- Ale powiedz, czy on nie jest rozkoszny?
- Jest.
- Jakie ma małe łapki i paluszki!
- Ma.
- Nieprawdopodobne!
- Mhm.
- No dalej, A! Weź Boryska na ręce! Cio Boryśku? Idziemy do cioci? Powiedz
cioci "cieść ciociu"!
Siedzimy sobie z B w wielkim, przestronnym salonie, pijemy kawę i patrzymy,
jak po dywanie czołga się tłuściutki, różowy bobas. B jest wniebowzięta, ja
trochę mniej, ale robię dobrą minę do złej gry. B na szczęście niczego nie
zauważa. Jest całkowicie zaabsorbowana wycieraniem Boryskowi zasmarkanego
noska.
- Idziemy do cioci, Borysku? Pomachaj cioci! "Cieść
ciocia!"
- Nie, B, proszę! Jeszcze mu coś urwę...
- Nic mu nie urwiesz, wariatko. Każdy przechodzi na początku takie lęki.
Myśli, że dziecko jest z plasteliny. Musisz się przełamać!
Już mam powiedzieć "wcale, że nie muszę", ale gryzę
się w język, nie chcąc psuć B tego stanu bezgranicznego, rodzicielskiego
uniesienia, który zapewne szybko się skończy... Biorę dzieciaka niezdarnie na
kolana, żeby B nie pomyślała, że się boję. Albo brzydzę. Albo jeszcze coś
innego. Biorę i klepię Boryska po pleckach, na co reaguje głośnym, przeciągłym
beknięciem. Powinnam rozpływać się teraz w zachwytach, gilgać i łaskotać
małego, jak się powszechnie przyjęło postępować z dziećmi w wieku niemowlęcym,
ale zamiast tego czuję, że mam na kolanach bombę zegarową, która lada chwila
wybuchnie. Płaczem, albo niedawno zjedzonym obiadem. Dzieciak patrzy na mnie
krzywo i po chwili faktycznie uderza w szloch.
- Co się stało, kochanie? Boisz się cioci? No, nie płacz, nie płacz już,
żabko! Mamusia da smoczek i pójdziemy do łóżeczka. Powiedz cioci "pa
pa"! "Pa pa, ciociu"!
B znika na parę chwil, a ja staram się wymyślić szybko przekonującą
wymówkę, dzięki której będę mogła bezkarnie opuścić to piekło mdlącej słodyczy.
Niestety, refleks ostatnio mam jak wiekowy szachista... Zanim mój umysł zaczął
skanowanie danych w poszukiwaniu potencjalnej katastrofy, która mnie wyzwoli, w
drzwiach pojawiła się B.
- Jezu, A! To tylko niemowlę. Miałaś minę, jakby Ci siedział na kolanach
grzechotnik.
- Ależ skądże znowu... Po prostu nie mam wprawy.
- No, to będziesz miała okazję ją nabyć - przy Borysku. To bardzo pomocne,
jak już będziesz miała swoje!
- Tak, zapewne pomocne.
- No, to kiedy?
- Hę?
- Kiedy w końcu ja będę ciocią?!
"No, to kiedy?" - Kiedyś. Może za parę lat... A może nawet
nigdy. Na pewno nie teraz. Bo to przecież patologia, kiedy dziecko ma
dziecko... Wystarczy, że sama ciągle muszę się sobą opiekować. Muszę pilnować
obowiązków, które najchętniej bym pominęła. Muszę sobie gotować, karmić się,
czasem na siłę, bo zupełnie nie czuję głodu. Muszę się wyprowadzać,
przyprowadzać i doprowadzać do porządku. Masa roboty. Gdzie mi w tym wszystkim
jeszcze dzieciak potrzebny do szczęścia? Fakt, że kilka lat temu uśmierciłam
wszystkie kwiaty doniczkowe, w ogóle ich nie podlewając, świadczy o tym, że nie
byłabym raczej troskliwą matką...
"Kiedy dorośniesz?" - Kiedyś. Może za rok. Rozważę tę ofertę,
prześpię się z nią i odpowiem Państwu, czy jestem zainteresowana. Nie lubię
podejmować decyzji pod presją. Może pójdę na to wtedy, gdy wszyscy zrobią w tył
zwrot i zdziecinnieją. Bo z natury mam tak, że robię wszystko odwrotnie. Gdyby
ktoś kategorycznie zabronił mi dorosnąć i stwierdził, że posiadanie dzieci to
zbrodnia, pewnie zapragnęłabym tego wszystkiego teraz, zaraz, jednocześnie. Ale
wszyscy idą z prądem czasu i mówią, że to bardzo dobrze, więc naturalnie, czuję
się zniechęcona. Ja idę pod prąd. Jest ciężko, ale czerpię z tego jakąś niczym
nieuzasadnioną radość.
W lustrze patrzą na mnie zdziwione oczy osadzone na wąskiej, bladej jak
ściana twarzy. To ja. Bez makijażu wyglądam jak piętnastolatka z chroniczną
anemią. Dwadzieścia pięć lat (pardon, dwadzieścia sześć) to wystarczający czas,
żeby przyzwyczaić się do swojego odbicia. Przyzwyczaić, to znaczy w miarę
zaakceptować. Bo gdyby na wygląd można było składać zamówienia, gdyby można
było wypełniać formularz określający preferencje dotyczące własnego wizerunku,
w punkcie "karnacja" zakreśliłabym "ciemna", w miejscu
"wzrost" wpisałabym "wyższa, niż obecnie", w pytaniu o
włosy poprosiłabym o gęste, lśniące loki. Jeżeli można by było dostać coś
ekstra, to skusiłabym się na nogi do chmur i zniewalający uśmiech. Może wtedy
częściej bym go używała. Powracam z krainy marzeń wprost do swojej łazienki.
Nic się nie zmieniło. Ta sama trupioblada twarz. Te same zdziwione oczy. To
znowu ja? Naprawdę nie dało się nic zrobić?
"Jesteś dziwna..." - tak, wiem. Ale bycie dziwną jest lepsze, niż
tkwienie w utartych standardach. Jeżeli mogę zrobić coś chociaż odrobinę na bakier,
to dzień można uznać za udany. A potem iść i udawać, że cały świat gdzieś
znikł, razem z zawartością ponad 7 miliardów ludzi. Jak mam czas, drepczę bez
pośpiechu, myśląc o czymś, co w danym momencie wydaje mi się ważne (ale godzinę
później zapewne byłoby już pierdołą), koncentruję się na swoich krokach. Jeden
krok, drugi, trzeci - każdy wycelowany z chirurgiczną precyzją, centralnie w
kwadratowe płyty chodnika. Pod żadnym pozorem nie nadepnąć na linie. Z kwadratu
na kwadrat trafiam wprost w ramiona jakiegoś wkurzonego człowieka, który wyzywa
mnie od ślepych kretynek. Albo na słup ogłoszeniowy. Albo na śmietnik. I to
zderzenie pierwszego stopnia tak wytrąca mnie z równowagi, że zapominam, nad
czym rozmyślałam. Myślę już tylko o tym, jacy ludzie są nieuprzejmi. I w jakich
głupich miejscach stawia się śmietniki. I słupy ogłoszeniowe.
"Napisz coś..." - piszę. Nie zawsze jest to pisanie namacalne -
na kartce, albo na klawiaturze komputera - ale w głowie treści tworzą się cały
czas. Piszę nawet jak śpię, jak jem, jadę pociągiem, wysiadam z pociągu,
czytam, rozmawiam z kimś, widzę, że krzywi się, albo uśmiecha i że jest to
uśmiech wyjątkowy, z gatunku tych uśmiechów, których się tak łatwo nie
zapomina, bo mają coś w sobie, choć na pierwszy rzut oka trudno określić, co.
Jest prosty, ale ładny. I towarzyszy mu błysk w oczach. I zwykła, na pozór
przeciętna twarz zmienia się nie do poznania. Magia, której lubię ulegać.
Czasem patrzę na ludzi dłużej, niż powinnam. Czasem gapię się, jak urzeczona.
Czasem ci ludzie zastanawiają się, o co właściwie mi chodzi, bo moje gapienie
trwa już ładnych parę minut, co biorąc pod uwagę przeciętną długość rzutu okiem
na człowieka, trwa niemalże wieki. Ale ja po prostu zapisuję sobie te gesty, te
mimiczne migawki, żeby je jeszcze kiedyś odtworzyć.
"Napisz coś jeszcze..." - no dobrze, najwyższy czas. Ale z góry
uprzedzam, że nie będzie na temat, bo tematu nie zdążyłam wymyślić. Miałam ich
mnóstwo, ale puszczając się w pogoń za absolutnie ważnymi rzeczami, gdzieś je
zgubiłam. W ogóle, gubię mnóstwo rzeczy. W ciągu ostatnich miesięcy zgubiłam
pięć kilo, kilka pomadek do ust i dwie parasolki. Ale wracając do tematu
utraconych tematów - wydaje mi się to porównywalne z utratą mowy. Kojarzysz może
taki moment (znam go z kilku filmów), gdy ktoś nagle traci głos, ale mimo to, rozpaczliwie
usiłuje wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk? Ale wychodzi tylko taki żałosny
pisk? Mam tak często podczas pisania. Jakby ktoś mi zakneblował usta i związał
ręce. Wielcy, dumni pisarze nazywają to kryzysem twórczym, ale ja nie jestem
wielkim, dumnym pisarzem, więc wolę wyobrażać sobie, że - tak jak w tej scenie
z filmu, którego tytułu nie pamiętam - straciłam głos. I wtedy czekam
cierpliwie, aż ktoś, albo coś się pojawi i usunie krępujący mnie węzeł. W ten
sposób od ponad dwóch lat usiłuję napisać coś, co miałoby strukturę bardziej
złożoną, niż pojedynczy tekst na tej stronie. Wiem, że to jest ten moment, więc
siadam i piszę. Piszę i czuję, że jest dobrze, bo jest pomysł i jest postać.
Piszę dalej, bo bohater zaczyna mieć kontury, staje się elektryzujący, ciągnie
mnie do niego, jak ćmę do żarówki i chcę go stworzyć jeszcze bardziej
dosłownie, chcę go ożywić, sprawić, by myślał, popełniał błędy, cierpiał i...
wreszcie go zabijam. I kolejna, jeszcze do niedawna wielka idea, tli się teraz
na zimnej podłodze. I znowu czuję węzeł na szyi. W tym tempie napiszę coś może
za jakieś pięćdziesiąt lat...
"Znowu nic nie piszesz..." - tak, bo czasem zatracam się we własnym
życiu. Czasem można się w nim
zgubić, jak bohaterowie mrocznych, niepokojących powieści gubią się we mgle. A
czasem po prostu czuję, że nie chcę, nie potrafię i nigdy nie mówiłam, że
umiem, więc może po prostu się do tego nie nadaję. Pamiętasz te sceny z
filmów, gdy bohater wchodzi do gabinetu psychiatry,
kładzie się na kozetce i mówi "doktorze, mam taki problem...".
Ja też czasem pojawiam się tu i mówię: "słuchaj, mam taki problem... a właściwie,
całe mnóstwo problemów. Masz czas? Bo to cholernie długo potrwa...". Jasne,
że mam. Kiedy tylko się nigdzie nie spieszę, mam wyjątkowo luźny stosunek do
zjawiska upływającego czasu. Mów. No, to mówię. Dużo i często bez żadnego
składu. Wychodzą z tego długie, zawiłe, bardzo dziwne treści. I tak od ponad
dwóch lat...
"Gdzie jesteś?" - myślami daleko stąd... Trudno tam trafić, ale, choć minęło parę lat, doskonale
pamiętam drogę. Jak już miniesz stary, opuszczony dom (w którym podobno straszy duch właściciela, który podobno kiedyś się powiesił - ale ja oczywiście w to nie wierzę, a przynajmniej do momentu, gdy nie zrobi się ciemno...), ścieżka będzie się
zwężać, będzie coraz bardziej stromo - nie zwalniaj, to potrwa jeszcze tylko
parę chwil. Widzisz? Wokoło roztacza się zachwycający widok na łąki, pola, drewniane domy, a wszystko jest takie małe, że mogłabym każdy z tych elementów schować w jednej dłoni. Lasy w oddali skrzą się wszystkimi kolorami tęczy. Stoję tam, na bardzo
wysokim wzgórzu i czuję, jak wraz z krwią krąży we mnie rozpierające szczęście.
To takie uczucie, kiedy los daje Ci w prezencie to, na czym zawsze tak bardzo
Ci zależało. Cały świat na wyciagnięcie ręki. Stoję jak
zahipnotyzowana, patrzę i wiem, że chcę już tylko tak...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz