niedziela, 17 lutego 2013

I love you Tchaikovsky


Nigdy nie zagłuszam w sobie emocji. Kiedy czuję smutek, podsycam go jeszcze. Kiedy widzę, jak wzbiera we mnie złość, pozwalam jej rosnąć i z ciekawością obserwuję, co będzie dalej. Bo, że coś z tego powstanie, to niemal pewne.

Nie potrafię pisać, kiedy jestem w jestem w stanie euforii. Nic mi nie wychodzi, kiedy ogarnia mnie błogi spokój. Zaliczam się do tych osób o skłonnościach autodestrukcyjnych, które żeby coś stworzyć, muszą wylewać z siebie strumienie łez, cierpieć, albo gotować się ze złości. To nie ja piszę swoje teksty- piszą je za mnie moje emocje. Kiedy dopada mnie furia, słowa wylewają się same. Nieważne co piszę i o czym - ważne, że jest dosadnie i szczerze. Kiedy popadam w melancholię, uderzam w sentymentalny ton, bujam w obłokach i snuję fantazje nie mające nic wspólnego z rzeczywistością, co jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że płakać faktycznie warto.  Może ten brak równowagi czasem chybocze za bardzo, ale wiem jedno- gdyby nie mój temperament, nic bym nie zdziałała.

Może jestem dziwna, ale takich jak ja jest znacznie więcej. Okazuje się bowiem, że wszystkie najwybitniejsze dzieła powstały pod wpływem silnych emocji. Najpiękniejsze walce Chopina są przejmująco smutne, w najsłynniejszych utworach Straussa, Beethovena, czy Strawińskiego można wyczuć gwałtowną złość, żal albo rozpacz. Muzyka klasyczna tylko wtedy porusza do głębi, kiedy jest przepełniona tragizmem. Wielcy cierpieli niewyobrażalne męki, przeżywali tragedie, dramaty, załamania, a efekty tych tortur emocjonalnych przetrwały lata i zdają się być nieśmiertelne. Choć to kontrowersyjne, można by stwierdzić, że nieszczęścia są siłą napędową twórczości . A skoro już musimy cierpieć, to sensownie byłoby robić to z korzyścią dla innych.

Pamiętam doskonale kiedy pierwszy raz miałam okazję zobaczyć występy kremlowskiego baletu i nie wspominam tego zbyt dobrze. Byłam wtedy dzieckiem przedszkolnym, a cała ta wielka pompa, dziwaczne stroje, wygibasy i podskoki wywoływały we mnie mieszane uczucia. Może przyczyną  był niefortunnie wybrany spektakl, bo "Kopciuszek" w aranżacji baletowej nie jest zbyt porywający, a momentami wręcz śmiertelnie nudny. Wkrótce obejrzałam pierwszy raz "Dziadka do Orzechów", a niedługo potem najsłynniejszy balet ever, w wykonaniu zespołu z Teatru Siergieja Kirowa - "Jezioro Łabędzie" (swoją drogą, najlepsza aranżacja, jaką kiedykolwiek widziałam). No i przepadłam...

Balet jest niezwykle wdzięczną i wyrafinowaną formą masochizmu, idealną dla ludzi tak rozchwianych emocjonalnie, jak ja. Płynne ruchy i  niezwykła lekkość w tańcu zawsze wiążą się z bólem, zawsze wymagają ogromnej dyscypliny i samozaparcia, ale nie do opisania jest radość i satysfakcja, kiedy okazuje się, że nie ma limitów, nie ma granic, których nie udałoby się przejść. Pozornie monotonne ćwiczenia potrafią zahipnotyzować, wprowadzić w trans i już nieważne, co się wydarzyło lub nie, ważne jest to, że lewa noga odmawia posłuszeństwa, ważne jest to, co trzeba jeszcze udoskonalić, nad czym jeszcze muszę popracować.

O ile balet wycisza emocje, muzyka zdaje się je podsycać. Ponieważ zwykle potrzebuję bodźca na starcie, ale bodźca stosunkowo łagodnego, często w pracy towarzyszą mi dźwięki muzyki klasycznej, a ostatnio właśnie Czajkowski. Niby wszystkie jego utwory znam na pamięć, jednak jakaś magnetyczna siła ciągnie, by słuchać w kółko i nasycać się ekspresją i wyrazistością dźwięków. O ile Mozart mnie niepokoi,  Beethoven usypia, a Chopin przygnębia, Czajkowski wywołuje uczucia trudne do opisania, kombinację wszystkiego po trochu, kompozycję uczuć stonowaną - bez żadnych skrajności ani odchyleń od normy. Czajkowskiego chyba kocham.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz