poniedziałek, 26 lutego 2018

Do diabła z Ojczyzną


Niewiele jest w polskiej literaturze dzieł tak uniwersalnych i ponadczasowych, które - mimo upływu lat - możemy śmiało przyrównać do obecnej rzeczywistości. Do takich perełek bez wątpienia zaliczyć można "Trans-Atlantyk" Witolda Gombrowicza. Dzieło to stanowi wielki kontrast w porównaniu do niezliczonej ilości utworów patriotycznych. Podczas, gdy jedni Polskę wysławiali i bohaterów narodowych wielbili, Gombrowicz otwarcie  i z lubością sobie z  naszej ojczyzny zakpił. 

 Nie mogli go kochać za tę "obrazoburczą powiastkę" ówcześni literaci, oj nie. Czas, kiedy to "Trans-Atlantyk" ukazał się na polskim rynku, nie sprzyjał żartom, kpinom i wyśmiewaniu polskości w najróżniejszych jej aspektach. Tym bardziej nie był to dobry okres na prezentowanie szanującym się obywatelom najdziwniejszych zboczeń i odchyleń od przyjętej przez tych obywateli normy. Dodam od siebie, że na tak śmiały wyczyn, jakim było napisanie przez Gombrowicza "Trans-Atlantyku", Polska zdecydowanie nie była wtedy gotowa. Brutalna prawda zawarta na kartach powieści miała być siarczystym kopniakiem wymierzonym w najgorliwszych patriotów. Kopniak, wbrew oczekiwaniom, wcale nie stracił na swojej sile, a każda próba reinterpretacji tego dzieła przez współczesnych wieszczów narodowych nadal skutkuje silnym bólem pośladków. Kolokwialnie mówiąc, walnął Gombrowicz z "grubej rury", "nie obcynkalając się" przy tym zanadto, a finał tego taki, że wciąż jeszcze niektórym "łyso" jest na dźwięk jego niewybrednych żartów. 





Lista "skandalicznych" wątków, jakie możemy znaleźć na kartach "Trans-Atlantyku" jest długa i bardzo urozmaicona. Za wiodący temat obrał sobie Gombrowicz ojczyznę i już na pierwszych stronach swej powieści zaczął ją oglądać, rozgrzebywać, prześwietlać, rozpracowywać i podważać, co też konsekwentnie czynił do ostatniego zdania tego, bardzo osobliwego, utworu. Żartom i żarcikom z polskiej dumy, z polskiej pychy i z żarliwej odwagi, jaką to nasz naród od niepamiętnych czasów się szczyci, nie ma tu końca. 

A wszystko to swój początek wzięło od pamiętnego rejsu, w który Gombrowicz wypłynął transatlantykiem "Chrobry" z Gdyni do Buenos Aires. Informacja o wybuchu wojny dotarła do pasażerów u kresu ich podróży. Gombrowicz wbrew namowom kolegów literatów, którzy mu podczas rejsu towarzyszyli, nie popłynął z nimi do Anglii, aby wesprzeć rodaków w walce z wrogiem. Pozostał w Argentynie, a wszystkie przygody i wspomnienia z tego okresu stały się dla niego inspiracją do napisania powieści. 

Dzieło to, pełne dziwacznych bohaterów uwikłanych w równie dziwaczne sprawy, pełni funkcję krzywego zwierciadła, w którym aż nazbyt rażąco uwypukliły się nasze wady i słabostki. Nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, iż utwór ten obrazuje najprawdziwszy festiwal polskiej hipokryzji, gdzie nie brakuje zadufanych w sobie, sprzedajnych polityków, a także głupawych i pozbawionych moralności polskich obywateli. Ponadto, zawarł Gombrowicz w swym dziele kilka fundamentalnych pytań o to, co określa naszą tożsamość, czym jest patriotyzm i w którym kierunku powinien zmierzać nasz naród - w stronę tradycji (ojczyzna), czy w stronę tego, co nowe i świeże (synczyzna). 




Dla tych, którzy Gombrowicza niezwykle sobie cenią, premiera "Trans-Atlantyku" na scenie warszawskiego Teatru Ateneum była bez wątpienia wielką gratką. Utwór ten na warsztat wziął reżyser, Artur Tyszkiewicz i trzeba przyznać, że uczynił ze swej sztuki wspaniałe widowisko. Choć ta absurdalna historia została w spektaklu - z oczywistych względów - mocno okrojona, reżyser nie pominął żadnego z najistotniejszych wątków, nie zapomniał też o żadnej z barwnych gombrowiczowskich postaci. Spektakl, jaki możemy oglądać na deskach Ateneum, to niezwykle wysmakowane dzieło będące esencją gombrowiczowskiej prozy. 

Tyszkiewicz do swojej sztuki zaangażował samych najwybitniejszych artystów, którzy doskonale odnaleźli się w trudnej, gombrowiczowskiej konwencji. Dużym zaskoczeniem, ale i ogromną radością była dla mnie informacja o tym, że główną rolę w sztuce zagra wspaniały Przemysław Bluszcz. Bardzo ciekawiło mnie jak aktor, znany z wielu teatralnych i kinowych ról złych facetów, odnajdzie się w tak diametralnie innej kreacji. Choć początkowo Bluszcz mi do Gombrowicza nie pasował ani trochę, już w kilka sekund po tym, jak zobaczyłam go na scenie, szczęka poszybowała mi w dół ze zdziwienia i zachwytu. Dziś nie jestem w stanie wyobrazić sobie w tej roli innego aktora. Od chwili, gdy obejrzałam spektakl Artura Tyszkiewicza, Gombrowicz ma bezapelacyjnie twarz Przemysława Bluszcza (duża w tym zasługa fantastycznego plakatu, na którym możemy podziwiać bluszczową facjatę w pełnej krasie!) 




Niezliczenie wiele w tej sztuce scen, które same w sobie stanowią małe arcydzieła. Jedna z moich ulubionych, to scena, w której poseł Kosiubidzki (Artur Barciś) wyskakuje przed Gombrowiczem z wielkiej jak szafa walizki, uprzednio konwersując z nim przez niewielkie okienko wycięte w owej walizce z niezwykłą precyzją. Spośród wielu niezwykle wyrazistych postaci najlepiej polską, skrajnie sprzeczną naturę odzwierciedla Tomasz Schuchardt w roli Cieciszowskiego, Jego przekomiczne "Zrób, albo nie zrób", "idź, albo nie idź", "zamelduj się, albo się nie zamelduj" wywołały na widowni salwy śmiechu. 

Mając na uwadze, że "Trans-Atlantyk" jest sztuką o Polsce i polskości w najróżniejszych jej aspektach, nie mogło na scenie zabraknąć polskich atrybutów, z których kraj nasz słynie. Nie trzeba było na te nasze symbole narodowe długo czekać - wkrótce po rozpoczęciu spektaklu, na scenę wkroczyli trzej polscy obywatele - Baron (Bartłomiej Nowosielski), Pyckal (Dariusz Wnuk) i Ciumkała (Artur Janusiak) - dzierżąc na plecach stelaże obwieszone najróżniejszymi wyrobami made in Poland, od kiełbasy począwszy, aż po niezbędne akcesoria każdego szanującego się kibica. Ale najbarwniejszym, najbardziej uroczym akcentem polskiej kultury okazały się dwie przepiękne panny w kwiecistych strojach ludowych (Julia Konarska i Kasia Ucherska). Widzowie mieli przyjemność ujrzeć je kilka razy, gdy przejeżdżały na taśmie bagażowej niczym mechaniczne lalki, uśmiechając się przy tym promiennie. 




Mimo licznych, naprawdę wspaniałych kreacji, show skradł w całości Krzysztof Dracz w roli Gonzala. Aktor powalił publiczność na kolana, tańcząc, prężąc się, kręcąc pupą i machając rączką w charakterystycznym dla swojego bohatera stylu. Gonzalo - Portugalczyk, hedonista, homoseksualista, nieco zepsuty dandys, który ma wszystko oprócz miłości i akceptacji - to dla aktora piekielnie trudne wyzwanie. Dracz, który nieraz przecież na scenie pokazał swoją charyzmę i donośny męski głos (chociażby w spektaklu "W imię Jakuba S."), z rolą tą nie miał żadnych problemów i wypadł na scenie nad wyraz wiarygodnie (co każe mi przypuszczać jak wielką pracę musiał poświęcić, żeby "stać się" Gonzalem). 

Bardzo ważną rolę pełnią w utworze dwie ujmująco szczere postacie - Tomasz Kobrzycki (Krzysztof Gosztyła) i jego syn Ignacy (Mateusz Łapka). Każdy z tej dwójki pełni w utworze rolę symbolu - Tomasz odzwierciedla ojczyznę, tradycję, przeszłość, natomiast figlarny Ignaś o świeżym, młodym spojrzeniu to nadchodząca przyszłość. Ojciec imponuje odwagą i męstwem, gdy bez cienia strachu staje do pojedynku z Gonzalem. Syn promienieje beztroską i energią, uosabia wszystko to, czego łaknie i pożąda bezwstydny Portugalczyk, dlatego też Ignacy tak kuszący wydaje się Gonzalowi. 

Duże wrażenie zrobiła na mnie scenografia spektaklu - imponujące dzieło Justyny Elminowskiej. Choć na pierwszy rzut oka raczej minimalistyczna i oszczędna, doskonale pasuje do groteskowej konwencji utworu Gombrowicza. Na scenie dominuje drewniany szkielet przywodzący na myśl odwrócony kadłub statku (?). Skojarzenie to chyba całkiem trafne, bo na górze widać zasłonięte okna kajut. Scena wznosi się ku górze, by bohaterowie mogli po niej wbiegać, zbiegać, leżeć, turlać się, wspinać, lub zjeżdżać w dół. Niżej, przy samym krańcu sceny ciągnie się taśma bagażowa, po której jeżdżą urocze panny w ludowych strojach, ważni dygnitarze, a nawet sam poseł w wielkiej kraciastej walizce. Gombrowicz lepiej by tego nie wymyślił!




Powiem wprost - zakochałam się w "Trans-Atlantyku" Artura Tyszkiewicza. Zakochałam się w doskonale dobranej obsadzie. Płakałam ze śmiechu, widząc moich ulubionych artystów w absurdalnych rolach, wygłaszających rozbrajające kwestie, wyjęte z kart gombrowiczowskiego dzieła. Choć "Trans-Atlantyk" wciąż dryfuje w odmętach naszej świadomości, reżyser tchnął  w ten utwór nowe życie. Kto Gombrowicza nie zna, ten po obejrzeniu spektaklu Tyszkiewicza "Trans-Atlantyk" pokocha. Kto z tym utworem zaznajomiony jest dobrze, ten poczuje, jak stara miłość do gombrowiczowskiej formy odżywa na nowo. 



Zdjęcia, materiały - Teatr Ateneum 


* Tytuł recenzji jest zarazem fragmentem wypowiedzi jednego z bohaterów utworu ("Do diabła z Ojcem i Ojczyzną! Syn, syn, to mi dopiero, to rozumiem! A po co tobie Ojczyzna? Nie lepsza Synczyzna? Synczyzną ty Ojczyznę zastąp, a zobaczysz!" ~ Gonzalo, "Trans-Atlantyk", Witold Gombrowicz)

2 komentarze:

  1. Jako wielki fan Gombrowicza przyłączam sie do pani opinii o tym spektaklu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo się cieszę :) Faktycznie, Artur Tyszkiewicz poradził sobie z tą sztuką doskonale!

      Usuń