Porządek w szafie to porządek w życiu. Głęboko w to wierzę, dlatego raz na kwartał, a czasem nawet częściej robię generalny remanent w swojej garderobie, tzn. wywalam wszystko na podłogę i wkładam z powrotem, tyle że pięknie złożone. Część z tych łachów nie powinna tam trafiać ponownie, ale nie mam w sobie dość siły, żeby przyznać, że większość moich ubrań jest niestety dysfunkcyjna - za małe, za krótkie, za szerokie, za wąskie - jakby nie moje, a przecież kupione na trzeźwo.
Za każdym razem ładuję całą zawartość tam gdzie leżała, obiecując sobie, że już niebawem się skurczę/ wydłużę/ schudnę/ powiększę biust, żeby następnie go zmniejszyć do fantastycznej małej czarnej, w której aktualnie dostaję klaustrofobii. Porządek w szafie to porządek w życiu i może właśnie dlatego w moim przypadku wszystko jest nie tak, jak być powinno.
A przecież ja się wcale nie stroję. Strojenie się psychicznie mnie wykańcza, narzuca mi bezwolny przymus wyglądania dobrze, kiedy ja wcale nie chcę, a często po postu nie mam na to wpływu. Tak nie wiele zależy od nas. Człowiek wychodzi z domu wymuskany, błyszczy perfekcją, a wraca przypominając ofiarę huraganu... Do mody mam podejście czysto pragmatyczne, choć miało być inaczej. Moda miała być integralną częścią mnie, ale jakoś nam nie wyszło. Ta branża to taki specyficzny teatr absurdu. Tam wszystko jest przerysowane, przejaskrawione. Wszystko musi być "zbyt"- zbyt błyszczące, zbyt idealne, zbyt kościste. W pewnym momencie człowiek potrzebuje bezpiecznej równowagi, jakiegoś zdrowego ultimatum. Takiej własnej równowagi szukam nadal, ale wyobrażam sobie, jak cudownie będę się czuła, kiedy wreszcie ją znajdę.
Za każdym razem ładuję całą zawartość tam gdzie leżała, obiecując sobie, że już niebawem się skurczę/ wydłużę/ schudnę/ powiększę biust, żeby następnie go zmniejszyć do fantastycznej małej czarnej, w której aktualnie dostaję klaustrofobii. Porządek w szafie to porządek w życiu i może właśnie dlatego w moim przypadku wszystko jest nie tak, jak być powinno.
A przecież ja się wcale nie stroję. Strojenie się psychicznie mnie wykańcza, narzuca mi bezwolny przymus wyglądania dobrze, kiedy ja wcale nie chcę, a często po postu nie mam na to wpływu. Tak nie wiele zależy od nas. Człowiek wychodzi z domu wymuskany, błyszczy perfekcją, a wraca przypominając ofiarę huraganu... Do mody mam podejście czysto pragmatyczne, choć miało być inaczej. Moda miała być integralną częścią mnie, ale jakoś nam nie wyszło. Ta branża to taki specyficzny teatr absurdu. Tam wszystko jest przerysowane, przejaskrawione. Wszystko musi być "zbyt"- zbyt błyszczące, zbyt idealne, zbyt kościste. W pewnym momencie człowiek potrzebuje bezpiecznej równowagi, jakiegoś zdrowego ultimatum. Takiej własnej równowagi szukam nadal, ale wyobrażam sobie, jak cudownie będę się czuła, kiedy wreszcie ją znajdę.
Wybrałam dziennikarstwo, żeby ostatecznie utwierdzić się w przekonaniu, że nigdy nie będę dziennikarzem. Oczyszczające. Na pocieszenie dodam, że taki już nasz los - testujemy, błądzimy. Pozostaje mieć nadzieję, że gdzieś tam daleko okaże się, że błądzenie miało sens. Na razie staram się błądzić w miarę mądrze, żeby powstały z tego równie mądre wnioski, które kiedyś zapiszę w grubej książce. Pisarką na razie też nie jestem, bo bycie pisarzem wiąże się z zaczynaniem i kończeniem książek. Ja jestem zaledwie mistrzynią fabuł nigdy niedokończonych.
Każdy przechodzi w życiu kryzys tożsamości, ale czasem wydaje mi się, że u mnie trwa to już zbyt długo. Parę dni temu obudziłam się z myślą, że nadal nie wiem kim jestem. Takie egzystencjalne niedookreślenie to nie jest nic przyjemnego, możecie mi wierzyć. Dwadzieścia pięć lat to taki wiek, kiedy dziewczyna (kobieta) może już bez zawahania określić swoje cele i priorytety. To taki czas, kiedy coraz częściej dostaje się zaproszenia na śluby znajomych , jest się zmuszanym do zachwytów nad tłustymi bobasami przyjaciółek ze szkolnych lat i w pewnym momencie człowiek się zatrzymuje zdezorientowany, zdając sobie sprawę, że chyba wypadł z torów, albo droga, którą zmierza, jest jakąś dziwną, pokrętną drogą, wiodącą do nikąd. Nie żebym dramatyzowała, skąd. Ale coraz częściej mam głęboką potrzebę umieszczenia się w jakichś ramach, nawiasach, kategoriach.
Wszystkie moje dylematy (te egzystencjalne i te garderobiane) rozwiały się, a przynajmniej ucichły pod wpływem bardzo szczerej książki. Swoją drogą, wiedziałam, że tak będzie. Wpadła mi w ręce "Towarzyszka, panienka", książka napisana przez Monikę Jaruzelską- dziennikarkę, stylistkę, blogerkę, polonistkę, a przede wszystkim, córkę swojego ojca. To nie jest biografia. To zbiór luźno spisanych myśli i wspomnień, bez wyraźnego tła historycznego, bez nachalnej polityki, podziałów, rozliczeń. Bohaterką jest własnie Monika, mała dziewczynka, córka Wojciecha i Barbary Jaruzelskich. Co myślicie, słysząc to nazwisko? Ja sama jestem daleka od oceniania czyichś ruchów i decyzji. W książce wątek ojca generała jest ograniczony do minimum na rzecz ojca troskliwego i kochanego. O tym "strasznym" generale wspominam dlatego, że nietrudno wyobrazić sobie reakcję wielu osób na książkę napisaną przez córkę "dyktatora".
Zawsze mnie to bardzo denerwowało. Może dlatego, że patrząc na niego w telewizji, czytając artykuły i wywiady nie widzę bezwzględnego przywódcy, widzę starszego, schorowanego człowieka. Może moja sympatia wynika z opowiadań jego córki, która od kiedy pamiętam, zawsze broniła ojca przed agresywnym, tłumem, przed nienawiścią i oszczerstwami mediów. Dlatego właśnie do "Towarzyszki" podchodziłam z pozytywnym zaciekawieniem. Plusem jest całkowity brak narracji, brak jednostajnej ciągłości. Książkę czyta się właśnie tak, jakby się siedziało z Moniką Jaruzelską na kawie, jakby lekkim i niezobowiązującym tonem opowiadała o dzieciństwie, kochającym (!!) tacie, wakacjach, o samodzielności, studiach, pierwszych, nieporadnych krokach w świecie dyplomacji. Uderzyło mnie co innego. Zdałam sobie sprawę, że bardzo, ale to bardzo jesteśmy do siebie podobne. Tak różne, wychowane w innej czasoprzestrzeni i w zupełnie innym środowisku. Ale cech podobieństwa mimo to jest mnóstwo.
Zawsze mnie to bardzo denerwowało. Może dlatego, że patrząc na niego w telewizji, czytając artykuły i wywiady nie widzę bezwzględnego przywódcy, widzę starszego, schorowanego człowieka. Może moja sympatia wynika z opowiadań jego córki, która od kiedy pamiętam, zawsze broniła ojca przed agresywnym, tłumem, przed nienawiścią i oszczerstwami mediów. Dlatego właśnie do "Towarzyszki" podchodziłam z pozytywnym zaciekawieniem. Plusem jest całkowity brak narracji, brak jednostajnej ciągłości. Książkę czyta się właśnie tak, jakby się siedziało z Moniką Jaruzelską na kawie, jakby lekkim i niezobowiązującym tonem opowiadała o dzieciństwie, kochającym (!!) tacie, wakacjach, o samodzielności, studiach, pierwszych, nieporadnych krokach w świecie dyplomacji. Uderzyło mnie co innego. Zdałam sobie sprawę, że bardzo, ale to bardzo jesteśmy do siebie podobne. Tak różne, wychowane w innej czasoprzestrzeni i w zupełnie innym środowisku. Ale cech podobieństwa mimo to jest mnóstwo.
Obie urodziłyśmy się w sierpniu i choć dzieli nas całe dwadzieścia pięć lat, to wyraźnie widzę, że obie uczyłyśmy się na tych samych błędach i potykałyśmy o te same przeszkody. Monika Jaruzelska wychowana w cieniu wielkich polityki samą polityką zapewne się już dławiła, więc wybrała całkiem neutralną polonistykę, żeby następnie wstąpić w do niedawna jeszcze znienawidzony świat wielkiej mody. Parę lat w branży odbiło się bohaterce wielką czkawką i z poczuciem pogardy dla targowiska próżności i głupoty, porzuciła blichtr na rzecz psychologii. Nie muszę dodawać, że psychologiem nigdy nie została. Los zatoczył koło. Po długiej przerwie Monika znów zaczęła zajmować się stylizacją, założyła Szkołę Stylu i przez jakiś czas prowadziła studium Media, Moda, Marketing, na wydziale dziennikarstwa w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej. Dziś wykłada, stylizuje i pisze bloga, a to wszystko, przed czym uciekała - historia, uprzedzenia, ojciec- zdołała już w sobie oswoić. Jest kochającą córką, mądrą matką, kobietą, która nie spoczywa na laurach i wciąż chce się doskonalić, odkrywać, poznawać. Nigdy nie była niczyją żoną. Jest niewierząca, ale pamięć o babci, osoby bardzo religijnej, każe jej zachować do kwestii wiary pewien szacunek. Monika Jaruzelska chyba tym się właśnie wyróżnia - ma szacunek do wszystkich i stara się go nie tracić pomimo wielu krzywd, jakich zaznała.
Trudno uwierzyć, że dziecko wychowane w domu komunistycznego przywódcy wyrosło na wolną, daleką od uprzedzeń, liberalną i niezależną kobietę. Najbardziej zdziwiła mnie w Monice Jaruzelskiej ta sympatia i wiara w ludzi. Po tylu doświadczeniach, wręcz zdumiewająca. Otwarcie przyznaje, że dziś jest w serdecznych relacjach z osobami, które nigdy nie darzyły jej ojca sympatią. Podziwiam Monikę Jaruzelską za to kim jest, wbrew otoczeniu i mimo wszystko.
Miałam tak wiele pomysłów na siebie, ze teraz, gdy w głowie rodzą mi się kolejne, nikt nie traktuje ich poważnie. Nieważne. Czasem po prostu nie chodzi o znalezienie celu. Czasem szuka się dla samego szukania. Najważniejsze, to nie zamykać drzwi do przeszłości, bo nigdy nie wiadomo, kiedy nagle zadecyduję, że chcę wracać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz