czwartek, 23 października 2014

Kiedy zapada zmrok, czytam blogi


Ktoś mi kiedyś powiedział, że prawdziwy bloger nie czyta innych blogów. Nie tylko dlatego, że jest zbyt zapatrzony we własne treści. Przed wszystkim nie ma na to czasu. Nie ma czasu, bo jest blogerem. Na pewno słyszeliście, jakie to absorbujące zajęcie. Blogerzy praktycznie non stop piszą, a jak akurat nie piszą, to myślą o tym co napiszą za chwilę. Albo robią zdjęcia do tekstów, które napiszą za chwilę. Albo prowadzą ożywione rozmowy z innymi blogerami. O blogach, rzecz jasna. A trzy czwarte życia zajmuje im trzymanie głowy w laptopie, więc siłą rzeczy, mają trochę zawężone pole widzenia. Najczęściej ich pole widzenia skupia się na ich blogu.

Chyba nie jestem blogerką z krwi i kości. Mój blog nie przysłania mi świata, wręcz przeciwnie - jest jedynie ciekawym dodatkiem do mojego zabieganego życia. Czasem o nim zapominam. Czasem napiszę tekst, który żyje w mojej głowie przez następne dwa tygodnie, więc jestem absolutnie twórczo niedysponowana. Przeżywam swoje teksty, jakby każdy z nich był moim dzieckiem. Nie piszę automatycznie - piszę każdą cząsteczką siebie. Nie wiem, czy ktoś to czuje, czytając moje teksty. Ja zdecydowanie czuję to pisząc każdy z nich.

Kiedy zapada zmrok, czytam blogi. A właściwie, czytam je także w ciągu dnia. Albo, kiedy szukam przydatnych informacji. Albo, kiedy bardzo, bardzo mi źle. Albo, kiedy chcę dowiedzieć się, co słychać u ludzi, którzy w pewien sposób są mi bliscy. Jeżeli kiedykolwiek zżyliście się z jakimś blogiem na dłużej, na pewno nieraz złapaliście się na tym, jak dobrze znacie ich autora na podstawie tekstów, kore publikuje. Niektóre teksty na blogach traktują o rzeczach bardzo prywatnych, inne są bardziej neutralne i powierzchowne, ale nie da się zaprzeczyć, że blog jest zawsze odzwierciedleniem myśli, uczuć, pasji i zainteresowań autora. Gubiąc się w odmętach polskiej blogosfery, natknęłam się na niezwykle ciekawe osobowości. Teksty, które tam znalazłam, tak mnie wciągnęły, ze postanowiłam zostać z ich autorami na dłużej. 

Wiem, jak trudno stworzyć coś, co choć trochę wyróżniałoby się na tle szarej bylejakości. Jako odbiorca/unikalny użytkownik/czytelnik, czy jak się teraz nazywa delikwentów błądzących po zakamarkach internetu, jestem wymagająca. Bardzo. To, co czytam, musi mnie zachwycić, zainteresować, zaintrygować, rozśmieszyć, rozczulić, czyli generalnie zagrać na moich emocjach. Nie, to nie jest proste, ale im się udało: 


#1 Taste Affair - gdzie by tu zjeść... 



Dokładne pamiętam dzień, w którym natknęłam się na tego bloga. Usilnie szukałam fajnej, bezglutenowej i wegetariańskiej knajpy na sobotni lunch i pierwsze, co znalazłam to właśnie Taste Affair. Strona powstała z miłości do restauracji i tę miłość widać w każdej z publikowanych recenzji. Autorzy bloga to sympatyczna para głodomorów - Magda i Grzesiek. Od kilku lat przemierzają Warszawę w poszukiwaniu zachwycających i niebanalnych smaków, a refleksjami dzielą się właśnie na tej stronie. 

Blog mnie urzekł z kilku powodów - autorzy nie podchodzą do tematu płytko i ogólnikowo, ale opisują zawsze każdy nawet najdrobniejszy szczegół, na który warto zwrócić uwagę w lokalu. Wystrój miejsca, ceny, jakość obsługi, dojazd, usytuowanie knajpy, strefa dla malucha, alergie, nietolerancje pokarmowe, diety - nigdy jeszcze nie widziałam tak precyzyjnych i wnikliwych recenzji restauracji! Ponadto Magda i Grzesiek zadbali o to, żeby zgłodniały czytelnik mógł od razu bez problemu przejść do kategorii, które go interesują. Na górze strony są tematyczne zakładki, dzięki którym bez problemu znajdziesz knajpę odpowiadającą Twoim preferencjom i wymaganiom. Lunch, śniadanie, czy kolacja? Randka, spotkanie biznesowe, czy kawa z koleżanką? Wege, czy bez glutenu? Dzięki nim odkryłam nowe miejsca, które na pewno odwiedzę. Jedna uwaga - turystyka kulinarna wciąga, a dzięki apetycznym recenzjom na Taste Affair, staje się wręcz nałogiem...


#2 Moaa - patrząc na świat przez różowe okulary



Moaa jest niepoprawną optymistką, a zarazem moim totalnym przeciwieństwem. Jej blog to jedna wielka afirmacja życia. Moaa kocha żyć i kocha ludzi, chyba nawet takich zgorzkniałych sceptyków jak ja... Dla tej dziewczyny szklanka zawsze jest do połowy pełna, słońce świeci 365 dni w roku, a każdy dzień jest zapowiedzią fascynującej przygody. I piszę o tym bez cienia ironii... (naprawdę piszę o tym bez cienia ironii!).

Moaa uwielbia pisać i robić zdjęcia. Jej strona to akt wysublimowanej, kobiecej estetyki. Znajdziecie tam luźne refleksje, małe szczęścia, trochę designu i dużo uśmiechu. Bo uśmiech jest dla autorki magicznym zaklęciem, które przenosi ją do lepszego, barwniejszego świata. 

Moaa jest pozytywnie zakręcona. Uwielbia urządzać swoje mieszkanie, które nazywa Domkowem (serio - i piszę to bez cienia ironii!). Moaa mieszka w Domkowie z zabawną parą kotów i Swoim Małym Mężczyzną. Miło się ją czyta i miło się ogląda, a oglądać jest co, bo Moaa wrzuca ogromne ilości naprawdę ładnych zdjęć. I choć nie jest to blog o rewolucyjnej treści, to odwiedzam go, żeby przypomnieć sobie o prostych rzeczach, o których tak często zapominam. O, na przykład to: 
"Realizuję marzenia, bo życie mam tylko jedno. Zachęcam do tego samego. Małymi kroczkami". 
Droga Moaa, je też realizuję marzenia. I ćwiczę uśmiechanie w lustrze nad komodą. Całkiem dobrze mi idzie. Ściskam w miarę optymistycznie...


#3 Ohana znaczy rodzina


Nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem, ale niewykluczone, że dzięki lekturze tego bloga kiedyś w końcu przekonam się do macierzyństwa. Jeżeli posiadanie dzieci jest tak zabawne, to czemu nie? Powiem wprost - czytanie Ohany to najlepszy lek antydepresyjny, jaki miałam okazję zażywać.

Trafiłam tu przez czysty przypadek. Planując powoli wielką przyszłoroczną eskapadę pod biegun północny, postanowiłam pokrótce dowiedzieć się, w co się właściwie pakuję... Szukając treści, które choć trochę przybliżyłyby mi specyfikę Islandii, znalazłam świetny i niezwykle interesujący tekst - o pewnej szalonej wyprawie na tę wyspę. Zaczęło się tak: 
„Dwie najlepsze rzeczy w życiu to ciepły croissant i szybki powrót do domu” - pisał Stephen King. W kwestii croissanta możemy się spierać, ale w drugiej sprawie miał skubaniec rację. No więc wróciliśmy. Długo, mozolnie i w męczarniach. Położyliśmy bachory spać, siedliśmy przy stole i nie mogliśmy wyjść ze zdumienia – jak to możliwe, że te wakacje były takie fajne, skoro tyle zaliczyliśmy wpadek i fuckupów? No to poczytajcie sobie historię tej pięknej katastrofy". 
Brzmi ciekawie? Jest ciekawie! O Islandii dowiedziałam się z tego tekstu więcej niż przez całe swoje życie, jednocześnie płacząc (autentycznie) ze śmiechu. Decydując się wejść na tego bloga musicie być na to przygotowani - w świecie Ohany nic nie jest do końca serio, wszystkie małe i większe kataklizmy leczy się salwą śmiechu i dużymi, naprawdę dużymi pokładami miłości. 

Oczywiście, nie poprzestałam na jednym tekście. Mówiąc całkiem szczerze, przeczytałam prawie wszystko. Ten blog jest jak serial o bardzo pozytywnej i trochę oderwanej od rzeczywistości, krakowskiej rodzince. W skład rodzinki wchodzą: Matka, Ojciec, czyli nie zawsze poważne ciało rodzicielskie, a także Potwory, czyli Matki i Ojca rozwydrzone potomstwo - Precel, lat cztery i dwuletnia Kuska. 

Autorką bloga, a także naczelnym kronikarzem codziennego życia Ohany jest Matka. Patrząc na świat jej rozbieganymi oczami, odkrywamy wiele zaskakujących prawd o życiu, np, taką, że kiedy dzieci wariują, najlepiej machnąć ręką na wszystko i wariować razem z nimi. Niech was jednak to nie zmyli, Matka potrafi być też poważną matką. Matka dba o to by Potwory, oprócz zabijania bandytów w grach komputerowych, poznały też uroki literatury. Taszczy Matka do domu całe naręcza książeczek dla dzieci i nie tylko. Przyznam szczerze, że choć skończyłam całe dwadzieścia sześć lat i dzieckiem teoretycznie nie jestem już od dawna, to jednak jak patrzę na te różnorodne dziecięce rozmaitości literackie, czasem sama mam ochotę zwariować na chwilę, skoczyć do księgarni i kupić sobie coś dziecięcego. Matka też tak ma i często w swoich tekstach przyznaje, że te książki niby dla dzieci, ale tak pięknie zrobione, że aż strach pomyśleć, co to będzie jak małe łapska Potworów dorwą się do świeżutkich, błyszczących kartek. No i chowa dla siebie. Boże, jak ja to rozumiem... 

Matka wierzy, że z Precla i Kluski wyrosną mali erudyci, dlatego literaturę zamawia Potworom w kilogramach, jeździ na targi, biega po księgarniach - słowem, zatraciła się w książkowym zakupoholizmie. Jeden z facebookowych postów matki traktuje właśnie o tym, jak to jest, gdy się człowiek odda książkowemu szaleństwu: 
"Matka poszła na zakupy... Wyślijcie pocztą troszkę chleba dla dzieci, bo wszystko wydała na pomazany farbą papier"
Swoją drogą, polecam też śledzenie Ohany na Facebooku. Zabawne posty Matki Potworów mogą rozświetlić każdy, nawet najbardziej pochmurny dzień :)  


#4 Bo ma być mrucznie - czyli blog o dobrych rzeczach


"Teraz mówi się, że coś jest mruczne. Nie dobre, ale mruczne. Ten film był mruczny, albo... strasznie mruczna jest ta kawa"
Nadine ma 23 lata (no, prawie), kocha koty (stąd nazwa bloga), jest roztrzepaną studentką ekonomii (jeszcze), zakochaną (szczęściara...) marzycielką. Kolejny, afirmacyjny, optymistyczny, kobiecy blog? Nie do końca. Nadine (a właściwie Natalia) jest mistrzynią autoironii. Z zaskakującą swobodą podsumowuje rzeczywistość niezwykle trafnymi puentami i jest przy tym naprawdę zabawna. Jak przeżyć ślub kuzynki i nie zwariować, po co iść do wróżki, pięć bardzo ważnych rzeczy do zrobienia przed śmiercią - to tylko kilka z wielu tematów, przy których bawiłam się jak nigdy. Do tego jeszcze używa trudnych słów - np. prokrastynacja (kto wie, co to jest?).

Natalia jest takim typem Bridget Jones (tylko ładniejsza), doskonale zdaje sobie sprawę z własnych słabości i potrafi uczynić z nich niewątpliwy atut. Tak, ten blog przywraca mi wiarę w siebie. Skoro ona potrafi, to ja też. Skoro jej się udało, to ja też spróbuję. Skoro ona ma kryzys i leży zakopana po uszy w pościeli, z paczką paluszków i kotem na głowie, to mi też wolno. Jak dobrze, że są takie blogi - bez nich życie kobiety byłoby nie do zniesienia. 

#Natchniona - bezglutenowy świat Weroniki 



Była sobie dziewczynka, która pewnego dnia dowiedziała się, że nie toleruje glutenu. Nie, to nie o mnie, choć brzmi znajomo. Może dlatego tak bardzo lubię jej bloga? Celiakia to nie wyrok, choć na początku nigdy nie jest łatwo. Powiem więcej, jest cholernie trudno. Pamiętam, jak z dnia na dzień zawaliło mi się życie, jak ciężko było nauczyć się jeść od nowa, jak żmudne i męczące było poszukiwanie produktów bezglutenowych, które w 2008 roku były jeszcze wielką rzadkością. Pierwsze miesiące moje diety bezglutenowej miały smak wafli ryżowych - tylko tego było w sklepach pod dostatkiem. Miałam pełne prawo załamać się  i zapłakać nad swoim marnym losem, co oczywiście robiłam nieraz. Ona zamiast płakać, postanowiła działać. Błyskawicznie, z pomocą troskliwej i uczynnej rodziny, nauczyła się trudnej sztuki gotowania i pieczenia w wersji bezglutenowej. Na swoje usprawiedliwienie dodam jedynie, że dzieli nas spora różnica wieku i w czasach, gdy ja usłyszałam diagnozę, jedynym bezglutenowym produktem na półce była mąka kukurydziana. 

Weronika miała więcej szczęścia. Kiedy celiakia spadła na nią jak grom z jasnego nieba, rynek bezglutenowy rozwijał się w zawrotnym tempie. Miłość do jedzenia i niezwykły jak na tak młody wiek (uczennica liceum!), zaowocowały wyjątkowym blogiem. Naprawdę wyjątkowym. 

Weronika jest estetką - każda potrawa, którą przyrządza jest dopracowana w najmniejszym szczególe. Stronę urozmaicają piękne zdjęcia, na widok których zawsze robię się głodna (tzn., bardziej niż zwykle). Blog Weroniki ma niepowtarzalny, domowy klimat. Kontemplacji każdej potrawy towarzyszy ciepła, domowa, kuchenna atmosfera. Myślę, że to jest wielka zaleta jej bloga - w końcu w sztuce kulinarnej nie chodzi tylko o kunszt artystyczny i smak, ale także o serce i ciepło, jakie się wkłada w przygotowanie każdego posiłku. Cóż, nie można zaprzeczyć, że autorka tworząc każde z wymyślnych dań, wkłada w nie wiele, wiele miłości. 

Blog jest ogromną skarbnicą przepisów. Znajdziecie tam dania obiadowe, pomysły na oryginalne śniadania i zachwycające wypieki. O Weronice będzie jeszcze głośno. Jej talent odkryła już marka Schar - jeden z największych światowych producentów żywności bezglutenowej. Jakiś czas temu na łamach poradnika wydawanego przez Schar, ukazał się wywiad z Weroniką. Już wtedy współpracowała z siecią delikatesów ekologicznych Free, ale czy przypuszczała, że za parę lat wyda swoją pierwszą książkę kucharską z autorskimi przepisami? Pewnie wtedy marzyła o tym po cichu. Życie pokazuje, że marzenia - nawet te wypowiadane szeptem - mogą się spełnić. Książka Weroniki ukaże się niedługo, a do tego czasu delektujcie się jej przysmakami na blogu. Zapewniam, wszystko, co tworzy ta dziewczyna, jest obłędne!


#6 Ja i On - wielka amerykańska przygoda 



Marzę o wyjeździe do Stanów. Nie na zawsze, ale chociaż na chwilę. Na tydzień, dwa, miesiąc - na tyle, żeby odwiedzić wszystkie te miejsca, które znam z kart moich ulubionych powieści. Tyle książkowych historii rozegrało się w Ameryce! Nowy Jork, Kalifornia, Chicago, San Francisco... Nie tak dawno temu odkryłam bloga, który przybliża ten kontynent takim jak ja - zupełnie nieświadomym, ciekawym świata, zakorzenionym w starej, europejskiej ziemi. Ciekawe teksty, piękne zdjęcia i lekki styl - wszystko to sprawia, że mam ochotę się tam wyrwać, choćby jutro. 

Ja&On to Sylwia i Kuba. Ta sympatyczna para mieszka w Stanach od dwóch lat. Blog jest czymś w rodzaju foto-dziennika z ich pobytu w Ameryce. Każdy tekst aż kipi od ciekawostek. Gdzie wypić doskonałe piwo, zjeść naprawdę dobry lunch, jak załatwić wszystkie te skomplikowane formalności, a także o amerykańskich świętach, krajobrazach, które zapierają dech w piersiach, amerykańskiej kulturze, obyczajach i wielu, wielu innych rzeczach. 

Przyznaję, nie odwiedzam tego bloga zbyt często, ale jak już wejdę, chętnie nadrabiam zaległości. Strona ma fajny, trochę oldschoolowy klimat, posty czyta się z prawdziwą przyjemnością no i chyba nigdzie nie dowiecie się tylu rzeczy o amerykańskiej mentalności :) Sylwia jest doskonałym psychologiem, uważnym obserwatorem i widać, że kocha Stany. Dwa lata? Naprawdę mieszkają tam tylko dwa lata? Czytając tego bloga, ma się wrażenie, że urodzili się w Ameryce. Ja&On to dowód na to, że sny mogą się ziścić. Amerykański sen Sylwii i Kuby jest tego najlepszym przykładem. 

2 komentarze:

  1. O wow! Dopiero po latach trafiłam na te treści!!! Jestem ogromnie wzruszona i po stokroć dziękuję :) Każdemu potrzebna jest zewnętrzna motywacja i Ty dodałaś mi jej milion procent. Pozdrawiam Cię dobra Duszo. Ściskam, przytulam i przesyłam morze pozytywnej energii <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj Moaa! Cieszę się, że mój tekst sprawił Ci radość. Bardzo lubię
      Twojego bloga. Zarażasz optymizmem :) Nie zmieniaj się nigdy! <3

      Usuń