Jestem już spóźniona. Bardzo. Nienawidzę
się spóźniać. Zwykle w takich momentach moja podświadomość podpowiada mi, że
chyba lepiej już odpuścić, odwołać spotkanie, na które miałabym wtargnąć z
ogromnym poślizgiem, zziajana, sapiąca jak nosorożec i przejść przez wielką
salę czując na sobie ponad pięćdziesiąt par oczu. Nie, normalnie bym zadzwoniła
i wytłumaczyła, że właśnie stało się coś, co absolutnie uniemożliwi mi
uczestniczenie w tej imprezie. Wzięłabym kilka głębokich oddechów i bardzo
przekonująco, z ogromnym bólem w głosie oznajmiłabym, że właśnie zacięłam się w
windzie, wiszę między ósmym a dziewiątym i ogromnie żałuję, ale sami rozumiecie
- siła wyższa...
Mogłabym też powiedzieć, że właśnie pękły
mi wszystkie rury w kiblu, co oznacza, że obecnie mam w domu basen i zanim
dopłynę do notesu, w którym mam numer do hydraulika i zanim ten hydraulik
przeprawi się przez ogromne jezioro w moim mieszkaniu, żeby zatamować szalony
strumień wody, spotkanie się już zapewne skończy... Więc nie mogę w nim
uczestniczyć, sorry, bawcie się dobrze. Mogłabym też uderzyć w słaby punkt
mojego rozmówcy i sprzedać mu bajkę o tym, jak idąc dziś rano po bułki,
znalazłam kotka, którego trzeba było niezwłocznie reanimować i muszę teraz przy
nim być, bo przecież jestem jego jedyną bliską osobą i wiem, że mnie potrzebuje.
Zapewne po chwili rozmowa zeszłaby na karmy dla kotów, zabawki - piszczałki,
producentów żwirku do kuwet i w rezultacie pierwotny temat, z którym zadzwoniłam,
poszedłby w zapomnienie, a wraz z nim moje poczucie winy.
Mogłabym wymyślić jeszcze tysiąc innych,
bardzo dramatycznych scenariuszy, które w pełni usprawiedliwiłyby moją
nieobecność na spotkaniu, na którym powinnam być już od godziny. Jednak fakt,
że mam na sobie czarną, satynową sukienkę, koszmarnie niewygodne szpilki i
chyba pierwszy raz w życiu pomalowałam usta szminką z niezwykła precyzją,
dodaje całej sytuacji ogromnej powagi i oznacza, że opowieści o powodzi, windzie
i kotach tym razem nie przejdą. Tym razem muszę wspiąć się na wyżyny swoich
możliwości i stawić na miejscu, zziajana, sapiąca jak nosorożec, ku uciesze
ponad pięćdziesięciu par oczu, patrzących na mnie z pogardą i politowaniem.
Chcę umrzeć...
Każda kobieta jest superbohaterką. Każda
kobieta tworzy własną interpretację Wonder Woman w pełnym napięcia serialu o
swoim życiu, gdzie niemal codziennie musi biegać, ścigać się z czasem, przeskakiwać
przeszkody, pokonywać czarne charaktery i słać cząstkę dobra biednym i uciśnionym.
Koniec, napisy... Zaryłam tyłkiem w wielki fotel z poczuciem dobrze spełnionego
obowiązku. Piję aromatyczną herbatę z jakimiś owocami, płatkami czegoś tam i
czymś tam jeszcze, ale to właściwie nieistotne. Delektuję się tą chwilą.
Uświadamiam sobie, że czasem człowiekowi tak niewiele potrzeba do szczęścia.
Jestem wyczerpana i to uczucie wyczerpania zalało mi całe ciało, obezwładniło
mnie totalnie. Gdyby teraz w budynku wybuch pożar i ogłoszono ewakuację, to i
tak się nie ruszę, nie mam siły, będę tak siedzieć aż spłonę, trudno.
Melduję, że misja zakończyła się prawie
pełnym sukcesem. Zrobiłam gigantyczne pranie, odkurzyłam cały dom, umyłam
podłogę, napisałam mega ważny tekst, poprawiłam go pięć razy, skróciłam, żeby
następnie stwierdzić, że wyszło z tego pozbawione treści gówno. Napiszę jeszcze
raz. Risotto wyszło obłędne, chociaż znowu przypaliłam bakłażana. Na szczęście,
wszelkie ślady mojego roztargnienia zniknęły pod gęstym, kremowym sosem.
Zgodnie z powiedzeniem: czego oczy nie widzą, kubkom smakowym nie
przeszkadza. Czy jakoś tak.
Któryś z tych gorących, sierpniowych
weekendów, maszeruję dziarsko na zakupy. Przy przejściu dla pieszych stoją
wysłannicy Jezusa, jak zawsze w tym samym miejscu. "Czy w obliczu
nieuchronnej zagłady wierzy Pani w opatrzność bożą?". Nie, niestety, nie
wierzę zupełnie. Mam cholernego pecha w życiu. Jeżeli Rosjanie coś w nas
wystrzelą, albo spadnie meteor, albo nawet zwykły sopel lodu w któryś z
mroźnych, zimowych dni, jest wielce prawdopodobne, że to ja nim dostanę, a boża
opatrzność nawet tego nie zauważy. Dlatego muszę sobie radzić sama, proszę
pani. Ale myślę, że całkiem nieźle mi to wychodzi. Dzwoni D: "Wsuwasz pizzę kilka razy w
tygodniu, poprawiając masłem orzechowym i makaronami i nie tyjesz ani grama, a
ja raz na pół roku zjem coś niezdrowego i już po chwili nie mieszczę się w
spodnie. To niepodważalny dowód na to, że Boga nie ma".
"Pani tego nie uniesie!" -
szacuje pan Władek, sympatyczny sprzedawca z budki na bazarze przy Wiatracznej.
Uwielbiam u niego kupować, ma najpiękniejsze warzywa, najsłodsze owoce,
najlepsze na świecie bakalie i jakiś niesamowity gatunek ryżu, który nigdy się
nie rozgotowuje. Idealny dla kogoś takiego, jak ja, kto wstawia ryż, wychodzi z
kuchni i przypomina sobie o nim po kilku godzinach... "Pani tego nie
uniesie, nie ma szans!" - A właśnie, że uniosę. Co to dla mnie, nie takie
zakupy się ciągnęło do domu. Po trzy siaty w każdej z rąk i dwie w zębach.
Pamiętam. Dałam radę wtedy, to dam i teraz. Jeszcze pół kilo soczewicy i
kilogram śliwek. Mam wszystko. Jestem doskonale zorganizowana. Jestem królową
swojego małego M3, strażniczką ogniska domowego i takie tam. Siaty dwukrotnie
przewyższają moją masę ciała. No dobra, chyba jednak przesadziłam. Torba z
ziemniakami urywa się z trzaskiem. Mam dość. Nie jestem bohaterką. Nie jestem
doskonale zorganizowana. Jestem tylko sobą i już nie mam siły. Siadam na
chodniku i czekam, aż jakiś dobry człowiek zlituje się nade mną i moim
beznadziejnym losem. "No przecież mówiłem, że Pani tego nie uniesie. Pani
zaczeka, ja to zara Pani zaniosę. Co Pani robi? Pani płacze?!"
"Ale jak to nie śpisz? Nie można nie
spać. No nienaturalne. Serce Ci w końcu stanie. Ale najgorsze jest to, że
będziesz miała zmarszczki...". Żyję w stanie połowicznej świadomości, co
oznacza, że niektóre rzeczy w ogóle do mnie nie docierają. Mój permanentnie
niewyspany mózg nauczył się już filtrować dane i nie przyswajać informacji, które
wymagają błyskotliwej reakcji. Nie stać mnie obecnie na żadne błyskotliwe
reakcje. Codziennie wychodzę z domu licząc na to, że wyłączyłam żelazko,
zakręciłam wodę i ubrałam się w miarę kompletnie - tego też już nie ogarniam.
"Będziesz miała zmarszczki. O, już chyba jakieś masz" - mówi D,
przyglądając mi się badawczo. "Odłóż w końcu ten komputer i odpocznij
chociaż trochę". Jest cudowne, słoneczne przedpołudnie. Siedzę w ogrodzie,
na wielkiej huśtawce i czytam. Wiatr pachnie lasem, wilgotną ziemią, grzybami.
Zza drzew widać lśniącą taflę Zalewu Zegrzyńskiego. Ptaki prowadzą ze sobą
burzliwą konwersację, z oddali słychać piski dzieciaków pluskających się w
wodzie. Czytam "Sunset Park" Paula Austera. Widzę, jak główny bohater
wsiada do autobusu i jedzie w dal. Nie, to ja wsiadam do autobusu i jadę w dal.
A może jedziemy razem? Nie wiem. Książka wypada mi z ręki. Zasypiam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz