .

    OdpowiedzUsuń