sobota, 30 czerwca 2018

Pupy, gęby, miny


Stwierdzenie, że Gombrowicz jest uniwersalny i ponadczasowy, nie jest jedynie utartym frazesem, ale faktem uderzająco faktycznym. Jakby nie patrzeć, gombrowiczowskie formy otaczają nas z każdej ze stron - mamią swoimi ideologiami, kuszą, manipulują, by ostatecznie wycisnąć z nas ostanie krople indywidualizmu i pozostawić takimi wyzutymi z wszelkich resztek osobowości. Gombrowicz pisał o pozach, gębach i minach. Dziś nazwalibyśmy to lansem, hipsteriadą i snobizmem. 

Lubię te gombrowiczowskie aluzje, te zawoalowane złośliwości, ostentacyjne żarciki i niespodziewane prztyczki w nos. Ilekroć sięgam po dzieła Gombrowicza, cieszą mnie nad wyraz jego kpiny z ludzkiej materii, choć doskonale zdaję sobie sprawę, że ofiarą owych kpin padam także i ja. Cóż począć - wielkie idee wymagają wielkich poświęceń, czego pisarz nieraz dowiódł, wyśmiewając samego siebie. Przykład "Ferdydurke" obrazuje to najlepiej - Gombrowicz otwarcie przyznaje się do swej niedojrzałości, czego świadectwem jest jego "Pamiętnik z okresu dojrzewania", o którym wspomina na pierwszych kartach powieści. Za pośrednictwem Józia, autor dokonuje w pewnym sensie egzystencjalnego coming outu, pokazując nam, że on też jest dziecinny, upupiony, że pod wpływem otoczenia - jak każdy z nas - zmuszony jest przybierać różnorakie pozy i miny. I że tak ten świat się toczy, a my "jesteśmy tylko funkcją innych ludzi, musimy być takimi, jakimi nas widzą..." *

Przeniesienie utworu Gombrowicza na scenę z zachowaniem absolutnej dosłowności nie byłoby niczym złym, ale z drugiej strony nasuwa się pytanie - po co? Dlaczego nie wykorzystać tej uniwersalności i ponadczasowości, którą tak wyróżniał się Gombrowicz na tle innych twórców dwudziestolecia międzywojennego i nie przenieść Józia do czasów dzisiejszych - do świata, gdzie króluje wszechobecny lans, filozofia slow life i koktajle z jarmużu? Dlaczego nie pokazać tej absurdalnej historii w scenerii nam tak bliskiej, gdzie gęby przyprawiają nam media, specjaliści od lepszego życia, modowi wizjonerzy, dietetycy, blogerki, trenerki i coache? Coraz więcej w naszym życiu iluzorycznego indywidualizmu, który topnieje wraz z każdym nowym trendem na bycie "kimś". Sceneria pod "Ferdydurke" wprost idealna - autor byłby zachwycony...

Niedziwne zatem, że Magdalena Miklasz postanowiła pokazać nam utwór Gombrowicza we współczesnej aranżacji. Na Scenie na Woli Teatru Dramatycznego, przy udziale aktorów Teatru Malabar Hotel, reżyserka przenosi widzów do świata absurdów i groteski, do częstotliwości, gdzie śmieszne staje się straszne, a straszne - śmieszne. Miklasz do osobliwego charakteru "Ferdydurke" dodała swój niepowtarzalny styl, dzięki czemu finalny efekt jest - kolokwialnie mówiąc - mega ostro pojechany.




Józio (Waldemar Barwiński) to 30-latek zagubiony pomiędzy dzieciństwem i światem dorosłych, pomiędzy naiwnością i powagą, pomiędzy jawą i snem. Skrzętnie strzeżone resztki osobowości przelewa na ekran laptopa, rozpisując się o kwestiach ludzkiej egzystencji. Ponieważ jednak w życiu nic nie jest dane człowiekowi na zawsze, Józio wkrótce całkowicie utraci swą tożsamość, ulegnie najróżniejszym formom, przywdzieje rozmaite maski i zmierzy się z wieloma absurdalnymi sytuacjami, które poskutkują całym szeregiem różnorakich gąb.

Śni Józio o przedziwnej podróży w przeszłość, lecz jest to zgoła inna podróż, niż ta opisana przez Gombrowicza. Magdalena Miklasz z powodzeniem uwspółcześniła fabułę, wplatając w poszczególne wątki rozmaite symbole naszych czasów, które tylko potęgują wydźwięk gombrowiczowskiej ideologii. Przykład? Proszę bardzo: Przestrzeń szkolna, jeden z chłystków, Miętus (Marcin Bikowski), zanurza głowę kolegi z klasy, Syfona (Mateusz Weber), w muszli klozetowej, co ochoczo nagrywa smartfonem rozbawiona gawiedź uczniowska. Albo to: Młodziakowie (Magdalena Smalara i Marcin Bartnikowski), których pisarz przedstawił jako wzór wszelkiego postępu i nowoczesności, w wersji Magdaleny Miklasz są fanatykami zdrowego stylu życia, ćwiczą jogę, unikają glutenu i laktozy, a posiłki zamawiają przez aplikację na tablecie. Ich mieszkanie urządzone jest zgodnie z filozofią zen, nieskalane meblami z IKEI, którymi Młodziakowa otwarcie gardzi. Ach, byłabym zapomniała - Zuta Młodziakówna (Anna Gorajska), ucieleśnienie rewolucji obyczajowej, nosi gębę rozwydrzonej i zmanierowanej nastolatki, która życie postrzega przez pryzmat fajnych klubów i markowych sneakersów. Oto "Ferdydurke" naszych czasów...




Choć akcja powieści toczy się dziś, to problematyka utworu Gombrowicza wciąż jest ta sama. Zasadniczą kwestią jest niedojrzałość głównego bohatera, co śmiało możemy przyrównać do obrazu współczesnych trzydziestolatków - millenialsów, zwanych też pokoleniem Y, których zasadniczo cechuje obawa przed dorosłością i braniem odpowiedzialności za własne życie. Kryzys tożsamości Józia jest powszechnym problemem naszego społeczeństwa. Z każdej strony atakują nas komunikaty o normach i ideałach, które niezwykle trudno dogonić. Niejeden już przegrał z presją bycia pięknym, młodym i bogatym. Kolejki do psychoterapeutów od lat ciągną się w nieskończoność, a ci zacierają ręce, bo im więcej schematów, wzorów, min, form, pup i gąb nas atakuje, tym lepiej kręci się ich biznes. Patrząc na powyższe odniesienia, bez wątpienia można stwierdzić, że Gombrowicz był wielkim wizjonerem - i beznadziejnym pesymistą. 




Znając już styl artystów Teatru Malabar Hotel, wiedziałam, że czeka mnie niekonwencjonalne widowisko, ale nie spodziewałam się, że zobaczę tak wspaniałe show. Twórczość Gombrowicza doskonale wpisuje się w malabarową konwencję, co aktorzy udowodnili pokazując widzom swobodę i pełen luz. Za to ich lubię - na scenie bawią się swoją grą, bawiąc tym samym publiczność. Nonszalancja i naturalność to ich wielki atut, który doskonale sprawdza się gdy... coś się nie sprawdza. Najnowszy spektakl z ich udziałem to trochę inscenizacja, trochę performance, trochę gra, trochę żart. Taka wybuchowa mieszanka gwarantuje świetną zabawę i niezapomniane wrażenia. 

"Ferdydurke" to kolejny już, po "Mistrzu i Małgorzacie" Bułhakowa i "Tutli putli" Witkiewicza, klasyk, z którym mierzy się na scenie Dramatycznego Magdalena Miklasz. Podobnie, jak w poprzednich spektaklach i tu spotykamy fantastycznego Marcina Bikowskiego (Miętus), Marcina Bartnikowskiego (Młodziak, Hopek, Sługa Franciszek), Magdalenę Smalarę (Młodziakowa, Pyzo) i Annę Stelę (Zosia). Jednak przede wszystkim należy wspomnieć o świetnej kreacji Waldemara Barwińskiego, który brawurowo wcielił się w rolę Józia. Aktor zdobył moje serce wiodącą rolą w "Madame" Antoniego Libery, również na Scenie na Woli. I tym razem oglądałam jego grę urzeczona. Bardzo podobała mi się gra Anny Gorajskiej, w roli Zuty, Myzdrala, Kopyrdy i ciotki Hurleckiej, a także kreacja Mateusza Webera, który wcielił się w postać Syfona. Wielka szkoda, że pięć minut tego bohatera w powieści Gombrowicza jest takie krótkie. No i wreszcie Łukasz Wójcik w imponująco trudnej i dość śmiałej roli profesora Pimke oraz Hurleckiego. Aktor w jednej ze scen zaprezentował wszystkie swoje cielesne atuty, czym bardzo mi zaimponował - tzn, nie tyle atutami, co odwagą, żeby je pokazać publiczności w niemalże pełnej krasie...

Uwagę przykuwa dziwaczna scenografia (Katarzyna Borkowska), która - jak się potem okazuje - bardzo dobrze dopełnia treść groteskowej sztuki. Na pierwszy plan wysuwa się fotel z wyprutymi "wnętrznościami" (brzmi dziwnie, ale kto widział, ten zrozumie) i bliżej nieokreślone obiekty wiszące, które przywodzą na myśl wielką, zbitą masę z... gumy do żucia. Całości dopełniają kaktusy, ławki szkolne i wszechobecne manekiny (robota Marcina Bikowskiego). Obraz iście gombrowiczowski. No i świetna muzyka, za którą odpowiada niezwykle utalentowana Ania Stela.  

Jedynym minusem spektaklu są dłużyzny. Sztuka trwa ponad trzy godziny i choć wygłupy malabarowej ekipy bawią publiczność do łez, momentami czuje się przesyt i znużenie. Gdyby reżyserka zrezygnowała z niektórych pobocznych wątków, spektakl byłby idealnie skrojony i o godzinę krótszy. Rozumiem jednak motywację Magdaleny Miklasz - dzieła Gombrowicza są tak esencjonalne, że ciężko jest pociąć je na kawałki, wyrzucić momenty, które być może wzbogaciłyby przekaz. Dla wytrawnego widza czas trwania spektaklu nie będzie raczej wielkim minusem, a miłośnicy stylu Miklasz i gry aktorów Teatru Malabar Hotel będą z pewnością zachwyceni, bo Bikowski, Bartnikowski i Stela na scenie dają z siebie wszystko. 




"Ferdydurke" Magdaleny Miklasz to kawał świetnej reżyserskiej roboty. Na potrzeby spektaklu  gombrowiczowskie dzieło zostało diametralnie przearanżowane i doskonale dopasowane do współczesnej rzeczywistości. Choć nie brakuje tu nowych elementów, sztuka zachowuje wciąż ten sam kształt, a jej wydźwięk w pełni dorównuje pierwowzorowi. Widzów czeka świetna gra aktorska i masa przezabawnych momentów, które razem tworzą wybuchową mieszankę... śmiechu. 



Zdjęcia, materiały - Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy


* fragment powieści Witolda Gombrowicza "Ferdydurke" (Wydawnictwo Literackie Kraków, 2007) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz