niedziela, 13 września 2015

Dziewczyna z prowincji


Zawsze, kiedy ktoś mnie pyta, czy żałuję, że wylądowałam na tym zadupiu, przypominam sobie, co widzę każdego ranka, gdy wyglądam przez okno. A widzę: wielką sosnę otoczoną kilkoma małymi świerkami. Na przeciwko, po drugiej stronie drogi stoi drewniany płot, za płotem pług sąsiada, wokoło las. Cisza, którą przerywa czasem turkotanie przejeżdżających pociągów. I pohukiwanie sów, które budzą lepiej niż mój alarm w telefonie, Czy żałuję? Nigdy nie byłam tak szczęśliwa.

Najlepsze decyzje to te podjęte. Dlatego też któregoś dnia, zamiast po raz steny w tym miesiącu zastanawiać się, dlaczego ciągle chodzę przygnębiona i czy ma to związek z negatywnym qi, które z kolei spowodowane jest ilością kanciastych mebli w moim mieszkaniu, czy może śpię na żyle wodnej, wreszcie postanowiłam - przeprowadzam się.

***

- Przeprowadzam się. 
- Jak to? 
- Po prostu. Niedługo nie będę mieszkać tam gdzie teraz mieszkam. 
- A gdzie?
- Jeszcze nie wiem. Pewnie gdzie indziej. 

***

Rozpoczęłam wielkie poszukiwania swojego "gdzie indziej". Łatwo powiedzieć, ale w praktyce wygląda to dużo trudniej... Prawdę mówiąc, szukanie sobie idealnego miejsca do życia to najtrudniejszą rzecz, jaką miałam okazję robić od czasu obliczania pierwiastków w pierwszej gimnazjum. Na szczęście, okazało się, że otacza mnie cała masa ekspertów od szukania mieszkań idealnych. Według nich najlepiej zamieszkać w centrum, ale trochę na uboczu, w pobliżu pracy, ale nie za blisko. Najlepiej w czymś małym, ale przestronnym, z oknami na zachód, ale żeby można było oglądać wschody słońca, blisko parku, metra, Lidla, Tesco i Biedronki, ale żeby nie było zbyt wielu sklepów i ulic w okolicy. Nie przez agencje, bo to złodzieje, oszuści i zboczeńcy, ale też nie przez osoby prywatne, bo to złodzieje, oszuści i zboczeńcy...

***

- Boże, jeżeli istniejesz, proszę, pomóż mi znaleźć mieszkanie (proszę, proszę, proszę!)
- Droga Pani, Bóg jest naszym Stwórcą, a nie agentem nieruchomości...

***

Z każdym z oglądanych przeze mnie mieszkań było coś nie tak - za drogie, za brzydkie, za małe, za duże, za daleko, za blisko, bez mebli, z meblami po prababci Genowefie, których absolutnie pod żadnym pozorem nie można usunąć, "bo to, proszę pani, zabytki!" Jak już niby wszystko grało, to nie pasował mi widok z okna. Albo wysokość sufitu. Albo kafelki w łazience. Prawdę mówiąc, ja po prostu cholernie nie chciałam mieszkać w żadnym z tych miejsc. I już. Czasem śmiać mi się chciało z tej mojej hipokryzji. Czasem, jak już nie wiedziałam, do czego mam się jeszcze przyczepić, udawałam po prostu rozkapryszoną jędzę i odstraszałam od siebie właścicieli, którzy pewnie potem odetchnęli z ulgą, zamykając za mną drzwi. Czasem nie maiłam już pomysłów na to, czego właściwie szukam. I kiedy już myślałam, że nigdy nie znajdę, udało się - wreszcie znalazłam. Mały Domek na Wsi. 

#1 Mały Domek na Wsi

Instruowana żeby szukać mieszkania jak najbliżej centrum cywilizacji, wylądowałam w rezultacie na peryferiach wszechświata. Nie przesadzam. Jedzie się tu jak przez Kraków, w okolicy same pola lasy i serwisy samochodowe. Przy trasie głównej stoi jeden sklep wielobranżowy, z gatunku tych, w których na jednej półce leżą śledzie w oleju, majonez, papier toaletowy i nylonowe pończochy...

Na zakupy jeżdżę do miasta. Właściwie, wszędzie jeżdżę do miasta - oczywiście, jeżeli zdążę na autobus, bo z tym też czasem ciężko.

***
- Dzień dobry!
- A no, czy dobry, to się okaże.
- Czy był już autobus X? 
- Był, ino odszedł.
- A autobus Y? 
- Był. Ino odszedł.
- A autobus Z?
- Odszedł. Jakieś dziesięć minut będzie, jak pojechał - o, tam!
- Gospodarzu, to czym ja teraz dojadę do centrum?!
- Tera to na piechotę.

***

#2 Wielka Przeprowadzka 

Znalezienie sobie miejsca do życia, to tylko połowa sukcesu, Druga połowa, to przewiezienie na miejsce całego swojego dobytku. Mój okazał się tak ogromny,  że mogłabym nim obdzielić z dziesięć rodzin wielodzietnych i jeszcze sporo by zostało... Wielka Przeprowadzka okazała się przedsięwzięciem na ogromną skalę. Całe swoje dwudziestosiedmioletnie życie spakowałam do kilkudziesięciu kartonów po chipsach, wyżebranych w jednym z praskich sklepów spożywczych. Resztę poupychałam w niezliczonej ilości worków na śmieci. Wszystko to było transportowane na miejsce w sześciu samochodach. Po tym jak rozpakowałam wszystkie pudła i worki, obiecałam sobie, że to pierwsza i ostatnia przeprowadzka w moim życiu - zostanę tu chyba do końca swoich dni. 

Na początku dziwnie mieszka się w nowym miejscu. Miałam wrażenie, jakbym przyjechała do kogoś w odwiedziny - otwierałam nie swoją lodówkę, spałam w nie swoim łóżku. Kilka tygodni musiało upłynąć, żebym wreszcie zaczęła identyfikować otoczenie, jako własne. Przez następny miesiąc zmagałam się z nerwowymi myślami pod tytułem "Matko, czy ja zamknęłam mieszkanie?!", "Czy wyłączyłam kuchenkę?!", "A żelazko?!" - oczywiście, nigdy nie byłam tego pewna, a znoszenie niepewności przez cały dzień pewnie by mnie zabiło, dlatego drałowałam  szmat drogi z przystanku do domu, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że owszem, mieszkanie zamknęłam bardzo dokładnie, kuchenka byłam wyłączona, bo przecież nic na niej nie grzałam, a żelazka nie używałam od wczorajszego wieczoru. Sprawdzone - dom mi nie płonie, więc z powrotem biegiem na przystanek. Za późno, wszystko "odeszło". Przezorny, zawsze spóźniony...

Podobno ważne jest, co się przyśni pierwszej nocy w nowym mieszkaniu. Doskonale pamiętam, co mi się śniło - włamywacze i powódź w łazience. Wolę nie wiedzieć, co to znaczy. 

***

- Cześć kotku. 
- miał.
- Mieszkasz tu?
- Miał. 
- To może będziemy mieszkać razem? 
- Miał. 
***

#3 Rudolf

O tym, że tu zamieszkam, nie zadecydował przypadek. Ani też przeznaczenie. O tym, że stanę się lokatorką tego małego mieszkanka w Małym Domku na Wsi, zadecydował kot. Siedziałam na krawężniku po drugiej stronie ulicy i gapiłam się na dach budynku, który za parę dni miał się stać moim domem. Ale wtedy jeszcze był zupełnie obcą budowlą otoczoną ogrodzeniem z furtką zamkniętą na amen. Kolejny raz przeklinałam tę swoją przezorność - znowu przyjechałam na miejsce czterdzieści pięć minut przed czasem w obawie, że się spóźnię, No to teraz sobie poczekam. Albo i nie - może nie doczekam w tym czekaniu, tylko spalę się żywcem w trzydziestostopniowym upale, bo oczywiście, w promieniu paru kilometrów ani skrawka cienia, a ja zapomniałam po drodze kupić wodę. I gdy tak się zagłębiałam w swych katastrofalnych myślach przez ogrodzenie "mojego" domu przeszedł wielki rudy kot, przebiegł przez ulicę i usiadł na chodniku, obok mnie. Po chwili położył się brzuchem do góry, domagając się głaskania i drapania. I tak w dużym skrócie zamieszkałam w Domku na Wsi. 

Rudolf to kot "ogólnodostępny", z gatunku kotów szwendających się, co oznacza, że, mimo iż teoretycznie ma swój dom, swój kąt w rogu pokoju i swoją miskę, nic nie stoi mu na przeszkodzie, żeby wbić się na chatę któremuś z pozostałych lokatorów. Ponieważ ostatnio bardzo upodobał sobie moje mieszkanie, zaczynam powoli myśleć, że Rudolf jest też trochę mój. Odrobinę. Taki gratis w cenie czynszu.

***
"Nie jestem Holly! Nie jestem też Lula Mae! Nie wiem, kim jestem! Jestem jak ten kot, bezimienny przybłęda. Nie należymy do nikogo. Nawet nie należymy do siebie".
Holly Golightly (Śniadanie u Tiffany'ego)

***

Rudolf został sam. Jak ten kot z wiersza Szymborskiej. Z tą różnicą, że jego właściciele na szczęście mają się dobrze i po prostu wyjechali, składając wcześniej na moje ręce torbę z kocim żarciem i prosząc, żebym tygrysa karmiła. Nie ma sprawy. Rudy jest kotem, który ma milion własnych spraw, w które lepiej się nie mieszać, jeżeli nie chce się poczuć na skórze kocich pazurów. Nie wnikam, co robi, z kim i dlaczego. Wsypuję mu do dwóch wielkich misek suchą karmę, dolewam wody i każdego wieczoru, gdy wracam do domu, nie mogę się nadziwić, jaki to zwierzę ma apetyt - wszystko znika, co do okruszka. Tłumaczę to sobie tym, że Rudek to w końcu kot większego kalibru, do tego jeszcze silny przedstawiciel płci męskiej i pewnie potrzebuje kalorii. Pod koniec tygodnia zagadka żarłocznego apetytu zostaje rozwikłana - przy misce na werandzie siedzi kotka pochodzenia niewiadomego i wcina jak szalona rudkowe żarcie. Obok niej nasz bohater, wpatrzony w pannę jak w obraz. Rudolf ma dziewczynę. Koniec historii. Do czego to doszło, że koty są romantyczniejsze niż ludzie...

*** 
"W dalekim zamku z trzema wieżami mieszkała śliczna królewna. Ponieważ była piękna jak płatek białej róży, nazywano ją Śnieżką (...)"
~ Bracia Grimm (Królewna Śnieżka)

***

#4 Śnieżka

Dostałam kwiatek. Najpiękniejszy na świecie. Wysoka na pół okna biała orchidea. Jest absolutnie przepiękna i każdego ranka, zaraz po przebudzeniu, leżę sobie i patrzę na nią nie mogąc się nadziwić, że minął miesiąc, odkąd jesteśmy razem i jeszcze nie zwiędła. Taka zwykle jest kolej rzeczy w moich relacjach z roślinami. Kwitnącym daję jakieś dwa tygodnie, zanim wyzioną ducha, paprotnym zwykle kilka miesięcy. To nie tak, że nie mam serca do roślin - ja po prostu o nich zapominam... Już dawno pogodziłam się z tym, że wytrzyma ze mną tylko kaktus i krzew syberyjski, przystosowany do życia w ekstremalnych warunkach. Tak sobie myślałam, kiedy otrzymałam ten piękny cud przyrody. Poinstruowana jak się z nim obchodzić, pielęgnowałam, dbałam, zachwycałam się, kątem oka sprawdzając, czy nie wykazuje już jakichś oznak rychłej śmierci. Nie, skąd - kwitnie sobie w najlepsze, pyszni się na parapecie, jak królowa w koronie z białych, delikatnych kwiatków i cieszy moje oko i raduje serce, że nie stałam się kolejny raz morderczynią roślin. Uznałam, że z tej okazji powinna się jakoś nazywać. I tak została Śnieżką. 

***

"Zima. Przez ulice zasypane śniegiem, w zmroku idzie dziewczynka bosa, z gołą głową i coś niesie w fartuszku. Dlaczego bosa? To cała historia. Rano miała pantofle, stare i zniszczone, za duże na nią, stare pantofle matki, ale je pogubiła".
~Hans Christian Andersen ("Dziewczynka z zapałkami")

***

#5 Mala

Każdego ranka wszyscy niezmotoryzowani mieszkańcy Wsi podążają w jednym kierunku - na przystanek w stronę miasta. Spotykam tam każdego dnia te same twarze - mamy trzymające za rękę dzieci z wielkimi tornistrami, młodzież na oko gimnazjalną, popalającą w pobliskich krzakach, kilku pijaczków, grono starszych pań, spoglądających z dezaprobatą na zapijaczone gęby no i ją - Malę. Mieszka z całą, bardzo liczną rodziną kilka ulic od mojego domu. Mala, jak na Cygankę przystało ma piętnaścioro rodzeństwa. Kiedy idzie drogą ze swoją matką i ciotką, wygląda to z daleka jak wycieczka szkolna - gromada dzieci lekko podrośniętych i trzy niemowlaki, po jednym na rękach każdej z kobiet. Dzieci są hałaśliwe, ciekawskie, wszędzie ich pełno. Wszyscy wokoło odsuwają się na bezpieczną odległość, kiedy rodzina Mali pojawia się na horyzoncie. Muszę przyznać, z pewnym zakłopotaniem, że ja też zwykle wolę trzymać się od Cyganów z daleka. Może to dlatego, że nie lubię być szarpana, szturchana i szczypana przez małe cygańskie rączki. A może podświadomie wierze w te wszystkie stereotypy, jakie przez lata na dobre przywarły do naszych umysłów - że brudny, ciemny, prosty, naród żebraków i złodziei. Może trochę się tych ludzi boję. Nie wiem. W każdym razie tego dnia akurat na przystanku nie było nikogo. Stałam już od dobrych dwudziestu minut, czekając na cokolwiek, gdy ją zobaczyłam - szła z jakąś niewiele starszą od niej kobietą, której wcześniej nie widziałam. Kobieta niosła w chuście niemowlaka, a Mala szła za ręką z dwójką małych dzieci. Pochód kończyły jeszcze dwie dziewczynki i trochę straszy od nich chłopak. Odsunęłam się instynktownie, przyglądając się całemu towarzystwu z bezpiecznej odległości. Nagle zobaczyłam, że Mala idzie w moją stronę. Uśmiechnęła się i powiedziała czystą polszczyzną:

- Przepraszam, która jest teraz godzina?
- Dwadzieścia po dziewiątej. 
- A jaki autobus przyjedzie najszybciej?
- Wydaje mi się, że X. Pozostałe już niestety odjechały. 
- Dziękuję bardzo!

To mówiąc uśmiechnęła się promiennie pokazując cały arsenał równych białych zębów. Nagle dotarło do mnie, że ta dziewczyna nie ma nic wspólnego ze stereotypowym obrazem "zaniedbanej, biednej Cyganki". Miała na sobie czarne spodnie i sweter, włosy odrobinę rozjaśnione, spięte w koka. I jej sposób mówienia - nie żadna łamana polszczyzna. Od Mali biła mądrość - w jej spojrzeniu, w jej bezproblemowym sposobie wysławiania się. Wsiadły do tego samego autobusu, co ja, ale wyszły dwa przystanki dalej. Obca kobieta z niemowlęciem na rękach i Mala z gromadką starszych dzieci. Ma nie więcej, niż dwadzieścia lat. I spojrzenie czterdziestolatki. I smutek na zmęczonej twarzy. Poczułam się dziwnie - ja beztrosko zarzucam torbę na ramię i lecę na balet, ona pewnie od rana do późnej nocy pracuje. Pewnie nie ma czasu na naukę. Ani na książki. Pewnie nawet do głowy by jej nie przyszło, żeby pomarzyć o lekcjach tańca. Pewnie po całym dniu pada na łóżko i zasypia. Jeszcze raz spojrzałam za oddalającymi się postaciami i dostrzegłam, co mi w Mali nie pasowało - dziewczyna szła po chodniku... bez butów. 


#6 Podwieczorek na werandzie

Kolejny weekend dobiega końca. Siedzę na huśtawce, z książką w jednej ręce i kubkiem herbaty w drugiej. Przykrywam się kocem. Mimo, że to dopiero środek września, w powietrzu czuć już listopadowy chłód. Nie czytam - słucham miarowego cykania koników polnych. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego one dają koncerty o tej  tylko w wieczornej porze. Cóż, każdy ma inny rytm dnia. Czuję jak powieki same mi się zamykają. To był pracowity czas. Lubię kończyć tydzień z poczuciem, że cała lista ważnych spraw została załatwiona. Teraz już mogę o niczym nie myśleć - tylko pozwolić, żeby wiatr delikatnie kołysał huśtawką, a śpiew ptaków odgonił wszystkie problemy na bok. Sennym wzrokiem parzę na dom - mój dom. Wyobrażam sobie, jak pięknie będzie wyglądał ogród, przysypany pierzyną śniegu. I jak udekoruję mieszkanie na święta. Może założymy Rudolfowi poroże z tektury i będzie udawał renifera? Może postawię na oknie mały świerk, będzie upajająco pachniał. I zapalę lampiony. Będzie bajkowo. Już jest bajkowo. Nareszcie jestem w domu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz