niedziela, 21 lipca 2013

Podróże do wnętrza siebie


Uwielbiam podróżować. Żeby od razu rozwiać wszelkie domysły na temat moich turystycznych podbojów, przyznam się wprost - nie było ich zbyt wiele. Nie jestem podróżnikiem, ani nawet zapaloną turystką. W przeciwieństwie do większości znanych mi osób, ja zawsze podróżuję po coś, a nie przy okazji. Muszę mieć pretekst, albo bardzo ważny powód. Ponieważ generalnie reprezentuję typ osadniczy, nie szukam szczęścia na drugim końcu świata, bo poza drobnymi mankamentami, moje własne, lokalne szczęście w zupełności mi odpowiada. Czasem jednak coś się dzieje, albo właśnie nie dzieje się nic i nagle pod wpływem dziwnego impulsu pakuję torbę i ruszam przed siebie. 

Ostatnio dużo myślałam o tych wszystkich miejscach, które odwiedziłam. Zeszły rok minął mi na walizkach. Uciekając od rzeczywistości biegłam przed siebie, szukając czegoś nieuchwytnego. To był trudny czas, dlatego chciałam być wszędzie, tylko nie tam gdzie byłam w danej chwili. Uciekałam od wspomnień, od znanych mi twarzy i miejsc. Chciałam się wtopić w tłum nieznanych ludzi, zacząć poruszać się w ich tempie i oddychać ich powietrzem. Dziwne, ale ciekawe doświadczenie. Gdańskie uliczki zalane wiosennym słońcem, gorące popołudnia na krakowskim rynku, poranki w Łodzi, Katowice, potem znowu Sopot i Gdynia.

Chciałam przez chwilę być kimś innym. W każdym z tych miast usiłowałam naśladować ich mieszkańców. Zapominałam kim jestem i skąd pochodzę, stawałam się po kolei "dziewczyną z Piotrkowskiej", "dziewczyną z sopockiego deptaku", "dziewczyną z gdańskiej kawiarni". Gubiłam się w czeskiej Pradze, błądziłam po bezdrożach lubelskich wsi, zasypiałam na plaży, a fale szumiały tak miło i tak kojąco. Lubiłam to, bo w każdym z tych miejsc stawałam się anonimowa, bezimienna, obca. Wiele osób się tego boi, ale ja wtedy czułam, że wreszcie mogę swobodnie oddychać. 

Jak teraz myślę o każdej z tych zeszłorocznych podróży, wyraźnie widzę, że jechałam z nadzieją, że gdzieś po drodze zgubię problemy i troski. Oczywiście, tak się nie da, ale zmiana otoczenia pozwala nabrać dystansu. Myślę, że z każdego z tych miejsc wracałam z coraz większą rezerwą - do siebie i do ludzi. Nigdy nie szukam "skutecznych rozwiązań" i "sprawdzonych rad". Moje doświadczenia wyraźnie pokazały mi, że w trudnych chwilach samotność jest najlepszym przyjacielem człowieka. W nowym miejscu własne myśli stają się bardziej wyraźne, pragnienia zyskują mocniejsze kontury. W samotności człowiek ma okazję poznać się lepiej z samym sobą. Moje wyjazdy były świetną terapią na wszystkie bóle. Turkot pociągu zagłuszał smutek, szum samolotu uspokajał. Do domu zawsze wracałam z innym nastawieniem, bo każda podróż mnie modyfikowała.

Nie czekam na wielką tragedię, żeby spakować walizkę i wyjechać. Czasem po prostu chcę zapomnieć o codzienności i odpocząć do siebie. Wtedy jadę - bez planu, bez mapy, bez większych przygotowań, bez oczekiwań. Jadę zupełnie sama. Kocham takie wyjazdy. Wtedy wybieram trasy mało uczęszczane, bezludne peryferia, albo malutkie miasteczka, w których życie toczy się własnym torem. Odpoczywam, błądzę, zastanawiam się nad wszystkimi sprawami, nad którymi nie było czasu się zastanawiać wcześniej. Obserwuję mieszkańców. Uczę się od obcych ludzi prostego, radosnego życia i powoli chłonę ich zwyczaje. Pod koniec mojej wielkiej podróży cieszy mnie już wszystko, czego dotąd nie dostrzegałam - poranna rosa, wilgotne rześkie powietrze, strumyk, chłodny wiatr, słodkie, soczyste jabłka. Może umiałam to wcześniej, ale zapomniałam, jak to jest, gdy człowiek mentalnie wciąż tkwi na początku drogi i ten początek zupełnie wystarcza. Przebywanie wśród obcych ludzi, którzy nic o mnie nie wiedzą, a jednak są życzliwi - zupełnie bezinteresownie - sprawia, że zaczynam przewartościowywać własne życie. Patrząc na to wszystko co mnie tam otacza, stwierdzam, że jest tego tak niewiele, prawie nic - a jednak właśnie dokładnie tyle, ile być powinno.

Podróżuję sama, bo tylko wtedy mogę nowe miejsce poczuć całą sobą. Nigdy nie uważałam się za turystkę i myślę, że ci wszyscy obcy ludzie też mnie tak nie postrzegają. Nie zwiedzam, nie fotografuję, nie krzyczę, nie śmieję się głośno, nie szukam najbliższej knajpy z frytkami. Jestem milczącym obserwatorem. Zawsze staram się nie ingerować w życie tych ludzi, nie przeszkadzać im, nie burzyć ich naturalnego cyklu dnia. Życie ich życiem wiele mnie uczy. Przede wszystkim pokory. Problemy, z którymi przyjechałam wydają się tak śmiesznie dziecinne przy problemach tutejszych mieszkańców. Prostota i niczym niewymuszony optymizm, z jakim się spotykam mimo wielu przeszkód i trudności, pozwala mi okiełznać mój trudny charakter, uspokoić rozchwiane emocje i zastanowić się nad sobą. Dlatego samotne wyjazdy stały się już moim corocznym zwyczajem. Lubię patrzeć, jak mnie zmieniają. Jadę, żeby choć na chwilę uwolnić się od sztucznej, plastikowej rzeczywistości, od zimnych, pozbawionych emocji ludzi, od tego strasznego, mechanicznego świata. Z perspektywy kilku lat muszę przyznać - im dalej stąd, tym życie wydaje się bardziej autentyczne. Boleśnie prawdziwe - takie, którego już chyba nikt nie pamięta.

Ostatnio zaczęłam czytać książki o podróżach - nie przewodniki, ale wspomnienia. To mi uświadomiło, jak wiele jest stylów podróżowania, jak różne są oczekiwania i cele. Nigdy nie byłam wielką fanką Wojciecha Manna i Krzysztofa Materny, ale nie tak dawno temu wspólnie napisali bardzo ciekawą książkę, w której zamknęli kawał swojej przeszłości. "Podróże Małe i Duże" to wspomnienia z wojaży bliskich i dalekich. Niektóre miały miejsce dawno temu, w czarno - białej Rzeczypospolitej Ludowej i dzięki nim, bardzo młodzi wówczas panowie mieli szansę zobaczyć kawał kolorowego świata. Kupiłam tę książkę, bo od dłuższego czasu fascynuje mnie epoka PRL-u. Pozornie lekka pozycja napisana przez dwóch satyryków, to kopalnia wiedzy o PRL-owskiej rzeczywistości. O rejsach "Batorym", o tym, jak wtedy na nas patrzyli mieszkańcy innych państw. O podróżach w celach handlowych i zawodowych, o amerykańskiej Polonii, o egzotycznych wakacjach w czasach, gdy Polak o egzotyce mógł tylko pomarzyć. Ta pozycja to także żywy dokument ukazujący środowisko ówczesnych polskich artystów. Autorzy na kartach swojej książki uwiecznili ludzi, których już nie ma. W jednym z rozdziałów Krzysztof Materna wspomina nieżyjącego już Edwarda Kłosińskiego, znanego operatora filmowego, a prywatnie męża Krystyny Jandy. W tych wspomnieniach nie ma patosu, ale wyczuwa się tęsknotę za przeszłością. Teraz już nie ma takich podróży. Teraz już nie ma takich ludzi...

Są takie miejsca, do których na pewno jeszcze wrócę, bo wiele im zawdzięczam. Gdzie wyjadę w tym roku? Nie mam pojęcia i to jest właśnie najbardziej ekscytujące. Wiem natomiast, że na pewno kolejny raz wyciągnę z szafy dużą walizkę, do której spakuję klika par szortów i luźne, białe, pogniecione koszule. Boczne kieszenie poupycham książkami, które tak bardzo chciałam przeczytać przez miniony rok. Zostawię dużo wolnego miejsca na regionalne specjały. Dzięki temu, w pewien ponury dzień, smarując chleb "wakacyjnym" dżemem, przypomnę sobie, jak cudownie spędziłam lato. I dlaczego znowu chcę tam wrócić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz