Kontrowersje związane ubojem rytualnym - ten temat każdego roku pojawia się w mediach, jak refren monotonnej piosenki. Chciałam być oryginalna i przemilczeć temat okrutnej śmierci, o której grzmią wszyscy, ale tak się składa, że znam świetny sposób na rozwiązanie dylematów zarówno etyków, jak i dziennikarzy oraz rządu. Może zamiast zastanawiać się nad tym, jak zabić, żeby nie bolało, lepiej nie zabijać w ogóle?
"Po co jeść mięso?" - to pytanie pojawiało się w mojej głowie zawsze wtedy, gdy na stole lądował tradycyjny polski obiad. Wariacje tego posiłku oczywiście były rozmaite, ale jeden element zawsze był stały - kotlet. Byłam dzieckiem o bujnej wyobraźni, dlatego przyglądając się porcji mięsa na talerzu, niemal słyszałam ryczącą rozpaczliwie świnkę i dziecięce serduszko ściskało się z żalu, że tu oto siedzę sobie przy stole i jem kawałek zwierzęcia do niedawna jeszcze żywego. Mało tego, siedzę przy tym stole z ludźmi, którzy najprawdopodobniej nie mają podobnych dylematów etycznych, skoro zjedli już trzy czwarte swojej porcji i są w doskonałych nastrojach. Moja rodzina = mordercy? Takie myśli przychodziły mi do głowy przy każdym obiedzie, co niezmiernie denerwowało dziadka, bo myślał, że jestem zwyczajnie niewdzięczna. Żeby zrozumieć mój dziecięcy problem, trzeba wiedzieć, że dziadek w przeszłości hodował zwierzęta przeznaczone na ubój - świnie, krowy, drób i króliki. Szczycił się tym, że zawsze był w stanie wykarmić rodzinę i nawet w tych trudnych czasach nikomu niczego nie brakowało. Moje sentymenty i płacz nad niedzielnym schabowym, nad pieczonym kurczakiem, a także nad wigilijnymi karpiami traktował jak dziecinadę i zwykłą oznakę słabości, dlatego zapewne nigdy się nie rozumieliśmy...
"Po co jeść mięso?" - to pytanie pojawiało się w mojej głowie zawsze wtedy, gdy na stole lądował tradycyjny polski obiad. Wariacje tego posiłku oczywiście były rozmaite, ale jeden element zawsze był stały - kotlet. Byłam dzieckiem o bujnej wyobraźni, dlatego przyglądając się porcji mięsa na talerzu, niemal słyszałam ryczącą rozpaczliwie świnkę i dziecięce serduszko ściskało się z żalu, że tu oto siedzę sobie przy stole i jem kawałek zwierzęcia do niedawna jeszcze żywego. Mało tego, siedzę przy tym stole z ludźmi, którzy najprawdopodobniej nie mają podobnych dylematów etycznych, skoro zjedli już trzy czwarte swojej porcji i są w doskonałych nastrojach. Moja rodzina = mordercy? Takie myśli przychodziły mi do głowy przy każdym obiedzie, co niezmiernie denerwowało dziadka, bo myślał, że jestem zwyczajnie niewdzięczna. Żeby zrozumieć mój dziecięcy problem, trzeba wiedzieć, że dziadek w przeszłości hodował zwierzęta przeznaczone na ubój - świnie, krowy, drób i króliki. Szczycił się tym, że zawsze był w stanie wykarmić rodzinę i nawet w tych trudnych czasach nikomu niczego nie brakowało. Moje sentymenty i płacz nad niedzielnym schabowym, nad pieczonym kurczakiem, a także nad wigilijnymi karpiami traktował jak dziecinadę i zwykłą oznakę słabości, dlatego zapewne nigdy się nie rozumieliśmy...
A ja po prostu nigdy nie lubiłam mięsa. Już jako niemowlę byłam niejadkiem, wypluwałam potrawkę z kurczaka, cielęcinkę w słoiczkach i wszystkie te gerberowe wynalazki, stworzone niby po to, żeby dzieci rosły zdrowe i szczęśliwe. Mi do szczęścia wystarczała w zupełności przetarta marchewka z jabłkiem i kaszka bananowa. Teraz, jak o tym myślę, nie mogę wyjść z podziwu, że osiągnęłam stan głębokiej samoświadomości (do którego buddyści dochodzą latami) tak wcześnie, bo już w wieku 1,5 roku! Nikogo to jednak za bardzo nie ruszało. Zasady mówią, że mięso jest zdrowe, a zasady są po to żeby ich przestrzegać. Słyszałam to codziennie, powtarzane jak mantrę przy każdym posiłku. Bunt jednak czaił się w powietrzu, a ostateczna decyzja o przejściu na wegetarianizm, była kwestią czasu.
W końcu nadszedł przełom - siedziałam nad kanapką z wędliną i nie byłam w stanie jej przełknąć. To był początek mojej wielkiej przygody z wegetarianizmem, która trwała już parę lat. Nie będę pisała teraz, jak się to wszystko dzieje - w jaki sposób trzeba się przygotować na pożegnanie mięsa, czym je zastąpić i przede wszystkim - jak żyć? Poświęcę na to osobny temat, bo jest potencjał. Powiem tylko w skrócie, że zanim to wszystko się stało - to znaczy, zanim z mojej lodówki ostatecznie zniknęły kabanosy, parówki i mrożona cielęcina -, długo studiowałam najróżniejsze książki, bo przejście na dietę wegetariańską, bez podstawowej wiedzy, po co właściwie się na nią przechodzi, jest z góry skazane na porażkę. Należę do tych osób, które zanim się za coś wezmą, muszą poznać dogłębną przyczynę takiego działania. Dlatego codziennie wychodziłam z biblioteki z naręczem książek filozoficznych, etycznych, historycznych i rzecz jasna, kucharskich. Okres uczenia się wegetarianizmu, przesiąkania nim, wspominam jako bardzo ciekawe doświadczenie. To ten etap, kiedy codziennie dowiadujesz się nowych zaskakujących faktów i każdego dnia w Twojej głowie umierają kolejne zaschłe stereotypy. Ale o tym innym razem. Dziś o konkretach.
To nie jest droga dla wszystkich, a ja nie jestem tu po to, żeby ciągnąć Was za sumienie, grozić palcem i pouczać. Wegetarianizm to styl życia, alternatywa dla zwykłej diety, którą praktykujemy z przyzwyczajenia. Każdy człowiek jest inny, każdy ma inne potrzeby. Ponieważ dawno temu planowałam zostać psychologiem działającym właśnie w obszarze dietetyki, wiem, że wszystko zależy od naszego nastawienia - zarówno preferencje żywieniowe, jak i wszelkie awersje. Dlaczego ludzie wybierają wegetarianizm? Z wielu powodów. Bardzo często główną przyczyną jest miłość do zwierząt, a także kwestie etyki. Coraz częściej o zmianie diety decydują także czynniki zdrowotne. Odpowiednio zbilansowana dieta wegetariańska jest o niebo zdrowsza od standardowego menu, w którym występuje mięso. Samo przekonanie o walorach prozdrowotnych to jednak za mało. Wegetarianizm trzeba czuć, tylko wtedy zrezygnujemy z szynki bez większych sentymentów. Żeby zdecydować się na ten krok, trzeba mieć w sobie jakiś wegetariański pierwiastek, z którym się wzrasta, aż pewnego dnia w głowie kiełkuje myśl, że mięso na talerzu jest nie do zaakceptowania.
Dlaczego w ogóle powstał ten tekst? Piszę pod wpływem chwili, gdy tylko poczuję impuls. Tak jak dziś rano, gdy jedząc musli, czytałam sobie w najlepsze Politykę i natknęłam się na kolejny artykuł dotyczący uboju rytualnego. Boleśnie szczery, bezpośredni i przerażająco szczegółowy. Co prawda, gazeta nie wpadła mi nagle do mleka, ale w głowie krążyły różne brzydkie słowa, z których "kurwa" było najładniejsze. "Krówki idą spokojnie. Najgorzej z cielakami, bo płaczą"... Rząd walczy o ubój "zgodny z humanitarnymi zasadami dobrostanu". Co to znaczy? Że świnie słuchają Mozarta, oglądają telewizję i grają w piłkę na wolnym wybiegu. Potem szybka, bezstresowa śmierć i mamy szynkę najlepszej jakości. Pytanie, czy faktycznie chodzi tu o cierpienie zwierząt, czy bardziej o szybkość całej "procedury"? Ubój rytualny, tzw. halal, to nic innego, jak niewdzięczna, brudna robota, "na żywca", znana jeszcze z czasów starożytnych. Mord wiąże się z dużym ryzykiem dla samego ubojnika, bo zanim zwierzę wyzionie ducha, może kopnąć parę razy, czasem bardzo celnie. Z drugiej strony, zakłady mięsne za te pierwotne rytuały, których domagają się wyznawcy niektórych religii, inkasują bardzo satysfakcjonujące kwoty. Etyka walczy z ekonomią, ale zwierzęta giną tak, czy inaczej i nieważne, czy cierpią pięć sekund, czy pół godziny.
Spór związany z ubojem rytualnym wydaje mi się absurdalny. Trudno w kwestii śmierci mówić o humanitaryzmie, bo śmierć humanitarna nie istnieje. Zdezorientowany konsument, siłą rzeczy wplątany w tą irracjonalną awanturę, ma dwa wyjścia: może dalej jeść mięso mając świadomość, że nie powstaje ono w hipermarketowych chłodniach i że kiełbasa pierwotnie nie była kiełbasą. Może też w milczącym sprzeciwie zerwać z tradycją. Na tym właśnie polega wegetarianizm. Nadal nie rozumiesz, po co to wszystko? Jak powiedział jeden z moich ulubionych pisarzy: "Zwierzęta są moimi przyjaciółmi, a ja nie zjadam swoich przyjaciół"...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz