Według psychologów rozróżnić można siedem etapów, przez które przechodzi niemal każde małżeństwo. Pierwszym z nich - i bez wątpienia, najprzyjemniejszym - jest namiętność. To okres, kiedy w związku dominują miłosne uniesienia, fizyczność i wzajemne przyciąganie. Następnie para przechodzi do fazy uświadamiania, czyli tzw. prozy życia. Na etapie buntu pojawia się walka o to, czyje cele i pragnienia są ważniejsze. Współpraca i zjednoczenie - to czas rodzinny i związane z nimi przeszkody. Faza wybuchu jest wynikiem wstrząsających wydarzeń, które mogą zachwiać stabilnym życiem małżeńskim. Jeżeli parze uda się przetrwać i tę trudność, przechodzi do ostatniego etapu zwanego "zakończeniem". Od nas samych zależy, czy będzie ono pełne szczęścia i harmonii.
Przypadek Marty (Ewa Kasprzyk) i George'a (Krzysztof Dracz) - dwójki bohaterów dramatu Edwarda Albeego - "Kto się boi Virginii Woolf?", zdecydowanie nie pasuje do żadnego z podręcznikowych modeli małżeństwa. Jeżeli ta para przebrnęła wspólnie przez któryś z powyższych etapów, to ciężko stwierdzić, na jakim się zatrzymała.... Patrząc na ciągłe kłótnie i symfonie wyzwisk, jakie bohaterowie serwują sobie niemal bez przerwy, trudno oprzeć się wrażeniu, że tworzą oni chory, toksyczny związek, w którym siłą spajającą jest nie miłość, ale nienawiść. Związków takich jak ten, który tworzą Marta i George, jest całe mnóstwo - wystarczy tylko rozejrzeć się wokoło. Mężowie wykrzykujący na ulicy obelgi w stronę swoich żon, żony obrażające mężów w sklepie, w autobusie, na poczcie. Co się stało z ludźmi, którzy się kiedyś kochali? A może powinnam zapytać inaczej - jak to się stało, że ludzie, którzy tak bardzo się nie trawią, zostali małżeństwem?
Według antropologów, człowiek z natury jest zwierzęciem stadnym i ciężko znosi wyobcowanie. Jednak, patrząc na nieszczęśliwe związki wielu znanych mi osób, coraz częściej myślę, że z dwojga złego lepiej już cierpieć na samotność, niż znosić we własnym domu okrutnego potwora - socjopatę... Choć przez cały czas trwania spektaklu uważnie przyglądałam się poczynaniom George'a i Marthy, nie byłam w stanie wywnioskować, kto jest katem, a kto ofiarą. Zawrotny bieg akcji sprawiał, że zakręciło mi się w głowie, a moja percepcja padła jak pijany zając.
Zaczęło się niewinnie, od zwykłej przepychanki słownej. Takie tam, droczenie się, podszyte cienką warstwą złośliwości. Z biegiem czasu jednak niewinna sprzeczka nabiera coraz mocniejszego wyrazu. Każdy z małżonków zdaje się być tą sytuacją usatysfakcjonowany. Każdego z nich bawi wbijanie szpilki w plecy partnera. Na domiar wszystkiego, jadowite dialogi przeplatane są - fałszywą? - czułością, co jeszcze bardziej gubi widza w tej dość skomplikowanej relacji. Nie ma co krytykować - każdy inaczej okazuje sobie uczucia (także te złe). Nie watro się dziwić, bo marnotrawienie czasu na zgłębianie ludzkich zwyczajów jeszcze nikogo nie uczyniło mądrzejszym. Nie ma też sensu współczuć - bo przecież każdy z nas jest kowalem swojego losu. A jednak widok dwójki dorosłych, mieszających się z błotem ludzi budzi szok i konsternację...
Jakby tego było mało, na ringu znienacka pojawia się kolejna para zawodników - Honey (Agnieszka Więdłocha) i Nick (Antoni Pawlicki) - młodszych o dwie dekady, niedotkniętych jeszcze zgryzotą i nienawiścią. W jedną noc tę osobliwą czwórkę bohaterów czeka intensywna sesja psychoanalizy, której towarzyszyć będzie brutalna walka na noże, wysublimowane intrygi, ból, łzy i ocean alkoholu.
Dramat Edwarda Albeego próbuje odkryć mroczną i niezbadaną tajemnicę dusz tworzących związki nieszczęśliwe, niezgodne, wypalone. Sztuka udowadnia, że twórca to nie tylko fantastyczny dramaturg, ale także świetny psycholog. Albee nie bawi się w zbędne upiększenia i ozdobniki - dostajemy na tacy zupełnie ogołoconych emocjonalnie bohaterów, których sytuacja w związku doprowadziła do zachowań iście skrajnych. Stopień frustracji, jaki osiągnęli bohaterowie, sprawił, że ich granice szacunku i przyzwoitości przestały istnieć. A właściwie, o jakim szacunku tu mowa? Marta i George w tej ciągnącej się w nieskończoność batalii zatracili już nawet resztki człowieczeństwa. Zdumiewający jest gatunek ludzki. Kochamy namiętnie, ale równocześnie nic nie stoi nam na przeszkodzie, żeby tak samo namiętnie się wyniszczać...
Utwór "Kto się boi Virginii Woolf?" od początku wywoływał zachwyt, ale nie obyło się bez licznych kontrowersji. Trudno się dziwić - wszak oczywiste było, że główni bohaterowie sztuki są odzwierciedleniem ówczesnej pary prezydenckiej, Marty i George'a Waszyngtonów. Albee w ten sposób obnażył wszystkie słabości Pana Prezydenta i jego żony - on w oczach twórcy jawił się jako przegrany człowiek z mnóstwem niespełnionych ambicji, ona to istna herod - baba, dyktatorka nieznosząca sprzeciwów, silna pewna siebie kobieta o poglądach mocno feministycznych - czyli niezwykle trafne ucieleśnienie słynnej pisarki, Virginii Woolf. Stąd też zabawny i zupełnie oderwany od fabuły tytuł, przekształcony z piosenki disney'owskich "Trzech małych świnek" - "Who's afraid of the Big Bad Woolf?"
Nie da się więc ukryć, że sztuka Albeego ma wymiar polityczny. Bohaterowie pełni nienawiści symbolizowali ówczesne amerykańskie społeczeństwo. Pewnie i dziś uważny odbiorca znalazłby w tym utworze wiele alegorii będących odzwierciedleniem odwiecznych konfliktów międzyludzkich na płaszczyźnie politycznej, religijnej, czy rasowej... Dramat ten jest tak uniwersalny, że bez problemu można dostrzec w nim problemy naszych czasów. Bawi nas hipokryzja młodej żony Nicka - na pierwszy rzut oka niewinnego dziewczątka, które whiskey zmienia w istnego demona żywiołów. Rozśmiesza także postawa samego Nicka, świeżo upieczonego profesora biologii. Gentleman o nienagannych manierach, pod wpływem diabelskich sztuczek Marty, w mgnieniu oka zdziera z siebie eleganckie przyodzienie i rzuca się z nowo poznaną, jakże ponętną partnerką w wir namiętności. Jakież to polskie! Marta i George, w przeciwieństwie do swych młodszych towarzyszy, wyróżniają się zdumiewającą szczerością. Od początku warczą, ujadają i szczerzą zębiska, patrząc na siebie wzrokiem pełnym nienawiści. To też, niestety, znamy z naszego rodzimego podwórka... Sam reżyser stwierdził, że "(...) rodzina Marty i George'a jest taką małą dzisiejszą Polską. Krajem, w którym nieustannie skaczemy sobie do gardeł i w którym się nawzajem zagryzamy"...
***
Spektakl "Kto się boi Virginii Woolf?", wyreżyserowany przez Jacka Poniedziałka i wystawiany na scenie warszawskiego Teatru Polonia, ma w sobie wszystko, czego widz mógłby się spodziewać po dobrym dramacie psychologicznym. Znajdziemy tu wciąż aktualny i ponadczasowy przekaz, błyskotliwe dialogi, doprawione pokaźną dawką czarnego humoru, fantastyczną grę aktorów (wszystkich bez wyjątku!) i ciekawą scenografię. Sztuka jest wielowymiarowa, przez co bez problemu dociera do najróżniejszych odbiorców. Jednych zaskoczy egzystencjalną głębią, drugich zszokuje bezpośredniością i rozbawi mnogością ciętych ripost, a wszystkich bez wątpienia przerazi. Tak, przede wszystkim przerazi. Bo choć nie taka Virginia straszna, to przesłanie spektaklu ma nas mocno poruszyć - ku przestrodze...
zdjęcia, materiały - Teatr Polonia/ Fundacja Krystyny Jandy na Rzecz Kultury
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz