Nikt nie potrafi tak przejmująco pisać o beznadziei życia, jak rosyjscy dramaturdzy. Weźmy na przykład Czechowa i jego "Trzy siostry", albo "Wiśniowy sad". Nie mówiąc o "Mewie", gdzie nad bohaterami ciąży jakieś nie wyjaśnione, antyczne fatum - bez względu na to, jakie działania podejmą, i tak poniosą sromotną klęskę. A Bułhakow i Płatonow? Obaj wielcy pisarze może i nie wiązali swej działalności z teatrem, ale kunszt ich dzieł do dziś inspiruje reżyserów na całym świecie. I co kluczowe, wszędzie jest nostalgicznie, melancholijnie, smutno.
Spuściznę po tych wybitnych klasykach rosyjskich przejęli - trudno powiedzieć, świadomie, czy nie - współcześni, rodzimi dramaturdzy. I choć każdego z nich charakteryzuje indywidualny styl, po wnikliwych analizach można odnaleźć wspólny mianownik łączący niemal wszystkie rosyjskie dramaty. Chodzi mianowicie o nastrój utworu, który przyrównać można do równi pochyłej. Zaczyna się zwykle niewinnie, drobne smutki i absurdy rzeczywistości są przez bohaterów bagatelizowane i wyśmiewane, ale koniec zwykle bywa druzgocący. U braci Presniakow, w sztuce "Udając ofiarę" (recenzja tutaj) śmiech stanowi preludium finalnej tragedii.
Podobnym schematem posługuje się też Nikołaj Kolada, niezwykle popularny dramatopisarz rosyjski. Ten współczesny twórca nie bez powodu porównywany jest do Czechowa. Utwory Kolady cieszą się ogromną popularnością i grane są na świecie równie często jak czechowski "Wujaszek Wania", czy też wspomniany wyżej "Wiśniowy sad". W sumie Kolada napisał osiemdziesiąt dramatów, z czego zaledwie dwa uznaje za dobre, a sześć kwalifikuje jako niezłe. Niemal wszystkie dzieła z całego dorobku tego reżysera można śmiało określić mianem tragikomedii. W gatunku tym Kolada widzi głęboki sens:
Lubię, kiedy ludzie na widowni się śmieją, ale w teatrze nie chodzi o to, żeby widz sobie porechotał i poszedł. Humor to jest piękna rzecz, na nim często opiera się cały teatr. Można na przykład śmiesznie rozpocząć, publiczność wtedy siada wygodnie - jest jej przyjemnie, cieszą się, bawią. Myślą sobie: "Zapłaciliśmy i jest sympatycznie. Bardzo przyjemnie spędzamy sobie czas". Później jednak niezauważalnie zaczyna się robić coraz poważniej. By w końcu było już zupełnie poważnie. I publiczność, sama nie wiedząc, jakim cudem, łyka wszystko (...)
Jednym z najbardziej znanych, obok "Statku Szaleńców", utworów Nikołaja Kolady jest "Merylin Mongoł". Od 2012 roku widzowie mogą oglądać tę sztukę na scenie Teatru Ateneum w Warszawie. Reżyserii spektaklu podjął się Bogusław Linda. I znów - jak to miało miejsce w sztuce "Tramwaj zwany pożądaniem" wyreżyserowanej przez Lindę (o spektaklu możecie przeczytać tutaj) - muszę zwrócić uwagę na niesamowitą autentyczność postaci, namacalność zachowań i bezpośrednie, niewygładzone dialogi. Trudno powiedzieć, czy cechy te zawdzięczamy samemu twórcy, czy jest to taki autorski, twardy styl reżysera. Bogusław Linda pytany o wyjątkowość utworu Kolady, podkreśla, że chodzi o sensualność - większą koncentrację na ruchach i gestach, niż na słowach. Reżyser z charakterystyczną dla siebie bezpośredniością, tłumaczy, w czym tkwi kwintesencja tego dzieła:
W tej sztuce jeśli ktoś jest pijany, to jest pijany. Jak ktoś daje w ryja, to daje. Jak gwałci, to gwałci. Nie chodzi jednak o dosłowność, czy inny naturalizm, ale właśnie o sensualność, emocje ciała (...)
Niewątpliwie, dużo w tej sztuce sensualności... Dużo gestów, dwuznaczności, mordobicia, wulgaryzmów i alkoholu. Tego ostatniego jest chyba najwięcej. Żeby jednak dokładniej zrozumieć tę dosłowną beznadzieję czwórki bohaterów Kolady, trzeba zwrócić uwagę, że akcja tej historii rozgrywa się w niezwykle trudnym dla Rosji momencie - w czasach, gdy znienawidzony, szary komunizm ustępuje miejsca rodzącemu się właśnie kapitalizmowi. W maleńkim miasteczku, do którego nurt nowego systemu jeszcze nie dotarł, życie wciąż toczy się starym torem. Wydawać by się mogło, że w miejscu, o którym "Bóg zapomniał", a przygnębiająca atmosfera smutku zieje z każdego rogu ulicy, inteligentny i obyty człowiek nie ma czego szukać. A jednak senne, szare otoczenie nie odstrasza wcale Aleksego (Dariusz Wnuk), skromnego urzędnika, który zjawia się w owej mieścinie niespodziewanie i wynajmuje pokój w dość niepozornym, na pierwszy rzut oka, mieszkaniu Olgi (Olga Sarzyńska) i jej matki. Sam młodzieniec pewnie nigdy by się nie spodziewał, jak wielkie poruszenie spowoduje w życiu tej rodziny...
Żeby opowieść trochę usystematyzować, trzeba koniecznie wspomnieć, jaka jest Olga. Otóż, dziewczyna to istne indywiduum. Dwudziestoparoletnia panna całe dnie spędza w domu, albo też włóczy się po okolicy bez celu. Nie pracuje, bo jest chora (na co, nie wiadomo), a codzienność wypełniają jej fantazje o rzeczach niestworzonych. Otoczenie widzi w niej odmieńca, stąd ironiczne przezwisko - Merylin Mongoł, trochę nienormalna, upośledzona. Uderza widza Olgi zdziecinnienie. Jednak infantylność i brak przystosowania do życia dodają dziewczynie uroku, co Aleksy szybko zauważa. Oszołomiony bezpośredniością Olgi i jej niekonwencjonalnym postrzeganiem świata, mężczyzna zostaje, trochę wbrew sobie, wciągnięty w burzliwe perypetie jej i jej najbliższych.
Chwyta za serce ta rozbrajająca łatwowierność Olgi. Szukając szczęścia w życiu, dziewczyna wplątuje się w dziwny, pozbawiony sensu romans z miejscowym rozrabiaką, Miszą (Marcin Dorociński). Trudno powiedzieć, co skłania Olgę o obcowania z tym chłystkiem - jego prostolinijny system wartości i przyziemne wartości, czy też podświadome pragnienie bycia docenianą i pożądaną. Misza jednak nie ma w sobie żadnej duchowej głębi, ma za to ciężarną żonę i dużą potrzebę demonstrowania swej siły fizycznej. Aleksy przekona się o tym kilka razy, zanim na dobre odechce mu się żyć w tym padole nędzy i rozpaczy.
Każdy w tym miasteczku inaczej znosi swój marny los. Inna, siostra Olgi (Agata Kulesza), topi smutki w morzu alkoholu. Pod pływem jednej z takich całonocnych biesiad, suto zakrapianych wódką, nasz Aleksy z niepozornego urzędnika przeistacza się w śmiałego wesołka. To zaledwie początek ogromnych zmian, jakie zajdą w tym dobrodusznym bohaterze. A im bardziej mężczyzna rozumie, w jakie bagno dał się wciągnąć, im bardziej chce się stąd wydostać, tym bardziej obie siostry go osaczają, rywalizują o niego i usiłują go zniewolić. Ta historia dla każdego z bohaterów musi skończyć się źle...
Tym, co scala wszystkie postacie, jest rozdzierająca samotność. Misza ucieka od żony do beztroskiego świata Olgi. Ta z kolei widzi bratnią duszę (a niewykluczone, że także i miłość), w Aleksym. Inna pragnie, by urzędnik zabrał ją do nowego, lepszego świata, do miejsca, gdzie otworzą się przed nią nowe perspektywy. Pojawienie się Aloszy w obu kobietach budzi złudną nadzieję. Relacje łączące bohaterów są bez znaczenia, prowadzą donikąd. Donikąd prowadzą też ich aspiracje i pragnienia. Śmiało można więc uznać, że los każdego z tej nieszczęśliwej czwórki jest już przesądzony. Samotni tacy właśnie pozostaną, a ci, którzy im tę samotność i nieszczęście zmącili, poniosą karę. Nasuwa się jednak pytanie, co do tego wszystkiego ma wizja końca świata, którego tak bardzo obawia się Olga? Cóż, patrząc na żywot bohaterów sztuki, trudno oprzeć się wrażeniu, że apokalipsa już ich w pewnym sensie dotknęła.
Bogusław Linda wspaniale oddał tę charakterystyczną dla utworu atmosferę beznadziei i przygnębienia. Choć perypetie każdego z bohaterów początkowo mogą nas śmieszyć, jednak z biegiem akcji trudno nie dostrzec, że są to postacie boleśnie tragiczne. Klimat jak ze slumsów, przemoc, strach i zwątpienie - oto, co uderza widza, gdy patrzy na scenę. Brakuje tylko odoru przetrawionego alkoholu, ale i to można sobie bez problemu wyobrazić...
Role, jakie przyszło grać aktorom, były bardzo trudne, dlatego słowa uznania należą się całej czwórce. Szczególne brawa dla Agaty Kuleszy, która tak przekonująco wcieliła się w wiecznie "naprutą' siostrę Olgi. Równie wspaniale - i równie wiarygodnie - zagrał Miszę Marcin Dorociński. Podziwu godna swada, z jaką drapał się po genitaliach, podszczypywał swoją sceniczną partnerkę i "lał w mordę" kogo się da. Olga Sarzyńska brawurowo odegrała rolę swej niestabilnej emocjonalnie, bujającej w obłokach bohaterki. Tej młodej aktorce udało się na scenie pokazać i humor i rozdzierający smutek. Największym zaskoczeniem była jednak kreacja Dariusza Wnuka. Aktor w przeciągu kilku chwil z zahukanego urzędnika przeistacza się w agresywnego dręczyciela. Wachlarz emocji, jakie towarzyszą jego postaci, przyprawia o zawrót głowy. Wnuk z godną podziwu łatwością zaprezentował wszystkie oblicza swego bohatera.
Śmiać się, czy płakać? Oto kluczowe pytanie w przypadku obcowania z niemal każdą tragikomedią. I jak to z tym gatunkiem bywa, tak i u Kolady jest trochę śmiesznie a trochę smutno. A może nawet bardziej smutno, niż śmiesznie. Jednak co bardziej wnikliwy widz dostrzeże w tej zagmatwanej historii pewną budującą myśl - warto docenić to, co się ma i miejsce, w którym przyszło nam żyć, bo zawsze mogło być gorzej. Mogliśmy przecież utknąć w szarej mieścinie na końcu świata i doświadczać tej bolesnej apokalipsy każdego dnia, aż do chwili, gdy się naprawdę ziści.
Zdjęcia, materiały - Teatr Ateneum
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz