piątek, 13 grudnia 2019

"Każdy ma swojego biesa". Wywiad z Anną Moskal


Rozmowę z Anną Moskal planowałam od momentu, gdy na jesieni 2018 roku dołączyła do zespołu Teatru Dramatycznego w Warszawie. Przez ten rok w głowie zgromadziło mi się całe mnóstwo pytań. To był materiał na wielogodzinną rozmowę, która absolutnie nie wchodziła w grę  - na pewno nie teraz, kiedy aktorka żyje w ciągłym biegu, przygotowując się do premiery i grając jednocześnie w kilku innych spektaklach. Nasza rozmowa skupiła się więc głównie wokół Dostojewskiego i pracy nad Biesami Janusza Opryńskiego, kóre już niebawem zobaczymy na Scenie na Woli

Na spotkanie umawiamy się w sobotnie popołudnie we wnętrzu Kulturalnej. Anna Moskal ma już za sobą poranną próbę Biesów na Scenie na Woli, a przed nia jeszcze wieczorny Hamlet. Mamy niecałą godzinę, żeby omówić problematykę twórczości Dostojewskiego - zadanie karkołomne, bo jak aktorka sama stwierdziła: "Dostojewski to studnia bez dna"... Rozmowa o twórczości tego wielkiego pisarza i pracy nad zbliżającą się premierą toczy się jednak wartkim nurtem i juz po chwili nie mam wątpliwości, że spektakl Janusza Opryńskiego będzie prawdziwą teatralną ucztą...


***

Po 17 latach od wystawienia Biesów Dostojewskiego w reż. Rudolfa Zioły w Teatrze Powszechnym ponownie mierzy się Pani z tym wielkim, szalenie trudnym tekstem. Jakie emocje towarzyszyły Pani wtedy, a jakie teraz, przed zbliżającą się premierą Biesów Janusza Opryńskiego w Teatrze Dramatycznym? 

Anna Moskal: Do udziału w Biesach w roli Marii Szatow w Teatrze Powszechnym zostałam zaproszona dwa tygodnie przed premierą, w zastępstwie za koleżankę. To była właściwie jedna scena - Maria wraca do męża - Szatowa tuż przed Jego zabójstwem, by urodzić dziecko Stawrogina. Skupiłam się wtedy tylko na tym zadaniu, nie było czasu, żeby wejść w analizę, koledzy odeszli już „od stolika” i próbowali na całego na scenie. Ale już wtedy czułam, że mam do czynienia z wielką literaturą i równie wielką legendą teatralną. Większość aktorów, którzy uczestniczyli w tym przedstawieniu, odwoływało się do słynnych Biesów Andrzeja Wajdy w Teatrze Starym w Krakowie, na których wychowało się pokolenie naszych rodziców i które były bardzo znaczące dla całego środowiska teatralnego… Rudolf Zioło tworzył przedstawienie na podstawie adaptacji Alberta Camusa, tej samej co Wajda. Miałam wspaniałe towarzystwo na scenie, świetną obsadę z zespołu dawnego Powszechnego - mojego mistrza i nauczyciela Władysława Kowalskiego w roli starego Wierchowieńskiego, Joannę Szczepkowską w roli Barbary Pietrowny Stawrogin, którą teraz przyszło zagrać mnie, Edytę Olszówkę w roli Kuternóżki, Rafała Królikowskiego jako Stawrogina i Adama Woronowicza jako młodego Wierchowieńskiego, oraz Tomka Sapryka jako Kiryłłowa. Jako Szatow partnerował mi wtedy Jacek Braciak, to była piękna przygoda. Zupełnie inne doświadczenie. Spektakl trwał prawie 4 godziny, na scenie ponad 25 osób.

Kiedy Janusz Opryński zaprosił mnie do współpracy przy Biesach w Teatrze na Woli w koprodukcji z Centrum Kultury w Lublinie, zupełnie na nowo weszłam w świat powieści, na nowo  ją przeczytałam. Adaptacja Janusza jest zupełnie inna. Ma charakter pudełkowy, szufladkowy, to taka kakofonia postaci, zdarzeń i idei, z którymi spotyka się Stawrogin. Reżyser i adaptator w jednej osobie, wybrał inny klucz do opowiadania tej historii. No i tym razem przyszło mi zagrać rolę matki głównego bohatera, kobietę, która ma ogromny wpływ na bieg tej historii, więc nie tylko czuję dużo większą odpowiedzialność za przedstawienie i lęk o to jaki będzie jego kształt ale też bardziej czuję się jego współtwórcą.

Tytułowe biesy w czasach Dostojewskiego miały oblicza rewolucjonistów, których pisarz identyfikował z nieudacznikami i nihilistami i kanaliami. W Polsce lat 70. widzowie zaczęli upatrywać w tych demonach propagatorów komunizmu. Zastanawiam się, jak zinterpretuje ten utwór współczesna widownia - kim są dziś biesy i przed czym nas przestrzegają? 

AM: Biesy bardzo łatwo poddają się  manipulacjom interpretacyjnym, których bardzo chcielibyśmy uniknąć. Staraliśmy się spojrzeć na to szerzej. Powieść Dostojewskiego stała się dziś niebezpiecznie aktualna. Antychryst Dostojewskiego wyraża się dziś w agresji, nienawiści, fundamentalizmie, populizmie, nacjonalizmie, autorytaryzmie, dyskryminacji i nietolerancji.

Myśląc o tytułowych biesach, szukamy dla każdej postaci jej własnego biesa, z którym walczy, odgania się od niego, zmaga się z nim albo którego używa, któremu daje się napędzać, uwieść. „Zbiesić się” to przecież wpaść w złość, rozjuszenie, gniew, irytację, pasję, afekt, wściekłość, oburzenie, uniesienie, to wyjść z siebie. To są nasze namiętności, czasem idee, które nas porywają, nasze lęki, nasze pożądania. Przypominają mi się słowa Jacka Dukaja, który powiedział, że relacje łączące bohaterów Biesów Dostojewskiego mają gęstość gwiazdy neutronowej. Są tak nasycone, tak ciężkie. Szukamy tych bohaterów i ich biesów w pewnym przekrzywieniu tego świata, chcielibyśmy przez język teatru oddać stan ich ducha - stan utraty gruntu.

Dostojewski prawie 200 lat temu przewidział upadek myśli zachodnioeuropejskiej i jej humanistycznych wartości. Właściwie trudno sobie odpowiedzieć na pytanie, czy humanizm przetrwał, czy właśnie na naszych oczach umiera. I jak ludzkość radzi sobie z doświadczeniem wszystkich największych tragedii i traum XX wieku: wojnami, rewolucją, holokaustem, łagrami, stalinizmem. Jednocześnie Dostojewski stawia podstawowe pytania o istotę wiary, o Boga, o sens życia człowieka. I te same pytania stawia sobie dzisiejszy człowiek. Tematem, który drążymy najmocniej jest cierpienie i ból, jakie sprawia duchowa pustka, niemożność odczuwania, niemożność bycia. W tym kontekście rozmawiamy o wykastrowaniu się z wiary w coś wyższego i większego niż człowiek,  i o bólach fantomowych odczuwanych po tej duchowej stracie.

Mam wrażenie, że Dostojewski zebrał w Biesach całą galerię bardzo złych postaci. Ta powieść to obraz fermentu ideowego i duchowego tamtej epoki, a także głęboka analiza człowieka oraz wartości. Spostrzeżenia, które Dostojewski zawarł na kartach Biesów, dotyczyły przede wszystkim jego rodaków - nie natury ludzkiej w ogóle. Sądzi Pani, że w tych opisach degeneracji narodu rosyjskiego jest pewien uniwersalizm? 

AM: Nie do końca zgodzę z tym, że postaci Dostojewskiego są tak całkowicie i jednoznacznie zepsute.  Nie jest to z pewnością powieść o szlachetnych ludziach, ale my podejmujemy próbę obrony tych postaci czy przynajmniej nieoceniania ich. Odchodzimy od rosyjskości tego świata na rzecz uniwersalizmu, pamiętając jednak o czasie i atmosferze geopolitycznej, w której Dostojewski pisał powieść. Mamy tu galerię niejednoznacznych postaci o bardzo jednoznacznych poglądach, które jednak wymykają się łatwym ocenom. Jest Stawrogin - postać tragiczna, człowiek doświadczający swojej tożsamości poprzez przekraczanie granic. Jest stary Wierchowieński - nauczyciel, mistrz, upadający autorytet, ostatni humanista ze swoim poszukiwaniem piękna jako najważniejszej wartości w życiu człowieka, jest Szatow nacjonalistycznie wierzący w naród jako ciało Boga. Jest rewolucjonista  i nihilista - młody Wierchowieński i Kiryłłow - filozof samobójca. Te postaci istnieją dziś. Nie zapominajmy, że dwa lata temu w miejscu, gdzie dziś rozmawiamy - Piotr Szczęsny dokonał aktu demonstracyjnego samopodpalenia się w proteście przeciwko polityce PiS oraz inspirowanej politycznie dyskryminacji (rasizmowi, homofobii i innym jej formom) w polskim życiu społecznym. A rok temu prezydent Gdańska Paweł Adamowicz padł ofiarą okrutnego zabójstwa przez chorego psychicznie człowieka, motywowanego nienawiścią. To się dzieje dziś.

Tak samo współczesne i gęste od emocji są wspaniałe bohaterki Dostojewskiego: Liza - nazywana Stawroginem w spódnicy, figura odwiecznej kochanki, Dasza - pełna poświęcenia kobieta - opiekunka, która będzie przy mężczyźnie do końca, Kuternóżka Maria Timofiejewna - Jurodiwa, święta idiotka przekraczająca granice obyczajowości, ale przez doświadczenie swojego kalectwa -  mająca dostęp do przestrzeni duchowej i w końcu Barbara Stawrogin - królowa matka, dominująca, apodyktyczna, posiadająca władzę i pieniądze, nie potrafiąca okazywać uczuć ale nieszczęśliwie kochająca. Możemy znaleźć takie kobiety pod każdą szerokością geograficzną. Greta Thunberg, Janina Ochojska czy Hillary Clinton nie są daleko od kobiecych charakterów Dostojewskiego. 

Janusz Opryński powiedział po swojej niedawnej premierze spektaklu Wszystko płynie na scenie Teatru Soho, że klasyka może ośmieszyć twórców, jeżeli nie potraktują jej z należytym szacunkiem i zrozumieniem. Wydaje się, że w przypadku Dostojewskiego to ryzyko jest wyjątkowo duże - jego powieści to nie tylko arcydzieła literatury, ale także poruszające traktaty filozoficzne…

AM: Tak, to właśnie to ryzyko manipulacji, o którym mówiłam wcześniej. Myślę, że jeżeli nie pokażemy, że świat Dostojewskiego jest wielowarstwowy, a człowiek w tym świecie skomplikowany i szeroki - to łatwo możemy ulec interpretacyjnym manipulacjom. Poza tym przy adaptacji tak wielowątkowej, wielowarstwowej i ogromnej powieści, wielkiej literatury zawsze istnieje ryzyko daleko idących uproszczeń, pewnego skrótu, którego nie unikniemy, wyjmując z powieści - na te 2 godziny spotkania z publicznością -  to co nas najbardziej zainteresowało. Nigdy nie uda się przenieść na scenę całego świata Dostojewskiego, można jedynie próbować oddać ducha tej powieści, Jego myśl, temat, który w nas najmocniej zawibrował.

Biesy to nie jedyny utwór Dostojewskiego, w jakim zagrała Pani na deskach Powszechnego. Była też Zbrodnia i Kara w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza. Czy po takich doświadczeniach Dostojewski nadal jest wyzwaniem? 

AM: Dostojewski to jest studnia bez dna. Zagrać postać z Jego powieści - to marzenie każdego aktora, bo to niejednoznaczne charaktery, ludzie z krwi i kości, podlegający wielkim namiętnościom, a przy tym opętani ideą, myślą, mający swoje głębokie racje, wyrażający postawy oraz wymykający się łatwym i jednoznacznym ocenom. Spotkanie z Waldkiem Śmigasiewiczem przy Zbrodni i karze i później granie tego spektaklu przez kilka lat w Powszechnym  - też było bardzo inspirujące i ciekawe.

Reżyser Janusz Opryński słynie z zamiłowania do rosyjskiej literatury. Mówi się, że wciąż tworzy ten sam spektakl, tylko bohaterowie i treść nieznacznie się zmieniają. Ma Pani poczucie, że wystawiając Biesy tworzycie kontynuację jego historii o mrocznej, groźnej Rosji?

AM: Widziałam telewizyjne przeniesienie Braci Karamazow z lubelskiego Teatru Provisorium z moimi kolegami - Adamem Woronowiczem (jako Starym Karamazowem), który w Biesach w Powszechnym grał młodego Wierchowieńskiego i Łukaszem Lewandowskim (jako Iwanem), który będzie to grał teraz. Spektakl zrobił na mnie ogromne wrażenie. Nie do końca się zgodzę, że Rosja pokazywana przez Janusza Opryńskiego jest tylko ciemna i mroczna. Jest też piękna, wspaniała, głęboka, oczytana i głupia, uduchowiona i pusta, szalona i racjonalna, namiętna i zimna, kolorowa i czarno-biała, biedna i bogata, groźna i głęboko ludzka, kochająca i nienawidząca,  wielowarstwowa, skomplikowana. To jest Rosja wielkich kontrastów...

Zgaduję, że rosyjska klasyka jest bliska także Pani sercu. Zadebiutowała Pani w Powszechnym rolą Iriny w Trzech siostrach w reżyserii Agnieszki Glińskiej. Domyślam się, że udział w sztuce Czechowa to dla tak młodej aktorki bardzo ważne, kształtujące doświadczenie…

AM: Tak, spotkanie z Agnieszką Glińską, Władysławem Kowalskim i zespołem Teatru Powszechnego było dla mnie formującym zawodowo doświadczeniem artystycznym a Irina - piękną i ukochaną rolą, od której wszystko się dla mnie zaczęło, a poprzeczka została ustawiona wysoko. Czechowa sobie ukochałam już w szkole teatralnej, w dyplomie Mariusza Benoit Człowiek to coś więcej niż żarcie - wyborze scen z dramatu rosyjskiego, grałam Olgę z Trzech sióstr i Sonię z Płatonowa, też zresztą z Łukaszem Lewandowskim, z którym byliśmy razem na roku w PWST i który charyzmatycznie zagrał w tym dyplomie niezapomnianego Wujaszka Wanię. Już wtedy czułam, że to zawsze będzie dla mnie świetny materiał.  Spotkanie z rosyjską literaturą to dla mnie zawsze lot w kosmos. Może kiedyś jeszcze trafi mi się okazja zagrania w którejś ze sztuk Czechowa - bardzo o tym marzę. 

Rosyjska literatura  w ogóle jest mi bliska. Może płynie we mnie kropla wschodniej krwi? (śmiech) Tam, skąd pochodzi mój tata, nazwiska nadawano chłopom dopiero po 1864 roku, niewykluczone, że jakiś carski żołnierz został na polskich ziemiach po powstaniu styczniowym czy zaborach i dostał nazwisko Moskal (śmiech).

Z pewnym zaskoczeniem odkryłam, że bardzo dobrze czuję się w Rosji, kiedy pojechaliśmy do Moskwy z Irańską konferencją z Iwanem Wyrypajewem, a i w relacjach z rosyjskimi aktorami, których miałam okazję poznać tutaj, w tym budynku (Pałacu Kultury i Nauki - przyp. aut.), przy okazji pracy nad filmem Ukryta gra w reżyserii Łukasza Kośmickiego. Mimo że rosyjskiego uczyłam się tylko cztery lata, bariera językowa zniknęła natychmiast. Kontakt z rosyjską publicznością to także niepowtarzalne doświadczenie. 

Tak rosyjska literatura, to coś co dla mnie.  Chociaż w trakcie prób do Biesów poczułam, że to jest jednak bardzo trudny materiał, obciążający psychicznie i duchowo. Kiedy kilka dni temu zagraliśmy Widok z mostu Millera, poczuliśmy, że amerykańska literatura to zupełnie inny świat i że jest nam tak jakoś lekko, a wcześniej wydawało nam się, że to trudne, poważne przedstawienie z bolesnym tematem (śmiech). 

Andrzej Wajda mówił swoim aktorom, że Dostojewski jest dla nich zbyt trudny. Jestem bardzo ciekawa, jak swoich aktorów motywuje do pracy Janusz Opryński? 

AM: Przedstawienie Wajdy i praca nad nim obrosły legendą i anegdotami powtarzanymi już przez trzecie pokolenie aktorów. My szukamy swojego świata i staramy się do tego w ogóle nie odnosić. Janusz Opryński kocha aktorów i wierzy w nich. Dał nam role, które od każdego wymagają ogromnego wysiłku. Obsadził nas, mam wrażenie, po energiach i kolorach, które wnosimy ze sobą na scenę,  po aurze, czasem wbrew wiekowi. Ja na przykład gram matkę Sławka Grzymkowskiego, od którego jestem młodsza. Ale my szukamy prawdy w relacji i zależności, tak jak w ustawieniach hellingerowskich. Mogłaby pani postawić bardzo młodą dziewczynę naprzeciwko dojrzałego mężczyzny, ale w pewnym ustawieniu ona zagra jego matkę, a on wejdzie w rolę dziecka. My szukamy takich ustawień i to penetrujemy. Myślę, że pewne doświadczenia są wspólne dla ludzi w każdym wieku.

 Spotkanie z Januszem Opryńskim, który wywodzi się z teatru niezależnego, offowego,  jest dla mnie nowym i świetnym doświadczeniem. Relacja między aktorem a reżyserem jest ,mam wrażenie, inna niż w instytucjonalnym teatrze. Bardziej partnerska, twórcza. Janusz dał nam dużo wolności, przestrzeni, także w obrębie konstruowania tekstu, choć trzymamy się litery adaptacji, bardzo ciekaw jest naszych improwizacji, inspiracji, marzeń, lęków, pragnień co do postaci. Powoli jako te postaci wchodzimy razem z Nim w głowę Stawrogina i to jest bardzo radosny, ale i bolesny i trudny proces. 

Przeniesienie na deski teatru tak obszernego dzieła z zachowaniem jego sensu musi być dla reżysera wielkim wyzwaniem. Jak do treści Biesów podszedł Janusz Opryński? 

AM: W spektaklu korzystamy z bardzo ciekawej adaptacji napisanej przez Janusza Opryńskiego w 2017 roku. W procesie prób jej kształt uległ znacznym zmianom, ale wciąż ma charakter szufladkowy, co sprawia, że mamy wrażenie, jakbyśmy znajdowali się w umyśle Stawrogina. I razem z Nim przeżywali sceny, sytuacje z Jego życia, spotykali ważne dla Niego osoby, postaci, czasem w formie krótkich flashbacków,  niekoniecznie połączonych ze sobą w sposób linearny. Przestrzeń, w której to wszystko się odbywa to tytułowy „muchotłuk” z wiersza Kapitana Liebiadkina recytowanego w salonie Barbary Pietrownej. To nam też narzuciło sposób pracy. Proces twórczy wciąż trwa, jeszcze cały przyszły tydzień będziemy to pewnie przeorganizowywać, zmieniać, skracać…

W inscenizacji Wajdy dużą rolę odegrała muzyka Zygmunta Koniecznego - głośna, agresywna, niepokojąca, bardzo kontrowersyjna. Do Biesów Opryńskiego na scenie Teatru Dramatycznego muzykę tworzy Rafał Rozmus. Efekt będzie podobny? 

AM: Jestem zachwycona metodą twórczą Rafała Rozmusa i tym, że tak wiele wziął z nas samych. Nie chcę zbyt wiele zdradzać przed premierą - mogę tylko powiedzieć, że użył realistycznych dźwięków, które pojawiły się w scenach między nami…śmiechu, odgłosu odbijanej piłki, czy nucenia… To, co usłyszałam do tej pory, gdy przymierzamy te kawałki muzyczne do poszczególnych scen, czy przejść między scenami, brzmi niepokojąco i w pełni oddaje wewnętrzny stan głównego bohatera. 

W sztuce wciela się Pani kobietę silną i despotyczną – mistrzynię manipulacji, która nie stroni od intryg i traktuje ludzi przedmiotowo. Jak się Pani czuła grając tak bezwzględną postać?  

AM: Staram się szukać (na tej stosunkowo krótkiej przestrzeni tekstowej) niejednoznacznej postaci, z jednej strony władczej, dominującej, manipulującej, ale też gdzieś nieszczęśliwej i niespełnionej kobiety, która właściwie, ofiarowując życie Mikołajowi Stawroginowi i kontrolując syna w jakiejś toksycznej relacji, przegapia miłość swojego życia. Dwadzieścia lat przyjaźni, związku ze Stiepanem Wierchowieńskim pokazujemy właściwie w dwóch, trzech scenach, w jakimś wielkim skrócie myślowym - ale byłabym szczęśliwa, gdyby udało mi się pokazać i to w jaki okrutny sposób Barbara używa starego Wierchowieńskiego, zmuszając Go do małżeństwa z kochanką syna (i swoją wychowanką) i gdyby udało mi się pokazać wielkie uczucie, które Ją z Nim łączy, jej wielkie pragnienie miłości i marzenie o namiętności i jednocześnie nieumiejętność wyrażania tych uczuć i  jak bardzo za to wszystko płaci i ile Ją to kosztuje, nie wiem czy się uda…

Przez 19 lat była Pani związana z Teatrem Powszechnym. Co sprawiło, że podjęła Pani decyzję o zakończeniu współpracy z tą sceną i dołączeniu do zespołu Teatru Dramatycznego? 

AM: To było dość impulsywne, ale przemyślane. Paweł Łysak był moim piątym dyrektorem w Powszechnym. Czekałam na tę dyrekcję, chciałam spotkać się z reżyserami, z którymi wcześniej nie miałam okazji pracować ze względu na charakter tej sceny -  spotkałam się przez ten czas z Marcinem Liberem, Barbarą Wysocką i z Michałem Zadarą. Wszystkie te spotkania były bardzo satysfakcjonujące, ale ostatecznie przez te trzy lata mało było dla mnie pracy, mało ról. Paweł Łysak i Paweł Sztarbowski mieli swoją wizję teatru - mniej opartego na aktorze, a bardziej na zespole i na społecznym zaangażowaniu. Tworząc nowy zespół, Paweł Łysak doświadczył sytuacji, która zdarza się pewnie każdemu nowemu dyrektorowi - przyszli nowi aktorzy, Jego aktorzy z Bydgoszczy, a także ci, którzy dołączyli z Teatru Starego i z Teatru Polskiego we Wrocławiu, byli obsadzani przez reżyserów, którzy wcześniej z Nimi współpracowali, którzy Ich znali. Jednocześnie stracił być może kilku aktorów z dawnego zespołu, z którymi chciał współpracować, wielu zwolnił, inni odeszli sami. Ja nie miałam szansy zaprezentować  się nowym reżyserom, bo stare spektakle zeszły z repertuaru i w końcu okazało się, że w teatrze nie ma dla mnie pracy. Kiedy dostałam od Krystyny Jandy propozycję zagrania w sztuce Zabawa Marka Modzelewskiego reżyserowanej przez Izę Kunę w Teatrze Polonia, długo się nie zastanawiałam. Potem przyszła jeszcze propozycja zagrania z Montownią w Ceremoniach zimowych Levina w reżyserii Adama Sajnuka w Teatrze Warsawy i zrezygnowałam z etatu w Powszechnym. Trzy lata byłam wolnym strzelcem, pracowałam też jako drugi reżyser w produkcji filmowej, dogrywałam Cezara w Powszechnym i czekałam na nowe propozycje. Kiedy Agnieszka Glińska zaprosiła mnie do obsady Widoku z mostu Millera w Dramatycznym nie mogłam odmówić , potem pojawiła się Gertruda w Hamlecie u Tadeusza Bradeckiego i teraz Biesy z Januszem Opryńskim,  i tak znalazłam się na etacie w innym teatrze. Miałam bardzo silne poczucie, że Powszechny nie jest już moim miejscem a z drugiej strony silne pragnienie przynależności do zespołu , i posiadania swojego miejsca w teatrze  - teraz szukam go tutaj - zobaczymy co będzie dalej…


***


Premiera spektaklu Biesy w reż. Janusza Opryńskiego już 13 grudnia w Teatrze Dramatycznym - na Scenie na Woli. 

(fot. Roland Okoń)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz