piątek, 25 kwietnia 2014

Wszystko gra


Wychodzę wczesnym rankiem wprost na zalaną słońcem ulicę. A właściwie, wprost na plakat wyborczy SLD. Przez ostatnie tygodnie funkcjonowałam w innej rzeczywistości, przez co prawie zapomniałam o istnieniu świata polityki, ale wielkie billboardy, krzyczące do mnie hasła i nagłówki - to wszystko sprowadza na ziemię, nawet z najpiękniejszej krainy snów. Wybory do Parlamentu Europejskiego, no jasne. Myślami jestem daleko stąd, więc to wydarzenie wywołuje we mnie tyle samo emocji, co popisy tańców ludowych na Śląsku....

A jednak Wojtek uśmiechający się do mnie ze ściany zawalającej się kamienicy na ulicy Wiatracznej przykuwa uwagę. Na plakacie jest wszystko, co dziś lubimy - hashtagi, puder brązujący, soczewki w odcieniu nieba przed burzą i dużo fajnych haseł, które prosty lud polski miał zapewne od razu kupić. Bo SLD celuje w to, co nas boli najbardziej, co odbija nam się czkawką każdego dnia i co widać zawsze pod koniec miesiąca w opustoszałej lodówce: gospodarka, młodzi, nauka, praca... I lepiej, żebyśmy uwierzyli, że SLD odczaruje nasz zły los, bo stawka jest wysoka. Stawką jest ciepły stołek w Brukseli i kasa, o której nie śniło się takim, jak my.

Polityką się generalnie nie zajmuję, ale jest kilka nazwisk, do których czuję sympatię i szacunek. Wojciech Olejniczak zawsze był wśród nich. Ceniłam go bardziej jako człowieka, niż jako polityka, bo jego polityczny potencjał - który niewątpliwie posiada - na polskiej scenie był nie dość doceniany. Są tacy, którzy muszą zmienić teatr, żeby zacząć grać na pełnych obrotach, więc może Bruksela? Życzę mu wszystkiego dobrego, naprawdę. Życzyłabym mu wszystkiego dobrego nawet bez bronzera na policzkach. Tylko co to wszystko miałoby zmienić w życiu młodych ludzi i w obecnej sytuacji na rynku pracy? Cóż, najprawdopodobniej nic. Dlatego te wybory mają dla mnie takie samo znaczenie, jak kolor wojtkowego krawata. Żadne. 

Późnym popołudniem pijemy razem z D kawę w pobliskiej sieciówce. Z papierowych kubków, których nie znoszę, z masą obrzydliwie słodkiego syropu. Wlewanie w siebie tego świństwa jest rodzajem masochizmu, któremu poddajemy się oboje. Uczucie mdłości wywołane podwójną ilością cukru pozwala choć na chwilę zapomnieć o codzienności, która nawiasem mówiąc mdli jeszcze bardziej niż przesłodzona latte. D się cieszy jak głupi, że może sobie tu siedzieć, pić swoją ulepkowatą kawę, zapychać się muffinem i nie robić nic ponadto. D pracuje w sklepie, jak 3/4 polskich dwudziestolatków. Długie godziny spędzone na sortowaniu, metkowaniu i układaniu towaru spowodowały, ze D nauczył się doceniać w życiu najzwyklejsze drobiazgi. Po trzech, 11-godzinnych dniach pracy możliwość posadzenia tyłka na twardym, kawiarnianym krześle to prawdziwy luksus, a machanie nogami pod stołem i siorpanie kawy bez pośpiechu to namiastka luksusowych wakacji. D ma wakacje do pojutrza, kiedy to znowu rozpocznie się maraton długich jedenastek. Celebrujemy te chwile kolejną wykrzywiającą usta kawą, która ma osłodzić nasz marny, polski los. 

D się nie skarży, bo choć tyra jak wół, to przynajmniej mu za to płacą. A przecież to dzisiaj prawdziwa rzadkość, przecież mogliby nie płacić i nikogo by to w Polsce nie zdziwiło D nie ma kredytów, dzieci, ani kotów na utrzymaniu. Nie je za dużo, bo nie ma czasu. Nie imprezuje, bo nie ma siły. Marna kasa przychodzi punktualnie i starcza na czynsz za mikroskopijny pokoik na Tarchominie. Tak jak D, żyją miliony młodych ludzi w Polsce. W wyższym wykształceniem, językami, masą talentów i mnóstwem marzeń podają klientom spodnie w przymierzalni. Na moje pytanie, jak udaje mu się to zdzierżyć, D odpowiada krótko: "Przecież wiesz, że może być gorzej".

Wiem. Można jeszcze zasuwać za darmo. Dlatego w oczach młodych ludzi centra handlowe to finansowa przystań spokoju i jako takiej stabilizacji. Dlatego co druga osoba w wieku 20+ pracuje na stanowisku sprzedawcy. 1200 zł - tyle mniej więcej wynosi w Polsce płaca minimalna. W sklepach wielu znanych marek stawki wahają się średnio od 1100 do 1500 zł, często bez dodatkowej premii od utargu. Skoro jesteśmy przy tematyce wyborów do Europarlamentu, warto dodać, że pensja przeciętnego eurodeputowanego wynosi średnio 8 tys. euro brutto miesięcznie + dodatek 21 tys. euro na prowadzenie biura  + zwrot kosztów dojazdu. Nic dziwnego, że Wojciech Olejniczak chce być europosłem, ja też bym chciała.

Zgorzkniałe rozmowy przy przesłodzonej kawie z D są tylko jednym z wielu elementów cyklu "rozważań nad sensem istnienia, kiedy w lodówce masz tylko dwie nadgniłe marchewki a do końca miesiąca został jeszcze miesiąc". Praca gdzie popadnie byle przeżyć jest częścią także mojej niedawnej rzeczywistości. Wielokrotnie musiałam chować do kieszeni dumę i marzenia - tak często, że trochę mi się już pogniotły, trochę się przetarły w niektórych miejscach. Duma i marzenia tracą znaczenie, kiedy do głosu dochodzi instynkt przetrwania. Tu marzenia i talent Cię nie wyżywią, nie zapłacą Twoich rachunków, rat kredytu. Dlatego D siorpie sobie kawę beztrosko i pewnie już nie pamięta, co kiedyś sobie marzył. Ważne, że przelewy zrobione i kolejny miesiąc można już odhaczyć z dopiskiem "przetrwałem".

Uzbierałam mnóstwo podobnych historii. Wszystkie mają ponure zakończenie. Polski rynek pracy to istny cmentarz porzuconych nadziei. Ktoś chciał być malarzem, ktoś architektem, ktoś inny projektantem. Ktoś skończył studia prawnicze - dziś ściera kurz z kosmicznie drogich zegarków w jakimś ekskluzywnym salonie. Masz talent? Nie marnuj go w Polsce. Albo zagryź zęby, bo każdy, kto chce tu zostać, musi mieć twardą dupę. Szukasz pracy, wysyłasz hurtowe ilości maili, nikt się nie odzywa, bo zatrudnili siostrzenicę kuzyna przyjaciela prezesa. Albo dostajesz się wreszcie do firmy, która nie zapłaci nawet złamanego grosza, bo "klienci nie zapłacili". Patrzę na kamienną twarz D, pełną spokoju i skupienia. Nie, to chyba jednak nie spokój, to zmęczenie. Zmęczenie i rezygnacja. 

Dziś też mijam ten plakat.W centralnym miejscu wielki, czerwony hashtag #PRACA. Aż chce się krzyknąć "Stary, co Ty wiesz o pracy?"... Może to ten kulminacyjny moment, kiedy nerwy już puszczają i nikomu się nie wierzy. Każdy kiedyś uderza tyłkiem o dno, o tę najbrudniejszą powierzchnię. Ale jak się już raz zaryje w ziemię, potem stąpa się po niej twardo. Na tyle twardo, żeby nie ulegać iluzji i wyobraźni. Coś w człowieku umiera. Gdzieś politycy czyszczą garnitury na spotkanie z wielką europrzygodą, a gdzieś ktoś kombinuje, co kupić za 2,50 zł. Może gdyby przyszli europosłowie spędzili kilka dni w sklepowej rzeczywistości, gdzie wciągnięcie kanapki w locie i wizyta w kiblu są nagrodą za pracowitość, inaczej pojmowaliby sytuację na rynku pracy? Tak sobie czasem marzę. Ale w rzeczywistości trzeba po prostu iść przed siebie, zejść z góry na ziemię i trzeźwo patrzeć w przyszłość. Dziś nie praca marzeń się liczy, tylko jakakolwiek praca. Plany już nie na następny rok, tylko na następny tydzień. Pieniądze nie na przyjemności, tylko na życie. A jeżeli są jakiekolwiek, to znaczy, że wszystko gra.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz