Wraz z upływem lat coraz bardziej lubię swoje słabości. Serio. Jeżeli nie da się czegoś zmienić, nie pozostaje nic innego, jak pogodzić się z obecnym stanem rzeczy. To co kiedyś było dla mnie istnym przekleństwem, dziś traktuję z łagodnym przyzwoleniem. Wkraczam właśnie w trzecią dekadę życia i myślę sobie, że jest całkiem nieźle. Żadnych przejawów grawitacji, żadnych zmarszczek mimicznych, żadnych dolin łez, bruzd na czole, przebarwień, ani wszelkich niepożądanych obwisłości. Nie korzystam z żadnych metod korygowania w sobie czegokolwiek i jak dotąd nie pojawiła się w mojej głowie taka potrzeba. Może dlatego tak bardzo wstrząsnął mną mail od jednego z moich ulubionych salonów kosmetycznych, w którym podstępnie podłożono mi odrażającą, urodową świnię.
Miejsce, w którym dotychczas pielęgnowałam swą kobiecość, gdzie wydobywałam swój młodzieńczy blask, oaza, w której znajdowałam spokój, zrozumienie i wsparcie, wbiła mi nóż prosto w serce. Oczywiście, narzędzie zbrodni zostało ukryte pod pełnymi słodyczy "życzliwymi" słowami:
"Agnieszko, z okazji zbliżających się urodzin salon XYZ składa Ci najserdeczniejsze życzenia! Specjalnie dla Ciebie przygotowaliśmy urodzinowe zniżki na zabiegi opóźniające procesy starzenia. Z poniższym kodem przez cały miesiąc możesz skorzystać z pakietu usług medycyny estetycznej w niezwykle atrakcyjnych cenach! Dzięki nim Twoja skóra będzie piękna i gładka bez względu na upływający czas (...)"
Najpierw pomyślałam, że to na pewno nie do mnie. Pewnie przez przypadek wpisali adres innej klientki o tym samym imieniu, ale zdecydowanie bardziej zaawansowanym wieku. W pierwszej chwili nawet chciałam zabrać się za wyjaśnianie tego nieporozumienia. Niech sobie ta druga Pani coś ujędrni i podciągnie, skoro czas tak jej nie sprzyja, a ja w zamian za to chętnie wpadnę na peeling, masaż, albo paznokcie. Jednak głos rozsądku szybko zweryfikował moje przypuszczenia. To nie pomyłka - to mnie, w ramach prezentu urodzinowego chcą "odzmarszczyć". Takie czasy, że ledwo człowiek przekroczy próg dorosłości, a bezwzględne hieny z działu PR wielkich koncernów urodowych od razu zwiastują mu starość i rychłą śmierć. Nie istnieje dziś stan przejściowy pomiędzy cerą młodą i dojrzałą. Albo jesteś dziewczęciem z młodzieńczymi problemami skórnymi, albo staruszką z twarzą pełną zmarszczek. Nie ma zmiłuj...
Wrzuciłam ów salon na listę "Miejsc, których progu nie przekroczę już nigdy, choćby nie wiem co" i mimo ich usilnych starań, by wpędzić mnie w czarną rozpacz, postanowiłam skupić się na tym, co jest we mnie ok i co ewentualnie mogłabym jeszcze udoskonalić, ale bez udziału specjalistycznych poprawiaczy...
Być kobietą to wyjątkowo trudna sztuka. Wymaga się od nas, byśmy były jeszcze lepsze, jeszcze piękniejsze, szczuplejsze, gładsze, bardziej stylowe, a nade wszystko wiecznie młode. Przyznam, że poza pewnymi drobnymi kompleksami, nie bolał mnie mój wygląd, a już na pewno nie przychodziły mi do głowy pomysły, by coś sobie uciąć, coś napompować, czy naciągnąć. Zawsze byłam wrażliwa na punkcie swojej sylwetki i to zostało mi do dziś. Nigdy nie przepadałam za swoimi stopami, bo ich rozmiar decydowanie przeczy definicji kobiecej, filigranowej nóżki. Mogłabym mieć węższe biodra i większe usta, ale ich obecny stan nie jest powodem moich rozterek. Na szczęście.
Mimo ogólnej wiedzy z zakresu urody, muszę uczciwie wyznać, że cały ten proces zabiegów upiększających zawsze jawił mi się, jak niezwykle ciężki do przebrnięcia tor z przeszkodami, albo wyczerpujący survival, gdzie dziką przyrodę zastąpiły zalotki, eyelinery i konturówki do ust. Moje doświadczenia z malowaniem oceniam na dostateczny z plusem. Coś tam umiem, ale nie wychylam się poza bezpieczne rewiry. Ponieważ jednak trzydzieści lat to wiek przełomowy, postanowiłam, że wezmę się za siebie po swojemu, na przekór specjalistom od zastrzyków i skalpela. Żadna to sztuka wydepilować nogi, czy wklepać krem pod oczy, ale konturowanie twarzy, korygowanie linii brwi i blendowanie cieni na powiekach (tak właśnie - blendowanie) to już wyższa szkoła jazdy...
W dzisiejszych czasach najbogatszym źródłem wszelkiej wiedzy i ludzkich doświadczeń jest You Tube, dlatego też po naukę technik makijażu skierowałam się do youtubowych specjalistek. Już pierwsze tutoriale wpędziły mnie w kompleksy, że wciąż nie umiem prawidłowo aplikować podkładu i różu. Początkowy strach i zwątpienie szybko zniknęły, a ich miejsce zajęła ogromna ciekawość, jak to zrobić, żeby było tak ładnie. Może to moja kobieca próżność, a może taka jest natura niewiast, że chcemy być piękne. Pilnie obserwowałam, co te dziewczyny robią ze swoimi twarzami i jakie arcydzieła im wychodzą za pomocą kilku niewymuszonych ruchów pędzla. I jakie to fajne, tak się bawić kolorami. Po kilku dniach gapienia się na ich sztuczki z oczarowaniem, postanowiłam, że ja też tak chcę. Nie jest to może jeszcze poziom mistrzowski, ale dzięki Ewie (Red Lipstick Monster) coraz sprawniej poruszam się w jeszcze do niedawna nieodkrytych obszarach makijażowego świata.
Mimo oczarowania feerią barw i pięknych makijaży youtuberek, zachowałam zdrowy rozsądek. Nie mam potrzeby chodzić wymalowana "jak ta lala". No, może czasem... Makijaż bez wątpienia poprawia poczucie własnej wartości, ale musi też współgrać ze stylem i osobowością każdej z nas. Poza tym wierzę, że podstawą kobiecego piękna jest samoakceptacja - bez niej żaden make-up nie będzie zachwycał. Pewnych rzeczy nie da się zamalować, albo namalować od nowa. Dlatego też, poza trudną sztuką makijażu, postanowiłam uczyć się akceptować siebie - z bladą cerą, która jakoś nie chce współgrać z żadnym bronzerem, z podkrążonymi oczami, które opierają się każdemu testowanemu przeze mnie korektorowi, z powiekami trochę niezdarnie ozdobionymi ciemną kredką która nie chce się porządnie rozetrzeć. Wyjdzie - ok. Nie wyjdzie, to trudno. Jak powiedział ktoś mądry, makijaż podkreśla urodę kobiety, ale to uśmiech czyni ją piękną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz