niedziela, 22 września 2013

Empatia - poradnik dla zdezorientowanych


Im jestem starsza, tym bardziej wszystko mnie wzrusza. Z tą różnicą, że dawniej rozczulałam się głównie nad sobą, a teraz pretekstu do płaczu szukam w otaczającym mnie świecie. Nie muszę szukać daleko, niestety. Wokoło jest tyle powodów do płaczu, że w zasadzie mogłabym płakać no stop. Lubię sobie czasem popłakać. Płaczę, jak mnie ogarnia ślepa furia, płaczę z bezsilności, czasem z bólu, z tęsknoty, ze współczucia i z żalu. Teraz nauczyłam się, że żeby płacz był naprawdę satysfakcjonujący i ożywczy dla osoby płaczącej, trzeba wybrać naprawdę doby moment, okazję, podniosłą chwilę. Nie usiłuję robić z siebie ckliwej bohaterki, chlipiącej za każdym razem, kiedy w wiadomościach widać głodujące dzieci, wojny, tragedie, kataklizmy, morderstwa. To straszne, ale czasem słuchając nowych sensacyjnych wieści po prostu nic nie czuję, a płacz jest ostatnią rzeczą, na jaką mam ochotę. O co chodzi? Może za dużo tych tragedii wokoło? Może natłok przerażających informacji sprawił, że wszyscy na nie zobojętnieliśmy, nie są już takie przerażające..

Nauczyliśmy się być dzielni, kiedy oglądamy takie straszne obrazki - w końcu media serwują nam je od lat. Tragedie i kataklizmy powtarzają się jak serial, a jego kolejne odcinki z czasem przestają budzić w nas emocje. Media przybliżając nam świat, jednocześnie obniżają w nas poziom współczucia. Kolejny wypadek, kolejny wybuch, pożar, trzęsienie ziemi, śmierć, głód, cierpienie. Obrazki, które są zdecydowanie przerażające, ale jednocześnie tak odległe, że prawie nierealne. Oglądamy je jak dzieła sztuki w galerii. Poruszające, ale to mnie nie dotyczy, to nie moje dzieło, nie moje życie. To straszne, naprawdę, ale przecież ostatecznie nie znam tych ludzi, nie czuję ich bólu, to nie moi bliscy umierają, więc pokiwam głową parę razy, że owszem, tragedia i biedni biedni ludzie i... wyłączę telewizor.

Nieraz miałam okazję rozmawiać z wieloma osobami, które w obliczu zła, czy tragedii czuły nieznośny dysonans. Z jednej strony przykra sprawa i żal, z drugiej strony jest to żal na odległość, nie do końca namacalny, bo nie znamy osoby poszkodowanej/znamy ją tylko z widzenia/znamy, ale nigdy nie angażowaliśmy się w tę znajomość, albo wręcz czuliśmy antypatię i wrogość. Niektórym taka sytuacja mocno uwiera w poczucie przyzwoitości. Wypadałoby zapłakać, załamać ręce, zamartwiać się. Zamartwianie się i płacz pokazują przecież, jakimi dobrymi ludźmi jesteśmy. Skoro więc na widok tragedii nie wylewam morza łez to pewnie jestem złym człowiekiem?

Cóż, każdy cierpi jak potrafi i generalnie nikomu nic do tego. Jedni płaczą inni przeżywają w milczeniu. Są też tacy, których niewiele rusza, ale trudno ich z tego powodu nazywać potworami. Poczucie winy, które czasem męczy, bo nie płakaliśmy na pogrzebie wujka, nie wrzuciliśmy do puszki na sierotki z Kamboży, wynika ze specyfiki naszego społeczeństwa. Polacy lubią cierpieć i lubią to okazywać. Jesteśmy narodem męczenników, cierpimy spektakularnie, teatralnie i międzynarodowo. Jak jest źle, to wszyscy mają o tym wiedzieć i każdy w geście solidarności z narodem powinien z rozpaczy bić czołem o ziemię. To efektowne niewątpliwie cierpienie ma niewiele wspólnego z cierpieniem autentycznym, a już na pewno nie ma nic wspólnego z empatią. Cierpimy na różne sposoby, martwimy się po swojemu - ważne, że szczerze.

Czesto sama łapię się na tym, że może powinnam bardziej przejąć się tym, co się w danym momencie stało i czuję dyskomfort na myśl, że informację o strasznej katastrofie puściłam mimo uszu. Dawniej miałam w sobie pokłady przesadnego altruizmu - czasem chciałam rzucić wszystko, wsiąść w samolot i lecieć na drugi koniec świata, kopać rowy z żołnierzami, ratować ranne dzieci, kobiety pracujące w zawalających się fabrykach, ofiary reżimu, zwierzęta ginące z rąk człowieka. Chciałam, ale nie da się. Z czasem w końcu zauważyłam, że moja empatia ma coraz słabszy wydźwięk. Już nie płaczę nad losem ofiar, nie przeżywam w nocy, nie rozpamiętuję. W dzisiejszych czasach zło jest czymś normalnym, jest częścią naszej codzienności. O śmierci słyszę równie często jak o strajkach, korkach, problemach w rządzie i kryzysie gospodarczym. Jest mi smutno, ale już tylko smutno.

Codzienność, brak czasu i wszechogarniająca rutyna powoli zabija w nas empatię. Nie powstrzymamy wojny, nie nakarmimy głodujących ludzi, nie uratujemy umierających zwierząt, więc odpuszczamy. Poza tym, każdy ma problemy, każdy czasem nie ma kasy, każdy czasem czuje ból. Ja też mam w życiu cieżko i muszę sobie z tym radzić, muszę jakoś ciągnąć ten wóz, więc niech inni też się tego nauczą. Nie raz zdarzyło Ci się tak myśleć, prawda? Mi też, nikt nie jest ideałem. Ale zasadnicza różnica pomiędzy wielką tragedią i małym cierpieniem polega na tym, ze to drugie w jakiś sposób możemy złagodzić. Nie nakłaniam Cię teraz do porzucenia dotychczasowego życia, przywdziania peleryny superbohatera, latania w powietrzu i ratowania wszystkich, którzy tego potrzebują. Każdego dnia mamy wiele okazji, żeby pomóc komuś jednym drobnym gestem. Nikt nie oczekuje od nas heroicznych czynów, ani widowiskowych lamentów. Rozejrzyj się, czasem wystarczy po prostu porozmawiać, wysłuchać, pomóc wstać, ustąpić miejsce, uśmiechnąć się. Niestety, bagatelizując wielkie katastrofy, wobec których jesteśmy bezbronni, nie zauważamy też tych drobnych smutków i nieszczęść.

Z pewną skruchą muszę przyznać, że często idę przed siebie i nic nie widzę. Kapy na oczy i na uszy. Słuchawki, książka, gazeta, żeby tylko bezboleśnie dotrzeć do celu, żeby bez większych przeszkód przetrwać ten dzień. Często dopiero po czasie dostrzegam, ile przeoczyłam, kiedy mogłam zareagować. Już nie płaczę, gdy dziennikarz z kamienną twarzą przekazuje mi kolejne mrożące krew w żyłach wieści. Coraz częściej czuję ucisk w gardle na widok zrozpaczonego dziecka na ulicy, które dostało w tyłek od zniecierpliwionej matki, albo gdy ktoś sprawia komuś przykrość, poniża i obraża słabszego człowieka, zbyt przerażonego, żeby się bronić. Albo kiedy siedzę w tramwaju zaczytana i zupełnie nieobecna i dopiero kiedy wysiadam orientuję się, że przez cała drogę stał koło mnie staruszek, a ja pochłonięta kolejną głupią książką pełną nierealistycznych bzdur, nie oderwałam się ani na chwilę, żeby się rozejrzeć i ustąpić mu miejsca. Sędziwy, wątły pan stał cierpliwie przez ok. 12 przystanków (tak sądzę, bo podkreślam, że przecież go nie widziałam) i nie upomniał się o miejsce. 

To się wydarzyło jakiś miesiąc temu i pamiętam tylko, że skruszona wyszeptałam "Przepraszam, zupełnie Pana nie zauważyłam, proszę, proszę sobie usiąść...". Powinien spojrzeć na mnie z wyższością, krzyknąć coś niemiłego albo powiedzieć parę ironicznych słów o niewychowanych młodych ludziach, jak to zwykle bywa w takich przypadkach. Nic takiego jednak nie powiedział. Uśmiechnął się tylko pięknie, tak pięknie, że aż opadła mi szczęka, podziękował w bardzo serdeczny sposób, usiadł, zdjął cylinder (cylinder, serio! Kto dziś nosi cylinder?!) i wyciągnął bardzo grubą i bardzo starą książkę. Czytał ją w niczym niezmąconym skupieniu i tylko ręce mu się trzęsły, gdy przewracał kartki. Był taki niesamowity, taki inny i pełen pogody ducha. Nie ma już takich ludzi. Wyszłam na zatłoczoną ulicę i pobiegłam do domu żeby popłakać sobie w spokoju nad jego losem. Na tym właśnie polega empatia. Nie mogę przenosić gór, ale takim ludziom powinnam pomagać jak najczęściej. Oni wcale tego nie oczekują, ale potrafią tak pięknie, wzruszająco podziękować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz