Dawno, dawno temu, jakieś pięć
lat wstecz, wpadła mi w ręce niezwykle fascynująca książka o taoizmie. Byłam
akurat na etapie szukania siebie w tym wielkim chaosie, jakim jest życie,
lizałam rany po kolejnych wielkich rozczarowaniach (zapewne miłosnych) i doskonale
pamiętam, że założenia filozofii tao wydawały mi się wtedy bardzo sensowne.
Podręcznik skupiał w sobie
wszystkie fundamentalne prawdy o świecie, które kiedyś wielcy mędrcy spisywali
rysikiem na pożółkłym pergaminie, siedząc sobie w pozycji kwiatu lotosu, racząc
się czystą jak łza zieloną herbatą i mrucząc pod nosem mantry do duchów
zmarłych przodków. Tak przynajmniej to sobie wtedy wyobrażałam. Jakby nie było,
parę wieków później, w zupełnie innej części kuli ziemskiej, w pozycji pół
rozwalonej, na sfatygowanej przez upływ czasu i okolicznych wandali ławce w
parku Ujazdowskim, siedziałam sobie ja - z książką, której treść
przetrwała wiele, wiele tysięcy lat. Był to jeden z tych przyjemnych wiosennych
dni, w powietrzu unosiła się już obietnica lata i choć okoliczności na to nie
wskazywały, czułam się tak, jakby stał się wielki chiński cud, jakby spadło na mnie
objawienie, zstąpił z nieba sam Lao-Tse, przemówił mi do rozumu i wlał trochę
mądrości w potarganą rudą głowę. A wystarczyło jedno słowo - klucz, które
okazało magicznym zaklęciem zmieniającym mój sposób widzenia. Wystarczyło, że w
uszach rozbrzmiało mi jak fanfary słowo "spokój".
Spokój nigdy nie był moją mocną
stroną. Na wszystko, co się działo
wokół mnie, zawsze regowałam impulsywnie. Każde zdarzenie w moim życiu wiązało
się z solidną dawką emocji. Była wielka radość, albo wielki płacz, wielkie
szczęście, albo wielkie rozczarowanie. Była wielka złość, albo wręcz furia,
której wybuch przypominał erupcję wulkanu, kiedy to wszystko tonie pod pokrywą
gorącej lawy, ziemia trzęsie się w posadach a to, co znajduje się w pobliżu, ginie
w starciu z siłą bezwzględnej destrukcji. To byłam ja. To jeszcze czasem wciąż
jestem ja. Niestety... I mimo, że książkę o taoizmie odłożyłam na półkę dawno
temu, powracając z mitycznego świata z powrotem
do swojej emocjonalnej codzienności, to jednak coś mi tej głowie zostało. To
coś nazywa się wu wei i oznacza "niedziałanie",
absolutny spokój, akceptację i życie bez ciągłego wysiłku i zbędnej
walki.
"Odpowiedzialni jesteśmy nie tylko za to, co robimy, lecz i za to,
czego nie robimy"
~ Lao-Tse
Nie, taoizm nie wpłynął znacząco
na moje życie. Nie zatrząsnął nim, nie wywrócił do góry nogami, nie
skłonił mnie do porzucenia swojego dotychczasowego ja, przywdziania płóciennych
szat i zamknięcia się w klasztornej samotni. Myślę, że wszystko
dzieje się po coś. I choć moje życie wciąż jest absolutnym zaprzeczeniem
filozofii wielkich chińskich mędrców i pewnie załamaliby się z milion razy,
gdyby widzieli mnie w momentach absolutnego wkurwienia, bo moje zachowanie
świadczy nieodmiennie, że nic z podręcznika nie wyniosłam, to śmiem twierdzić
jednak, że jest inaczej. Czasem sobie przypominam, że w życiu
ważne jest, żeby trwać w niewzruszonym spokoju, niczym drzewo. Nie walczyć
z tym, na co nie mamy wpływu, pogodzić się na to, co daje nam los. Nie pędzić
przed siebie na oślep, po prostu być. I choć w moim życiu niemal bez
przerwy mają miejsce sytuacje, które powodują, że ma ochotę krzyczeć i walić
pięściami na oślep, to już nieraz przekonałam się, że czasem lepiej odpuścić,
przyjąć obecny stan rzeczy za dobrą monetę i iść dalej. To nie kapitulacja. Do tego, co nie wyszło, zawsze można wrócić po
czasie - z innym spojrzeniem na świat, większym bagażem doświadczeń i - co
najważniejsze - ogromną dozą spokoju i cierpliwości.
"Czyniąc rzeczy wielkie, zaczynaj od rzeczy drobnych"
~ Lao-Tse
29 wrzesień, ostatni
poniedziałkowy wieczór w tym miesiącu. Jest przyjemne 14 stopni, ciśnienie 1006
hPa, biomet korzystny, lekki wiatr. To wszystko nie ma jednak najmniejszego
znaczenia. Dziś
unoszę się kilka centymetrów nad ziemią, fruwam, a nie chodzę, śpiewam pod
nosem i jestem szczęśliwa tym charakterystycznym szczęściem od którego innym
zbiera się na torsje. Jestem rozanielona, bujam w obłokach, zalewając herbatę
wrzątkiem nie trafiam do kubka, wychodzę z domu zamykając drzwi jedynie na
klamkę i całkowicie zapominając, że zdrowym na umyśle mieszkańcom warszawskiej
Pragi nie tylko nie zdarza się przeoczyć tak ważnej kwestii jak zabezpieczenie
własnego dobytku, ale wręcz ryglują podwójne drzwi na cztery spusty marki
Gerda, wywieszają na ścianie obok dzwonka tabliczkę "Uwaga zły pies",
mimo, że w rzeczywistości żaden pies nie postawił tam swoich czterech łap i dwa
razy sprawdzają, czy zamek w kracie oddzielającej ich twierdzę od złego świata
na pewno zaskoczył.
Jednak dziś to nieistotne. Dziś
jest ważny dzień, bo za chwilę, za trzydzieści osiem minut i dwadzieścia sześć
sekund wejdę na deski ukochanej sali baletowej numer V, tej największej,
najbardziej okazałej, z wielkim lustrem, pięknym, zabytkowym żyrandolem,
fortepianem marki Steinway stojącym w prawym rogu sali, z oknami wychodzącymi
na Plac Teatralny. Za chwilę, bo teraz jeszcze siedzę w autobusie numer 174 i
przebieram nerwowo nogami. Mam ściśnięty żołądek i czuję, że dziś wydarzy się coś,
co z pewnością wywoła u mnie łzy wzruszenia. Za chwilę (trzydzieści dwie
minuty, pięćdziesiąt sekund) stanę na tej samej podłodze, po której kiedyś,
dawno temu, biegałam w baletkach rozmiar 35, metr pięćdziesiąt wzrostu, lekka
nadwaga, złe stopy, nieelastyczna, nie nadaje się. Amen. W życiu należy
akceptować to, co podsuwa nam los, nie walczyć i trwać w niewzruszonym spokoju.
Po wielu latach, stanę na tej samej podłodze (stara, skrzypiąca, ciemna olcha,
popękana w wielu miejscach, idealna do tańca), rozmiar buta 40, wzrost metr
siedemdziesiąt dwa, bez nadwagi, rozmiar S, aspirujące XS, ale nie ma co
wybrzydzać.
W autobusie, który skręca
teraz w stronę Placu Piłsudskiego, rozbrzmiewa "Blood On The Dance Floor" Michaela Jacksona i jeszcze nie zdaję
sobie sprawy, że tytuł piosenki jest poniekąd przepowiednią tego, co mnie czeka
za drzwiami sali numer V, tej najbardziej okazałej, z wielkim lustrem, oknami
wychodzącymi na Plac Teatralny i Steinwayem po prawej stronie.. Choć nawet
gdybym wiedziała, nie zgasiłoby to mojego zapału. W tym dniu, 29 września, przy
14 stopniach, 1006 hPa (biomet korzystny, lekki wiatr), nic nie zgasiłoby
mojego zapału. Za chwilę przekroczę próg miejsca, które było świadkiem wielkiej
euforii i wielkich rozczarowań, widziało łzy, kałuże potu i krew na podłodze.
Państwowa Szkoła Baletowa im. Romana Turczynowicza. Wróciłam.
"Silnym jest ten, kto zwycięża innych.
Wielkim jest ten, kto przezwycięża samego siebie"
~ Lao-Tse
Pan Andrzej to nasz szkolny
akompaniator. Jest wielkim artystą, mistrzem ciętej riposty i zawsze, w
najbardziej stresujących momentach wyciąga z rękawa jakiegoś absurdalnego
suchara, którym rozładowuje napiętą atmosferę. Jak wtedy, gdy przed zajęciami
rzucił znienacka: "Jak się żegna okulista z pacjentem? - Do zobaczenia. A
jak się żegna laryngolog z pacjentem? - Do usłyszenia. A Ginekolog? Jeszcze do
pani zajrzę". Żart zupełnie nie przystoi do miejsca i sytuacji. Pani M
patrzy z potępieniem, ale w głębi ducha doskonale zdaje sobie sprawę, że
człowiekowi tego pokroju, który występował na największych scenach operowych na świecie, naprawdę wolno
wszystko. Stoimy przed salą numer V, tą najbardziej okazałą, z wielkim lustrem,
barokowym żyrandolem, oknami z widokiem na Teatr Wielki i Steinwayem, przy
którym Pan Andrzej zaraz zasiądzie z majestatem godnym wielkiego wirtuoza i
zagra Chopina, Mozarta albo "Moon River" Henry'ego Manciniego, bo o Panu Andrzeju można powiedzieć wszystko, ale
na pewno nie to, że jest nudziarzem. Lubię go, bardzo. Lubię go od
chwili, gdy zapytał, jak mam na imię, a ja powiedziałam, że Agnieszka, a on, że
to bardzo, bardzo ładnie, a ja, że wcale nie, ale nikt mi nie dał prawa wyboru.
I od tego momentu systematycznie mówi do mnie "panno Agnieszko", jakbyśmy żyli w dziewiętnastym wieku, bo pan Andrzej, mimo specyficznego,
wzbudzającego wiele kontrowersji poczucia humoru, jest prawdziwym gentlemanem.
- To jak ma pani na imię?
- Agnieszka.
- Bardzo ładnie, panno
Agnieszko.
Wcale nie, ale już trudno. W
życiu trzeba akceptować to, co zesłał nam los i trwać w niewzruszonym spokoju.
Mogło być gorzej. Mogłam być Cecylią, Gertrudą, Zeldą, albo Otylią, a na
szczęście - dzięki mamo, że nie popłynęłaś bardziej - jestem tylko Agnieszką,
Nessie (po angielsku), Ahnesą (po białorusku), Agenieshiką (po chińsku), Agnete (po duńsku), Aune (po
fińsku), Agnès (po francusku), Agni (po rumuńsku), Ines
(po hiszpańsku), Agnese (po włosku), Agnis (po norwesku), Agnessą (po
rosyjsku), Jagneszką (po kaszubsku), Jagienką (po staropolsku), od greckiego
hagne, czyli czysta.
Moje imię nosiło trzynaście
księżniczek, jeden potwór z Loch Ness, Mary Poppins, Matka Teresa z Kalkuty,
jedenaście świętych, w tym dwie z Chin i jedna z Wietnamu. Budujące.
***
- Źle. Nie
stawiasz całej stopy na ziemi. W round
de jambe pracuje cała stopa,
musisz wciskać ją w podłogę, rozumiesz? Jak masz na imię?
Środa, 26 listopada, sala numer V
z wielkim lustrem, zabytkowym żyrandolem, oknami z widokiem na Teatr Wielki i
Steinwayem stojącym w prawym rogu. Pani M ma minę pełną dezaprobaty. Nic
nowego.
- Pokaż mi, że pracujesz. Pokaż
mi dziury w baletkach, a uwierzę, że Ci zależy.
***
Grudzień, pierwsze zajęcia w
nowej grupie. 996 hPa, biomet niekorzystny. Stoję w sali numer II, tej mniej
okazałej, z oknami wychodzącymi na boczną ulicę, dużo mniejszym lustrem, Steinwayem
stojącym w lewym rogu sali i ścianami w kolorze musztardy sarepskiej. Jestem
zdenerwowana jak nigdy. Jestem tak zdenerwowana, jak dwadzieścia lat temu, gdy
podczas przedstawienia w przedszkolu deklamowałam: "Pewna Basia w pewien
wtorek niosła w ręku szkolny worek...". Czuję się teraz jak ta Basia z
wierszyka, co nic nie umie. Nie szkodzi. Przede mną stoi MW, a właściwie Максім Войцюль, pierwszy solista zespołu
baletowego Teatru Wielkiego - Opery Narodowej w Warszawie. Dla takich chwil warto żyć.
Żyję tą chwilą
przez następny tydzień i wiem już, że będę miała co opowiadać wnukom, bo choć
było do dupy, choć niedostateczne wykręcenie nóg, zła pozycja rąk, fatalne develope, adagio takie, że można paść ze śmiechu i
długo nie wstawać, to jednak tańczyłam na jednej sali z MW, pierwszym solistą zespołu baletowego Teatru Wielkiego - Opery
Narodowej w Warszawie. Dla takich chwil warto
zarwać noc, trząść się ze strachu, gryźć palce z nerwów i wejść na salę ze
stanem przedzawałowym. Bo świadomość, że mam przed sobą kogoś takiego jak MW sprawia, że mam ochotę przeskoczyć samą siebie, ćwiczyć do utraty
tchu, zedrzeć baletki wraz z naskórkiem i wszystkimi paznokciami.
"Nawet najdalszą podróż rozpoczyna pierwszy krok"
~ Lao-Tse
Któryś z tych
potwornie chłodnych, grudniowych poranków, godzina, o której każdy normalny
człowiek błądzi jeszcze myślami w obłokach marzeń sennych. Spod poduszki
wydobywa się rozdzierający dźwięk budzika. W pokoju jest zimno jak w iglo i
przez moment rozważam jeszcze możliwość pozostania w ciepłej pościeli, bo
wstawanie o tej porze to istny koszmar. Przede mną godzina rozciągania, żmudny
trening, po którym uznam, że dzień został rozpoczęty, odrobiłam pracę domową i nie mam sobie nic do zarzucenia.
Pijana z
niewyspania, człapię do komody, która tymczasowo pełni rolę drążka. Demi plie, releve, jete, attitude, battement
tendu. Od dwóch miesięcy wstaję o piątej rano, wracam ok dwudziestej
pierwszej, czytam książki w środkach komunikacji miejskiej, na trasie
Wiatraczna - GUS, albo GUS - Konstruktorska, albo GUS - Plac Teatralny.
Bez wątpienia mogę powiedzieć, że nie mam czasu absolutnie na nic i nie
jest to przesadą. Trzy, czasem cztery wieczory w tygodniu spędzam w szkole
baletowej. W pozostałe ćwiczę w domu. Nie piszę, nie gotuję pełnowartościowych
posiłków, nie wiem, co się dzieje na świecie, ale to nieważne. Mój świat
koncentruje się wreszcie na mojej ogromnej pasji. Jestem bardzo zmęczona i bardzo szczęśliwa. Releve, demi plie, battement jete, second
arabesque. Zdejmuję baletki. Materiał przy podeszwie w prawym bucie rozchodzi
się na szerokość dwóch palców, „Pokaż mi dziury w baletkach, a uwierzę, że Ci zależy”.
***
Drogi P, tak bardzo chciałabym Ci
o wszystkim opowiedzieć.
- Wracam na Święta. Byłaś
grzeczna w tym roku?
- Oczywiście!
- To co chciałabyś dostać od Mikołaja?
- Nic. Wystarczy, że
będziesz.
- Proszę Cię, bez
kokieterii.
- Ale ja właściwie o niczym
konkretnym nie marzę. Serio.
- A co by Cię
uszczęśliwiło?
- Nowe baletki. Rozmiar 40.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz