poniedziałek, 23 lipca 2012

W ogóle i w szczególe


Dzień zaczynam od jogurtu z müsli, z dodatkiem orzechów i suszonych owoców, albo, od müsli z orzechami, mnóstwem suszonych owoców, z dodatkiem jogurtu, jeżeli ktoś przywiązuje tak wielką wagę do proporcji… Tak czy inaczej, moje śniadanie zawsze trwa bardzo długo, jest celebracją poranka i okazją do przejrzenia zaległej prasy. Trzeba sobie jakoś radzić, bo Monika Olejnik na urlopie i człowiek nie wie, co tam słychać w polityce... 


A w polityce w sumie nic nowego. Jesteśmy bardzo zadowoleni z naszego prezydenta. Prezydent też jest zadowolony z bycia prezydentem. Niezadowolony jest za to premier, ale nie z siebie, tylko z transmisji Euro. Donald Tusk znany jest przecież ze swojej ogromnej miłości do piłki nożnej, kibicuje naszym wiernie, a w ogóle tego w telewizji nie pokazywali. Pokazywali za to prezydenta, a także trenera, Franciszka Smudę i piłkarzy obu drużyn, co można faktycznie odebrać jako straszne niedopatrzenie i z pewnością ktoś za to wyleci - czuję to… Prezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej zostanie pewnie Grzegorz Lato, dla odmiany. Napawa mnie to nadzieją, że polska piłka zostanie wreszcie uzdrowiona, zreformowana i wzbije się na wyżyny światowego poziomu. Bo nieoceniona jest w każdym zarządzie świeża, młodzieńcza krew. 

Niby na Wiejskiej wakacje, turnus wyjazdowy i ławki poselskie świecą pustką, przecierane od czasu do czasu przez panią sprzątaczkę. Kto ma urlop to ma, ale Bartosz Arłukowicz, minister schorowanego resortu zdrowia długo jeszcze nie odsapnie. Miota się i wykańcza psychicznie, bo ciągle ktoś coś od niego chce, a to farmaceuci, a to pacjenci, a to lekarze. Czasem premier zadzwoni, że co to ma znaczyć, że on wieczorem ogląda w Faktach, że rząd zabija obywateli, i że minister ma natychmiast to wyjaśnić. Arłukowicz nic nie robi od początku swojej kadencji, tylko wyjaśnia i wyjaśnia. Szary, smutny, nadpobudliwy, jakby schorowany trochę. Nie wychodzi mu na zdrowie to stanowisko, o nie. Do lekarza powinien się wybrać, bo ginie w oczach. Tylko, że terminy dopiero na września - 2013…
W centrum handlowym Złote Tarasy niedługo otwiera się sklep z bielizną marki Victoria’s Secret. Z tej okazji właśnie można zostać aniołkiem Victoria’s Secret, jeżeli ktoś bardzo chce. Wystarczy tylko zgłosić się do improwizowanego studio na parterze, gdzie pan fotograf zrobi zdjęcie. I już. Myślę jednak, że cały ten pseudo casting to jedynie kampania reklamowa, a na zapleczu mają już i tak przygotowany wielki plakat z gołą Mirandą Kerr. Ale to nie szkodzi, w Polsce nic się nie marnuje.  Zdjęcia z eliminacji zostaną najprawdopodobniej wykorzystane do programu „Jak się nie ubierać”.
Nie chodzę na zakupy, bo cierpię na rzadką odmianę schizofrenii, która objawia się tym, że ubrania do mnie mówią. Uwodzicielskim, przeciągłym, pełnym uwielbienia głosem. Uwodzą, nęcą i nie dają spokoju. Skutki tych setek milionów fatalnych zauroczeń zawalają przestrzeń w mojej szafie.  Są jak plaga egipska, uciążliwa, ale nie możesz się jej pozbyć. Nie możesz, bo swego czasu wydałeś na nie kupę pieniędzy - spuszczenie ich w zsypie wydaje się więc szaleństwem. Dlatego zaczynam wygrzebywać. To zdrowsza i mniej kosztowna alternatywa dla wyprzedażowych maratonów. Wygrzebałam już masę fajnych rzeczy, mniej fajnych też, ale to tylko mobilizuje mnie do większej kreatywności, żeby z tej rzeczy uczynić jednak mimo wszystko coś fajnego.  Moje ostatnie odkrycie to krótki kombinezon, udający jeansowy. Wyglądam w nim trochę, jakbym zabrała ogrodniczki pięciolatkowi, ale kto powiedział, że moda nie jest dziwna? Poza tym, czuję się w nim fantastycznie i zakładam go tak często, jak tylko się da, ku rozpaczy P.
Jedziemy niedługo do Sopotu, znowu. Razem z P uprawiamy w Sopocie turystykę kulinarną. Nigdzie nie ma tak dobrego kremu z cukinii, jak w Sanatorium. Grillowany dorsz tylko w Złotej Rybce, a halibut w Piaskownicy. Lubimy spacerować bez pośpiechu deptakiem w stronę gdyńskiego Orłowa. Trasa w pewnym momencie zamienia się w piękny zalesiony rezerwat, pełen drewnianych mostków, miejsce cudownie chłodne w upalne dni, tajemnicze, ale pełne uroku i romantyzmu. Chyba wolę kilka krótkich wyjazdów od jednego, długiego. Każdy kolejny, nawet gdy dobiega końca, jest obietnicą powrotu. Koniec długiego pobytu jest natomiast niczym innym, jak końcem długiego pobytu. 
Mam dwadzieścia trzy lata i jedenaście miesięcy. Pisząc to dzisiaj, dokładnie tyle. Za równy miesiąc będzie już dwadzieścia cztery, za sześć lat trzydzieści, a za szesnaście będę pomarszczoną czterdziestką z pierwszymi objawami menopauzy. Matko, jak ten czas szybko leci - zaraz będę stara! Wklepuję sobie pod oczy krem z antyoksydantami, który reklamuje szesnastoletnia francuska modelka, i którego producent obiecuje efekt gładkiej, młodzieńczej skóry, bez ani jednej zmarszczki. Patrzę w lustro i faktycznie - gładko, nic nie ma, czyli chyba działa.
Nie lubię Juli, a jak się kogoś nie lubi to się zwykle ciągle o nim słyszy i właśnie niedawno usłyszałam nową julową pioseneczkę, taką samą, jak ta, co leci od paru miesięcy w punkcie ksero przy moim bloku, tylko ma trochę inny tytuł. Jula uprawia muzykę zawodzącą, jęcząco - depresyjno - płaczliwą, która opowiada o tym, że Jula kochała się w chłopaku ze szkoły i widywała go codziennie w szatni, ale on za każdym razem ją olewał, a ona za każdym razem chciała więcej. Matko, jakie to masochistyczne! Ale też tak miałam w podstawówce, dlatego trochę ją rozumiem.
Lato to czas festiwali, a w Kołobrzegu trwa właśnie wielkie święto wielbicieli siłowni, żelu do włosów, solarium, za małych, wrzynających się w tyłek majtek od bikini i włosów w kolorze blond kanarkowym, którego organizatorem jest Radio Eska. W programie min. Sandra, Sabrina, Savage, oraz z inni wielcy wykonawcy, których przeboje puszczane były w rozklekotanych autobusach podmiejskich, dwadzieścia lat temu.
Radio Eska to specyficzna stacja, gdzie większość piosenek w co drugim wersecie ma frazę „call me baby”, a odbiorcami są ludzie, którzy posługują się charakterystycznym zestawem zwrotów, wśród których dominuje m.in. „padaka”, „beka” i „zajefajnie”. Radio Eska promuje konkretny nurt muzyczny skierowany do konkretnych odbiorców, co oznacza, że gdyby prowadzący dla żartu puścił słuchaczom V symfonię Beethovena, pomyśleliby, że to zdecydowanie za długa reklama Xenny na zaparcia.
Socjologia to fascynująca nauka, doprawdy. Właśnie obserwuję zjawisko powolnego umierania subkultury hipsterów.  Hipster to ktoś, kto absolutnie nie przyznaje się do bycia hipsterem, ale od razu widać, że nim jest. Nosi wełniane nakrycia głowy, Ray Bany, trampki i rurki ultra skinny, którymi każdego dnia przeciera chodniki przed PKP Powiśle, albo przed Planem B. Hipster to bardzo zajęta, zaabsorbowana artystycznie osobowość. Gatunek dziś tak popularny, powielany w nieskończenie wielu kopiach, przeżuty, strawiony i wypluty przez mainstream, że lada chwila na wyginięciu. Radzę oglądać i robić zdjęcia, bo niebawem stanie się legendą, jak bikiniarze i hipisi.
Michael Jackson co i rusz daje jakieś koncerty i świetnie mu to wychodzi, biorąc pod uwagę fakt, że od trzech lat nie żyje. Jego śladem poszły już Amy Winehouse oraz Whitney Huston, również świętej pamięci, ale w doskonałej formie. Whitney symfonicznie można było usłyszeć niedawno w Krakowie i podobno było jak dawniej, a nawet lepiej. Jackson gra swoje największe przeboje, a także te zupełnie nowe, których sam nigdy nie słyszał. Umarł król, niech żyje król.
Miłość do felietonów zawdzięczam m.in. książce Anne Fadiman „W ogóle i w szczególe”. To zbiór pisanych lekkim piórem, zabawnych, czasem osobistych i sentymentalnych opowiastek z życia autorki. Fadiman nazywa swoją twórczość mianem esejów poufałych, co mi się bardzo podoba, bo faktycznie zaciera dystans pomiędzy pisarzem, a czytelnikiem. Jest o jej dzieciństwie, o pasjach, wielkich pisarzach, motylach, o kawie, lodach czekoladowych i o wczesnym wstawaniu. Czytałam rok temu, ale nadal pamiętam niemal każde słowo. Takie książki dają siłę i utwierdzają w przekonaniu, że jeśli potrafi się pisać, to pisać można o wszystkim, wszędzie i w każdych okolicznościach.
Najpiękniejsze wspomnienia to te sklejone z drobnych momentów, codziennych czynności i najprostszych drobiazgów. Tak właśnie jest z tym ulotnym, nieuchwytnym szczęściem. Cieszę się, że wreszcie to rozumiem.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz