niedziela, 12 października 2014

Opowieści jesienne


Czasem po prostu coś nie wychodzi i już. Tak już jest ten świat skonstruowany, że nie na wszystko mamy wpływ. Ponadto, łatwiej coś zepsuć niż naprawić, a tym samym złe rzeczy przytrafiają się w życiu znacznie częściej, niż te dobre - przynajmniej tak to wygląda w moim przypadku... Szłam sobie po Wiatraczniej, rozmyślając o sensie istnienia, aż nagle zorientowałam się, że moje nogi instynktownie przywiodły mnie do miejsca, w którym smutek choć na chwilę ginie pod stertą używanych ubrań...

Uwielbiam lumpeksy. Jakieś siedemdziesiąt procent zawartości mojej szafy stanowią fenomenalne zdobycze z second handów, wyszperane w labiryntach przeładowanych wieszaków, wyciągnięte z wielkich koszy zasypanych stosem nijakich szmat, wyszarpnięte z rąk innych poszukujących. Trofea kupione za śmieszne pieniądze. Mam ich caaałe mnóstwo... Wiatraczna to lumpeksowy raj. Gdzie się nie rozejrzę, wszędzie szyldy z napisem "Tania odzież". Dawniej wywoływały we mnie niesmak, dziś na widok takich miejsc dostaję ślinotoku. Nie ma lepszego sposobu na odświeżenie garderoby za niewielkie pieniądze. Nie ma też lepszego sposobu na bycie oryginalną, No i wreszcie - lumpy jak mało co, rozwijają kreatywność, a o to chyba chodzi w modzie, prawda?

Nie jestem modowym ekspertem. Nigdy się za kogoś takiego nie uważałam. Wiem natomiast, że nie ma nic gorszego od powielania utartych wzorców. Gotowe schematy, jak klony codziennie mkną ulicami - identyczne, nie do odróżnienia. Chcesz być jednym z nich? Nie ma nic prostszego - idź do sieciówki, kup zestaw z manekina i noś. Jak milion innych dziewczyn, którym ciuchy trzeba podać na tacy - skrupulatnie dopasowane, bez cienia zaskoczenia. Dokładnie w takim wydaniu, jak to sobie wymyślił kreator. Banalne... Za to ubieranie się w lumpach to wyższy poziom wtajemniczenia. Tu nic nie czeka podane na tacy. I nie masz żadnej gwarancji, że będzie leżało idealnie. Większość ciuchów zalegających w second handach to dziwne, zupełnie oderwane od rzeczywistości łachy, które ktoś kiedyś skreślił. Teraz wiszą sobie smętnie na wieszakach, czekając, aż pojawi się ktoś obdarzony wyobraźnią, kto dostrzeże ich potencjał i da im drugie życie...


#1 Opowieść o zwykłej kurtce

Stałam przy wieszakach, pochłonięta swoimi dziwnymi myślami, przerzucałam ubrania z różnych epok i czasoprzestrzeni, aż trafiłam na kurtkę, Nie jakąś znowu wyjątkową. Zielona, khaki, lekko taliowana, z wyraźnie podkreślonymi ramionami. Trochę Balmain, z naciskiem na trochę. Marka bliżej nieznana. Nie robiłam sobie wielkich nadziei, więc niespodzianka była ogromna, gdy okazało się, że doskonale do siebie z kurtką pasujemy, że niepozorny łach poprawił mi humor, odegnał ponury nastrój i coś we mnie zmienił - sama nie wiem co... Ale wystarczył jeden rzut oka na lustro, subtelny dotyk płóciennego materiału i już wiedziałam, że jest moja. Na koniec włożyłam jeszcze ręce do ogromnych kieszeni, poczułam ciepło, ukojenie i ... jednego pensa zawiniętego w papierowy świstek przedstawiający paragon z  Bentalls Centre w Londynie. Byliście kiedykolwiek w Bentalls Centre w Kingston nad Tamizą? Nie? Ja też nie, ale moja kurtka była. Z paragonu wynika jasno, że jej ówczesna właścicielka kupiła tam wafelki o smaku toffi za jednego funta i 20 pensów. W Sylwestra, 2012 roku, o godzinie 12:56. Może też nienawidzi Sylwestrów tak samo jak ja? Mnie ten dzień zawsze wprawiał w głębokie przygnębienie, dlatego wcale bym się nie zdziwiła, gdyby wciągnęła całą paczkę wafelków i to przed upływem 13:00... Może miała plan zacząć się odchudzać od stycznia, a to miała być ostatnia, naprawdę ostatnia pożegnalna dawka słodyczy na dłuuugi czas? Nie... Wiemy, przecież, że była drobna, bardzo drobna, bo kurtka to małe S. Może po prostu lubi jeść słodycze w porze obiadu? Może wszystko lubi robić inaczej niż inni? Jeżeli tak, to mamy ze sobą wiele wspólnego, pomyślałam, płacąc przy kasie i chowając moją nowa zdobycz do torby. Droga kurtko, będzie Ci ze mną bardzo dobrze. Będziemy się razem szwendać po ulicach, gubić w przejściach podziemnych, wpadać na obcych ludzi, na słupy ogłoszeniowe i parkomaty. Będziemy robić zakupy na bazarze i szukać ciekawych książek w antykwariatach. Paragon się podarł, więc go wyrzucałam. Jednego pensa zostawiłam sobie na szczęście. 


#2 Opowieść o dyni

Szłam sobie na zakupy, jak zwykle z wielką, materiałową torbą i równie wielką lista rzeczy absolutnie potrzebnych. Co tydzień robię te same, naprawdę duże zakupy i co tydzień wszystko się kończy. Wszystko. WSZYSTKO. Zazdroszczę ludziom, którzy mało jedzą - nie muszą tyle dźwigać... Tego dnia zmachałam się jak nigdy, bo oprócz wielkich zakupów, przyciągnęłam do domu dynię. Kupiłam ją zupełnie przypadkiem. Właściwie, ostatnio całe moje życie składa się z przypadków - dynia to jeden z nich... Manewrowałam pomiędzy straganami, gdy nagle spostrzegłam dwóch pijanych facetów. Z dynią. O ile pijani faceci na Pradze to raczej codzienność, pijani faceci z wielkim, pomarańczowym, dyniowym łbem stanowią już raczej widok całkiem osobliwy.

- Dyni Pani nie chce? 
- Nie... dziękuję. Chociaż może? Nie, raczej nie. No, bo po co mi dynia? Ale piękna jest... Ech, no dobrze, a ile chce Pan za tą dynię? (ten mój odwieczny brak zdecydowania...)
- Po trzy złote kilo.
- A ile kilo mi Pan proponuje? 
- Ze cztery będzie jak nic!
- Ależ ja tej dyni nie udźwignę, proszę Pana!
- To sobie Pani przyturla...

Wzięłam i przyturlałam, choć z wielkim trudem. Jest zachwycająca, jak tylko zachwycająca może być dynia. Panom skapnęło dwanaście złotych na sobotni browar, a ja postawiłam sobie tę dyniową znakomitość na parapecie w kuchni, wierząc, że zrobiłam najlepszy dyniowy interes. Początkowo miałam zamiar zrobić  z niej jakiś konkretny obiad, ale na razie nie mam odwagi. Zawsze tak mam z dyniami - dlatego ich nie kupuję. Nie mam serca rozkrawać dyniowego łba. Stoi sobie dalej w kuchni, w całym swym dyniowym majestacie zajmuje 3/4 parapetu, a ja patrzę się na nią pod każdym byle pretekstem i cieszę się jak głupia z tej dyni, która pewnie za tydzień zgnije, bo w porę nie zrobiłam z niej zupy.


#3 Opowieść o dźwiękach muzyki

Uwielbiam radio. Może wynika to z faktu, że zawsze grało w domu, jak byłam mała. Gadający, niewidzialny głos był dla mnie czymś normalnym, był częścią ustalonego w mojej głowie porządku świata. Radio nadawało od rana, w porze obiadowej i wieczorem, kiedy jadłam kolację. Zawsze w kuchni. Dźwięki radiowe stały się dla mnie czymś tak oczywistym, że kiedy w domu zalega cisza, kiedy nic nie mówi, ani nie gra, czuję się nieswojo. Teraz umila mi chłodne jesienne poranki i weekendy. RMF Classic, od którego jestem uzależniona. W niedziele, kiedy najczęściej jestem pochłonięta prozaicznymi czynnościami domowymi, takimi, jak pranie, gotowanie, albo ścieranie kurzu, w tle słyszę najpiękniejsze filmowe kawałki, najwspanialsze symfonie, najdoskonalsze walce i sonaty. I może głupio to brzmi, ale muzyka działa na mnie do tego stopnia, że rozklejam się słysząc melodię z "Pożegnania z Afryką" (częsty punkt programu w RMF Classic) i ścieram kurz z półek ze łzami w oczach, bo tyle w tej muzyce emocji, tragedii... Albo "Fortepian". Jak puszczają muzykę z tego filmu, jestem niezdolna do jakiejkolwiek czynności. Zawieszam się i słucham, bo każda nuta hipnotyzuje. I stoję z rozdziawioną buzią i czekam, aż się skończy. A potem patrzę na siebie w lustrze, na tę głupią minę, z którą zastygłam, ze ścierką w jednej ręce i butelką Pronto w drugiej i dochodzi do mnie jak idiotycznie wyglądam... 


#4 Opowieść o marzeniach, w które warto wierzyć

W pośpiechu przecięłam w poprzek Plac Piłsudskiego, przebiegłam wzdłuż ulicy, minęłam przystanki autobusowe i skręciłam w Moliera. Zziajana wpadłam na schody szkoły baletowej. Tej samej szkoły, do której tak bardzo pragnęłam chodzić dwadzieścia lat temu... Pięć minut - tyle mam czasu na dotarcie do szatni na drugim piętrze, przebranie się, spięcie włosów i wejście na salę. Start! Byłam już w połowie drogi, zdeterminowana jak nigdy, bo przecież nienawidzę się spóźniać, a na balet spóźniać się wręcz nie należy. Nagle poczułam pod nogami miękki, okrągły kształt, o który o mały włos wybiłabym sobie zęby. Pełen wyrzutu pisk uświadomił mi, że kształt żyje i nie lubi jak ktoś po nim depcze. 

- Uważaj trochę, co nie?! - powiedziało mi to, o co się przed chwilą wywaliłam. 
- A skąd mogłam wiedzieć, że ktoś leży na schodach? 
- Wcale, że nie leżę, tylko tańczę!
- O! W pozycji horyzontalnej? Dziwny rodzaj tańca, przyznasz? - Głos nie zrozumiał, co to jest pozycja horyzontalna, ale to mu nie przeszkodziło w kontynuowaniu czynności, którą chwilę wcześniej brutalnie przerwałam.
- Właśnie się ukłoniłam, jak na mnie wdepłaś!
- Mówi się "wdepnęłam".
- Co? 
- Nic. - Błądząc ręką po omacku, znalazłam wreszcie włącznik światła i moim oczom ukazała się mała, na oko może pięcioletnia dziewczynka. Była okrąglutka, żeby nie powiedzieć - gruba. Body i spódniczka wyglądały na jej korpulentnej figurce śmiesznie i groteskowo, a przez to żałośnie. Było mi jej żal, bo patrząc na jej niezdarne, pokraczne ruchy okrągłych nóżek na schodach, widziałam siebie. Dwadzieścia lat wstecz. Też byłam grubiutka i niezdarna. Też wyglądałam w spódniczce jak mała karykatura. I też tańczyłam dla wyimaginowanej publiczności, bo prawdziwej nie było. 

- I zrobiłam pirueta, co nie? O, tam - wysoko! A potem skoczyłam i ukłoniłam się. Szkoda, że nie widziałaś!
- Widziałam. 
- I co?
- Było pięknie. 
- Naprawdę? 
- Mhm. 
- Ale mama nie widziała - zasmuciło się dziecko. 
- Poćwicz i pokaż jej, ile już potrafisz. Tylko nie na schodach, bo się zabijesz. Albo zabijesz kogoś innego...
- Będę kiedyś baleriną!
- No jasne!
- Przyjdź mnie obejrzeć!
- Przyjdę. 
- Jestem Alicja. Żebyś wiedziała, jak będziesz kupować bilet!
- Dzięki, to cenna wskazówka. Ale muszę też wiedzieć, w czym będziesz występować. 
- No jak to, w czym?! W "Dziadku do Orzechów"!

Oczywiście, spóźniłam się na zajęcia. Zajęłam ostatni wolny drążek, przy oknie. W oddali migotał mi oświetlony budynek Teatru Wielkiego. Ta mała jest faktycznie taka jak ja, ale ma w sobie coś, czego mi zabrakło - wiarę w siebie. Na "Dziadka do Orzechów" chodzę każdego roku, zawsze wystawiają tę sztukę przed Świętami. Każda mała dziewczynka ucząca się baletu, marzy, żeby zatańczyć partię Klary. Nie zdziwię się, jak za jakieś dziesięć lat na afiszu zobaczę, że w roli Klary występuje właśnie Alicja. Wcale nie grubiutka, tylko smukła i pełna gracji. To będzie dowód, że najważniejszych życiowych prawd powinniśmy uczyć się od dzieci - one wiedzą lepiej...

2 komentarze: