wtorek, 21 stycznia 2014

Cholerny perfekcjonizm


Postanowiłam wreszcie napisać o perfekcjonizmie - czymś, co od lat mnie dusi jak zbyt obcisła sukienka. Wpisałam to okropne słowo w wyszukiwarkę - i co się wyświetliło? "Przyczyny", "objawy", "terapia", "leczenie". A więc to chyba ostatnia szansa...

Lubię ten stan, kiedy wszystko zdaje się stanowić idealnie dopasowaną, misterną układankę. Każdy element pasuje jak ulał, każdy aspekt życia idealnie dopełnia się z pozostałymi. Absolutny porządek i i harmonia, jaką czasem osiągają podczas medytacji ortodoksyjni taoiści. Już mam się pogrążyć w tym błogim letargu, ale zawsze w ostateczności coś mi staje na drodze. Kiedy ostatnio wycierałam kurze? Wiem, głupie pytanie, ale ja nie potrafię się rekaksować w pomieszczeniu pełnym roztoczy i drobnoustrojów. Obrzucając krytycznym okiem całe pomieszczenie, rejestruję przy okazji, że narzuta krzywo leży na łóżku, a lustro bezlitośnie pokazuje, że moje włosy mają dziś wyjątkowo zły dzień i że nie potrafię korzystać z eyelinera.

Perfekcjoniści to wbrew pozorom wcale nie perfekcyjni ludzie - to raczej ci, którzy padają na twarz, by ten perfekcyjny stan dogonić. Zamiłowanie do perfekcji jest pewnym rodzajem chciwości, z tym, że człowiek owładnięty obsesją perfekcji dąży we wszystkim do najwyższego poziomu. Albo jeszcze wyżej... Dlatego tak często mi źle, jak zrobię coś dobrze, ale nie świetnie. I w zasadzie dotyczy to każdej dziedziny życia - zarówno moich tekstów, moich obowiązków i pracy,  jak i mojej fryzury i stroju. 

Tydzień temu zaprosiłam znajomych na kolację. Nie byłabym sobą, gdybym nie zaplanowała wszystkiego z najdrobniejszymi szczegółami. Chciałam się wzbić na wyżyny kulinarnej doskonałości, więc postanowiłam, że upiekę pizzę i że będzie to najlepsza pizza na świecie. Wieczór był w zasadzie z góry skazany na porażkę, bo nie myślałam o niczym innym, tylko o tym, czy wszystko się uda. Jak się można domyśleć, nie udało się i to spektakularnie... I choć siedzieliśmy nad zuzłowatą pizzą, robiąc dobrą minę do niezbyt zachęcającej wizualnie potrawy, to mogłoby być przecież bardzo miło, bo przecież: a) w zanadrzu były jeszcze ciastka,  którymi mogliśmy się zapchać jak małe, niegrzeczne dzieci b) wino było doskonałe c) najważniejsze - spędzaliśmy czas razem i na tym powinnam się skupić, bo przecież tak dobrze się ze sobą czujemy i tak rzadko mamy okazję cieszyć się swoim towarzystwem. Niestety, perfekcja to egoistyczna cecha. Pizza mi się nie udała i koniec - nic już nie uratuje tego dnia. 

W całej tej histerii moi koledzy zachowali się fantastycznie. Dla mnie na szczęście była pouczającą nauczką, z której postanowiłam wyciągnąć wnioski jak najszybciej. Robiąc szczegółowy rachunek sumienia, uświadomiłam sobie, że tak wyglądała większa część mojego perfekcyjnego życia - bo dotąd wyznawałam zasadę, że jak coś nie jest zrobione na 100%, to w ogóle się nie liczy. Jak któregoś dnia powinie mi się noga, dzień można spisać na straty. Dzień kiepskich włosów jest jednocześnie dniem kiepskich lotów, a gburowaty facet w tramwaju odbija mi się czkawką do kolacji. Niewiele rzeczy mnie cieszy, bo skoro ogółem rzecz biorąc, jest do bani, to po co się rozdrabniać na pojedyncze momenty? Mimika zastygła mi dawno, dawno temu w kamiennym grymasie, bo z czego tu się śmiać? I przyszedł taki dzień - musiał w końcu nadejść -, że stojąc przed lustrem i patrząc sobie w oczy, zrozumiałam wreszcie, że w wieku 25 lat jestem zwyczajnie zgorzkniała. 

Ostatnio znów obejrzałam Bridget Jones. Pewnie po raz 100 000. Obie części za jednym zamachem, bo tak jest najlepiej. I choć znam prawie wszystkie sceny na pamięć, Bridget należy to tej kategorii filmów, które chyba nigdy mi się nie znudzą i na które zawsze będę miała chęć. Dlaczego? Cóż, ona ma cenną umiejętność, której brakuje wielu z nas - nie jest idealna i prawdę mówiąc, wcale do tego nie dąży. Potrafi cieszyć się życiem mimo wielu niedoskonałości i gaf, podczas gdy większość "idealnych" kobiet wciąż goni za czymś nieuchwytnym, wciąż marzy o tym, by być jeszcze dalej i jeszcze wyżej. Po tym seansie wpadłam ma kuszący i jednocześnie kontrowersyjny pomysł - chcę być jak Bridget. No, może  nie na całe życie, ale chociaż na jeden dzień - żeby od siebie odpocząć. 

Postanowiłam być dla siebie bardziej łaskawa. Tak, "łaskawa" to idealne słowo, bo patrząc z dystansu na te wszystkie ciosy, jakie zadawała mi moja psychika, teraz bardzo mi siebie żal. Zaczynam się ze sobą przyjaźnić i coraz częściej przymykam oko na swoje błędy. Zaspałam na poranną jogę - no trudno. Eyeliner nigdy nie był moim przyjacielem - najwyższy czas się z tym pogodzić. Z resztą, kreski mi nie pasują. Dziś wracając do domu minęłam bezdomnego, który zawołał za mną "Będzie dobrze, tylko proszę się więcej uśmiechać". Uśmiecham się. Ćwiczę uśmiechanie w lustrze wiszącym  nad komodą,  bo mam wrażenie, że to lustro mnie najbardziej lubi. No i wisi w ciemnym kącie, więc nie wyglądam jak kretynka...

Leżę na łóżku, pijąc herbatę i zastanawiam się, z czego powinnam się dzisiaj cieszyć. To był dobry dzień. Nie był perfekcyjny, ale jestem przekonana, że z czystym sumieniem mogę za niego podziękować. A na zakończenie zacytuję moją przyjaciółkę, D., która prawie zawsze ma rację: "(...) No bo co to jest ten cholerny perfekcjonizm?! Życie trzeba przeżyć najlepiej, jak tylko się da, spróbować wszystkiego, czego się da i nie martwić się przeszłością. Tylko koniecznie wykasuj telefony do swoich byłych. I wywal wszystkie książki o dietach. I poradniki lepszego życia. I te w stylu "Pięć kroków do sukcesu". Czujesz się dobrze? To masz perfekcyjne życie (...)". 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz