poniedziałek, 21 października 2013

Zbyt wiele szczęścia


- Nie ma już tego drzewa, z którego spadłaś jak miałaś siedem lat...
- I nie ma już budki z warzywami, w której babcia zawsze robiła zakupy... Stała tam kiedyś taka zielona budka. Nie mam pojęcia, gdzie dokładnie, ale jestem pewna, że stała. Wiesz, dlaczego ją zapamiętałam? Bo jak byłam mała, wyjątkowo nie znosiłam zakupów. Uwielbiałam za to „okrąglak” - mały plac za samem przy ulicy Szaserów. Pamiętasz to miejsce? Nie ma już tego placu. I nie ma już samu. Postawili tam supermarket.

Wybrałyśmy się z mamą na spacer po miejscach, które obie doskonale znałyśmy z przeszłości, ale okazało się, że teraz nie znamy ich zupełnie. Park – niewielki teren porośnięty czterema drzewami na krzyż, z „górką”, która była centrum mojego dziecięcego wszechświata i zarazem ulubionym miejscem zabaw. Za drewnianym ogrodzeniem dzieciaki miały swój drabinkowo – huśtawkowy raj, nad którym po zmroku władanie obejmowały okoliczne lumpy. Kręte ścieżki zachęcały, żeby pędzić na rowerze z zawrotną szybkością. To był dobry, przyzwoity park. Ani za duży, ani za mały. W sam raz na dziecięce potrzeby. Dziś jest bardziej zadbany, niż wtedy, gdy byłam jego częstym bywalcem. Pustą przestrzeń wokół parku obrosły nowe osiedla, drzew też coraz więcej, a drewniane huśtawki pozostały już tylko w mojej pamięci – teraz zastąpiły je kolorowe, z metalu i plastiku. 

Park można obejść w pięć minut i wrócić, a my mamy ochotę na długi spacer, więc kierujemy się w stronę ulic, o których zupełnie zapomniałyśmy, choć przecież są tu od lat, tak blisko nas. Zaniedbane, opuszczone, ale na widok ich nazw czuję przyjemne ciepło. Pełna surowej powagi ulica Dwernickiego w oczach małego dziecka jawi się niczym groźna zjawa, przed którą chce się jak najszybciej uciec. Dziś z rozbawieniem wspominam, jak bardzo nie lubiłam kiedyś tamtędy chodzić. Teraz wszystkie niemal jednakowe budynki stojące w tej okolicy od dziesiątek lat wzbudzają we mnie szacunek – jakby były starymi ludźmi, którzy widzieli w życiu tak wiele, że należy im się już teraz tylko spokój.

Alice Munro wreszcie dostała Nobla. Cieszę się z tego faktu chyba nawet bardziej niż sama zainteresowana, bo wiele pani Alice zawdzięczam. Mało brakowało, a już na zawsze przylgnęłaby do niej łatka wiecznej kandydatki, niedocenionej pisarki. Otrzymała wprawdzie Bookera, ale czym jest Booker przy Noblu, drodzy Państwo! Zresztą, przeczytajcie choć jeden z jej zbiorów opowiadań, a będziecie wiedzieli, o czym mówię. Od początku uważałam, że gdyby w tym roku ponownie została jedynie kandydatką, byłaby to już paląca niesprawiedliwość, tym bardziej, że sędziwa pani Munro nie tak dawno oświadczyła, że przechodzi na zasłużoną emeryturę i nie napisze już nic więcej, co mnie oczywiście zmartwiło dodatkowo. Komisję chyba też, bo w końcu doceniła całokształt twórczości tej wybitnej autorki. Jest Nobel, wydawnictwa na całym świecie teraz mogą tę informację drukować na okładkach jej książek wielkimi literami. 

Doskonale pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz zetknęłam się z jej literaturą. To był 2010 rok (takie daty się pamięta) i jak zwykle, szperałam w przepastnych zbiorach książkowych jednego z warszawskich Empików w poszukiwaniu lekkiej i przyjemnej pozycji na wakacje, najlepiej w formie krótkich, ale treściwych opowiadań. Cóż, nie mogłam gorzej trafić, bo o książkach Alice Munro można powiedzieć wszystko, ale z pewnością nie to, że są „lekkie i przyjemne”. Możecie sobie wyobrazić, jak już pierwszego dnia pobytu nad morzem rozłożyłam się na plaży i zatopiłam w lekturze Zbyt wiele szczęścia, a z każdą kolejną stroną beztroski, wakacyjny uśmiech coraz bardziej znikał mi z twarzy. Szpital psychiatryczny, dawna płomienna miłość, dzieci, uduszone, poduszką, wariat, załamanie nerwowe, i jak tu zacząć od nowa? I jak to czytać na urlopie?! I co to w ogóle ma być? Za kogo ona się uważa, ta Munro? - mruczałam pod nosem z niezadowolenia, bo kolejne opowiadania okazały się równie „wesołe”. 

O autorce nie wiedziałam wtedy niewiele, a o jej dalszych dziełach nie chciałam wiedzieć nic więcej. Książka wylądowała na dnie walizki, a po przyjeździe z wakacji – bardzo udanych, mimo wszystko – wcisnęłam ją na półkę, gdzie przez trzy lata stała zapomniana i pokrywała się kurzem. Aż do tegorocznych wakacji (sierpień 2013 – takie daty się pamięta). Żar lał się z nieba, a ja przeczytałam już wszystko, co znajdywało się w zasięgu moich rąk (a tak przynajmniej mi się wydawało...). Dręczona przemożnym głodem literackim, udałam się do Empiku i pierwsze, co zobaczyłam, to okładka Miłości dobrej kobiety. Alice Munro. Nie wiem, co sprawiło, że bez rozglądania się na boki, wzięłam od razu tę książkę, ale od tego momentu zaczęła się moja obsesja na punkcie wszystkiego, co z Munro związane.

Do Alice Munro trzeba dojrzeć. Nie ma sensu sięgać po jej książki, jeżeli oczekuje się cukierkowych opisów i szczęśliwych zakończeń. Takie zakończenia to u niej prawdziwa rzadkość. Munro tworzy mocne, boleśnie realistyczne obrazki ludzi skołatanych i zniszczonych życiem, historie które choć wydarzyły się dawno temu, wciąż żyją w świadomości ich bohaterów. Krótko mówiąc, od przeszłości nie da się uciec, przeszłość kształtuje nas i jest z nami zawsze – zdaje się mówić pisarka na każdej ze stron swoich książek. To nie jest literatura dla każdego i Munro wcale się z tym nie kryje. Nieświadomy niczego czytelnik poddany zostaje ciężkiej próbie – każda z jej książek zaczyna się od tego najtrudniejszego w odbiorze, najmroczniejszego opowiadania. Jeżeli przetrwamy ataki najcięższej artylerii, z której Munro bezwzględnie do nas strzela, pozostałe opowiadania będą nam się wydawać faktycznie, lekkie i przyjemne. Choć od razu zaznaczam, w tej prozie nic nie jest proste, wszędzie los stawia bohaterów przed trudnymi wyborami, dotkliwie ich doświadcza i plącze w nieskończoność ich pozornie łatwe życie. Sięgnęłam po książki Munro dosyć późno, ale przekonałam się, że to idealny moment – że chyba w końcu dorosłam na tyle, by ze spokojem przyjąć do świadomości tragedie i smutek ludzkiej egzystencji.

Nie można mieć zbyt wiele szczęścia, choć można mieć zbyt łatwe życie. Oczywiście, tacy wybrańcy losu wciąż pragną więcej, bo tak już ludzka natura, że niedosyt jest wpisany w naszą tożsamość. Mnie jednak interesuje bardziej, to, co tu, na ziemi – wśród zwykłych śmiertelników. Zaliczam się do tego grona osób, dla których jak jest dobrze, to zawsze mogłoby być lepiej. Niestety... Walczę z tym jak mogę, ale chęć bycia lepszą i ciągłe wybieganie myślami w przyszłość jest silniejsze, choć męczące. Do wszystkich, którzy też na to cierpią – gdybanie co by było, gdyby było, zabija radość z dnia dzisiejszego, wiedzieliście o tym? Mamy może i niewiele – ty nie masz nic, jak nie mam nic, czyli razem mamy wystarczająco dużo, żeby móc się cieszyć. Niestety, ludzie tego nie umieją. Odkąd istnieje ten świat, ludzi zabija zawiść i zazdrość, że Iksiński ma lepiej, ma więcej, ładniej wygląda. Chcemy być bogatsi, chcemy być ekspertami we wszystkich dziedzinach, chcemy być podziwiani. Czy nie przyszło Wam do głowy, że ktoś może myśleć to samo patrząc na Was? Czy nie przyszło Wam do głowy, jak fajnie jest być sobą, ze wszystkimi waszymi zaletami, wadami, kupą talentów i zainteresowań? Pewnie całkiem przyjemnie jest być królem, ale warto pamiętać, że najwięksi monarchowie też cierpią na królewskie bóle w tyłku od siedzenia na tronie... A ze szczęściem jest jak z polowaniem na wielkiego zwierza, który może nawet wcale nie istnieje: nigdy go nie złapiesz, ale jeżeli się temu poświęcisz, umrzesz ze świadomością, że chociaż próbowałeś...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz