Podobno do wielkich dzieł trzeba dojrzeć. Powieść "Mistrz i Małgorzata" Michaiła Bułhakowa od zawsze była dla mnie źródłem wielkiego utrapienia - pełna niedopowiedzeń, niejasności, absurdów, postaci biblijnych i całej tej absurdalnej rosyjskiej rzeczywistości, którą doprawdy ciężko pojąć... Jednak w chaosie wątków i postaci wytrwały czytelnik odkrywa elementy tak elektryzujące i niezwykłe, że choć dzieło Bułhakowa momentami przypomina surrealistyczny sen, to coś ciągnie nas, by poznać ciąg dalszy. Wszak zakochana dziewczyna, zagubiony pisarz i podstępny diabeł to mieszanka wybuchowa, która jest gwarancją niezapomnianych emocji...
Oczywiście, zawsze pociągał mnie i intrygował ten wątek miłosny w powieści Bułhakowa. I choć czytanie książki było momentami istną torturą, to z wypiekami na policzkach kartkowałam kolejne - w moim odczuciu mniej godne uwagi, rozdziały - żeby dotrzeć do tej fascynującej historii i dowiedzieć się wreszcie, jak się zakończyła... Byłam wówczas dziewczęciem nastoletnim, więc musicie mi wybaczyć, że do tego niewątpliwie wielkiego dzieła miałam stosunek mocno sceptyczny, a jedyne, co mnie wtedy żywo interesowało, to miłosne uniesienia głównych bohaterów i wielkie cierpienie, jakim po części okazało się to płomienne uczucie.
W żadnym wypadku nie podważam geniuszu autora. Gdybym jednak mogła wspomniane dzieło odrobinę zmodyfikować, wywaliłabym pewnie niezliczone strony pełne dywagacji teologicznych, zostawiłabym jedynie absolutne minimum w tym temacie i skupiła się na szaleńczo zakochanej Małgorzacie, która miotając się w poszukiwaniu swojego Mistrza, wpada w sidła Szatana i... traci dla niego głowę. No tak, ale nie jestem Michaiłem Bułhakowem, a wersja powieści po moich licznych korektach i modyfikacjach, nie byłaby Tym Dziełem, na którego cześć od lat śpiewane są peany pochwalne. Nawet nie próbuję wyobrażać sobie, co by się stało, gdybym choć przez chwilę poczuła w sobie boską moc i postanowiła napisać "Mistrza i Małgorzatę" po swojemu... Cóż, znając moje ówczesne zamiłowania do gwałtownych porywów serca i klimatów jak z "Love Story", ta dziś wciąż trudna do zaszufladkowania powieść stałaby się w moich rękach tanim i banalnym gniotem, plasującym się na jednym poziomie z kioskowymi romansidłami. Dlatego cieszę się, że dzieła raz napisane uważa się za skończone i żaden postrzelony, samozwańczy artysta nie jest w stanie w nich grzebać. I choć wciąż budzi skrajne emocje i wywołuje żarliwe dyskusje, powieść "Mistrz i Małgorzata" Bułhakowa uważana jest za wybitne dzieło traktujące o wierze, wartościach i wielkiej sile miłości. Mimo, że moje zdanie na ten temat może być zgoła inne - twórczość Michaiła Bułhakowa, bez względu na wszystko, jest nieśmiertelna i wieczna, jak wartości, o których pisał...
"Mistrza i Małgorzatę" trudno się czyta, ciężko tę powieść odszyfrować i pojąć, a już sama myśl o przeniesieniu tak złożonego dzieła na scenę teatralną zdaje się być ideą karkołomną. Wielu próbowało, wielu w starciu z Bułhakowem poniosło sromotną klęskę... Ale nie od dziś wiadomo, że gdzie jedni mówią, że się nie da, zawsze znajdzie się ktoś, kto nie zwraca na to uwagi i przystępuje do dzieła. Poza tym, do odważnych świat należy - udowodnili to aktorzy Teatru Malabar Hotel, mierząc się z "Mistrzem i Małgorzatą" w sposób zaskakujący... Podchodząc do tematu z dużą rezerwą, biorąc poszczególne wątki w cudzysłów, reżyserka, Magdalena Miklasz, w sposób mistrzowski uczyniła z dzieła nieprzystępnego i trudnego w odbiorze sztukę łatwą, przejrzystą, opowiedzianą z dystansem i humorem.
Mimo, że nigdy nie byłam fanką Bułhakowa, mimo, że książkę przeczytałam momentami pobieżnie, widmo tej powieści prześladowało mnie od dłuższego czasu. Poczułam, że chcę z "Mistrzem..." stanąć twarzą w twarz raz jeszcze... Jeżeli dzieło Bułhakowa nie porwało mnie w postaci słowa pisanego, to może skradnie moje serce jako awangardowa sztuka teatralna? No, a poza tym, Małgorzata, to przecież jedno z moich licznych imion, więc po części trochę się z bohaterką (także rudowłosą) utożsamiam...
"Mistrz i Małgorzata" w interpretacji Magdaleny Miklasz na pewno jest zaskoczeniem. Zaskoczeniem była dla mnie oszczędna i bardzo surowa scenografia, równie oszczędne kostiumy, pewien zamierzony chaos narracyjny i mnogość postaci, grana przez tych samych aktorów. Tak, początkowo widz doznaje skrajnych emocji, z pośród których zawroty głowy, całkowita dezorientacja są zdecydowanie tymi najsilniejszymi. Przy czym, mimo pozornego bałaganu, mimo zgiełku i wyjętych z kontekstu krzyków na scenie, sztuka jest wierna powieści. Może to wcale nie taki zły pomysł, żeby poszczególne wątki urywać, mieszać, gmatwać, przebierać aktorów wciąż za innych bohaterów - w końcu chaos i natłok bodźców oraz informacji to nasze naturalne środowisko życia. Może właśnie w tym twórczym nieładzie najłatwiej współczesnemu odbiorcy czytać to wielkie dzieło?
Co prawda, miałam momenty zagubienia, traciłam rachubę, kto jest kim, kto mówi do kogo i co jest wynikiem czego, ale winę tę należy przypisać nie reżyserce, lecz mojej ignorancji, jaką w wieku szkolnym otwarcie okazywałam Michaiłowi Bułhakowowi i jego twórczości... Sama jestem sobie winna, że śledząc poszczególne sceny, doznawałam oczopląsu. Na szczęście, dzięki ogromnemu skupieniu, szybko ogarnęłam kolejność występujących po sobie postaci, zaczęłam je sprawnie rozróżniać i dostrzegać zależności pomiędzy każdą z nich. A uwierzcie mi, to niełatwe, gdy oprócz aktorów, na scenie prowadzą ze sobą żywą konwersację liczne papierowe głowy...
Spektakl jest opowiedziany może i trochę pokrętnie, ale zagrany naprawdę mistrzowsko! Jestem pod ogromnym wrażeniem Szatana Wolanda, który przyćmił samego Mistrza, a tym samym potwierdził moje przypuszczenia, że wizja Małgorzaty romansującej z diabłem dodałaby historii pikanterii... Tak, taki diabeł jak Marcin Bikowski, to postać wręcz stworzona do ognistych romansów. No ale co Bułhakow napisał, to święte, więc Szatan, tak jak to było w powieści, ograniczył się jedynie do drobnych intryg i mieszania Małgorzacie w głowie, choć patrząc na postać Marcina Bikowskiego, na jego ogromną charyzmę i równie ogromny talent, nie wątpię, że zdolności do mieszania w głowach płci pięknej aktor ma zapewne wrodzone...
Świetna rola Marcina Bartnikowskiego, który w spektaklu wcielił się m.in, w Poetę Bezdomnego, a także w Mistrza. Z jaką energią i werwą pan Marcin deklamował swoją kwestię, gdy koledzy wymachiwali jego rękami i ściągali mu spodnie! Co za skupienie i podzielność uwagi... A scena w kartonie, który miał imitować zakład psychiatryczny - fenomenalna.
Zachwycająca była też tytułowa Małgorzata - w tej roli urocza Katarzyna Zawadzka. Aktorka na scenie ukazała wrażliwość i kobiecą delikatność, po czym w drugim akcie przeobraziła się z pewną siebie Królową Mroku. Jej gra była dokładnym odzwierciedleniem tego, jak zawsze wyobrażałam sobie bohaterkę powieści Bułhakowa. Wydawać by się mogło, że rola Małgorzaty jest dla aktorki ciężkim wyzwaniem, ale ta drobna, subtelna dziewczyna podołała wyzwaniu brawurowo.
Na uznanie zasługuje także gra Łukasza Wójcika, który wcielił się w postać Korowiowa/Warionuchy. Sztuka generalnie wyróżniała się sporym dystansem i lekkością, ale w grze tego aktora ową lekkość, rezerwę i luz było chyba czuć najbardziej, co okazało się zbawienne w przypadku twórczości tak ciężkiego kalibru...
"Mistrz i Małgorzata" w Teatrze Dramatycznym to doskonała propozycja zarówno dla czytelników zakochanych w Bułhakowie bez pamięci, jak i dla tych, którzy do jego dzieł mieli dotąd stosunek raczej sceptyczny. Tych pierwszych sztuka nie zawiedzie, drugich nie zniechęci, a każdego zaintryguje oryginalną formą i nieszablonowym podejściem do gatunku. Dla mnie spektakl w wykonaniu tych świetnych artystów okazał się zaproszeniem do twórczości Michaiła Bułhakowa - z zaciekawieniem i poczuciem niedosytu pewnie niedługo ponownie sięgnę po "Mistrza i Małgorzatę", tym razem jednak mając przed oczami obrazy ze Sceny Przodownik i twarze aktorów Teatru Malabar Hotel.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz