niedziela, 22 lutego 2015

Pas de deux na ekranie, czyli o balecie w kinie


Balet to nie tylko piękne widowisko teatralne, ale także niezwykle efektowne dopełnienie niejednej fabuły filmowej. Reżyserzy coraz chętniej wpuszczają na plan wiotkie tancerki, wierząc, że każdy, nawet najmarniejszy scenariusz zyska w oczach widza, gdy w tle dogorywającej akcji pojawią się pląsające śnieżynki, łabędzie, czy cukrowe wróżki. Niewątpliwie mają rację. Choć dla wielu z Was balet to prehistoryczny, wymarły gatunek tańca, to jednak wiele tytułów zyskało uznanie widzów właśnie dzięki zgrabnie wplecionej w tło sztuce baletowej. Filmów nawiązujących do tańca klasycznego jest całkiem sporo, ale tych naprawdę wartych uwagi zaledwie kilka...

Na pierwszy rzut oka nie ma nic prostszego od stworzenia scenariusza do filmu o tańcu. Wybieramy zagubioną, nieporadną tancerkę, która marzy o wielkiej sławie, rzucamy ją w ramiona uzdolnionego tancerza/choreografa, który poprowadzi ją przez trudną, wyboistą drogę do sukcesu, w tle stawiamy wredne koleżanki, które najchętniej zepchnęłyby naszą sierotkę ze schodów, a całe to towarzystwo umieszczamy w murach jakiejś prestiżowej szkoły baletowej, albo na deskach znanego teatru. Dorzućmy do tego piękne kostiumy, baletki w kolorze pudrowego różu, Czajkowskiego i kilku przystojnych nauczycieli, ociekających seksem i już - materiał na absolutny kinowy hit gotowy, prawda? Nieprawda... Gdyby z większości filmów baletowych usunąć wszystkie elementy taneczne, nie zostałoby z nich nic wartościowego.

Filmów z baletem w tle obejrzałam całkiem sporo. Większość z nich poza pięknymi sekwencjami tanecznymi nie ma widzom zbyt wiele do zaoferowania... Analizując znane mi tytuły, w których balet odgrywał kluczową rolę, wybrałam te - moim zdaniem - najbardziej interesujące. Nie było łatwo.


#1 Czarny Łabędź (2010, reż. Darren Aronofsky)


"Czarny Łabędź" to jeden z moich ulubionych tytułów, nie tylko ze względu na balet. Film ukazujący powolną autodestrukcję chorobliwie ambitnej tancerki zachwyca, przygnębia i trzyma w napięciu do ostatniej minuty. Mroczny, barokowy klimat "Jeziora Łabędziego" Piotra Czajkowskiego stał się podstawą do stworzenia postaci borykającej się z podwójną osobowością. Tę ideę z kolei Aronofsky zaczerpnął z dzieła innego Rosjanina, Fiodora Dostojewskiego. Pierwowzorem Niny jest więc ogarnięty obłędem bohater mrocznej noweli tego pisarza o wiele mówiącym tytule „Sobowtór". Ciekawe, że reżyser nad scenariuszem główkował aż dziesięć lat. Jednak od samego początku, od chwili, gdy pomysł na film zaświtał mu w głowie, Aronofsky wiedział, że w postać głównej bohaterki wcieli się Natalie Portman. Trudno zaprzeczyć, że wybór okazał się doskonały. Portman należy do tej kategorii aktorek, które każdą rolę zagrałyby równie przekonująco, ale w "Czarnym Łabędziu" przeszła samą siebie.  Film rzuca na kolana. I choć oglądałam go wiele razy, wciąż nie mam dość Nie przeszkadza mi nawet irytująca Mila Kunis, która, jak ktoś kiedyś trafnie zauważył, bardziej niż jako baletnica, sprawdziłaby się w roli roznegliżowanej cheerleaderki… Chciałabym napisać coś jeszcze, ale w obliczu tak wielkiego dzieła, czuję się zwyczajnie śmieszna i bardzo malutka więc jeżeli ktokolwiek z Was nie miał okazji jeszcze doświadczyć emocji jakie niesie oglądanie "Czarnego Łabędzia", powinien to jak najszybciej nadrobić. 

#2 Center Stage (2000, reż. Nicholas Hytner)



Oto przykład naprawdę przyzwoitego filmu o balecie. Bohaterami są uczniowie nowojorskiej szkoły baletowej, przygotowujący się do pokazu dyplomowego. W filmie obok aktorów wystąpili autentyczni tancerze, np. Ethan Stiefel, pierwszy solista  prestiżowej ABT (American Ballet Theatre), Sascha Radetsky (Bolshoi Academy, Kirov Academy, ATB), czy Amanda Schull (San Francisco Ballet Company). Piękna choreografia, zachwycające sekwencje taneczne, lekka, ale nieogłupiająca fabuła - wszytko to sprawia, że film ogląda się z prawdziwą przyjemnością. Szczególny podziw budzi we mnie Susan May Pratt wcielająca sie w rolę chorobliwej prefekcjonistki, Maureen. Jej technika jest naprawdę doskonała, choć podobno przed zdjęciami do filmu, nie brała żadnej lekcji tańca. Co prawda, mamy tu poboczny wątek dramatu zagubionej bulimiczki, a także rażącą dyskryminację osób "lepiej odżywionych", a na końcu wszyscy otrzymują angaż do zespołów baletowych (serio?), ale pomijając te mityczne elementy "Center Stage" to naprawdę kawał porządnej baletowej roboty. Kto uważa, że jest inaczej, niech pierwszy rzuci kamień. Albo włoży pointy i zatańczy tak jak Zoe Saldana. 



#3 The Company (2003, reż. Robert Altman)


 "Dobry wieczór. Przypominamy, ze nagrywanie i fotografowanie jest zabronione i niebezpieczne dla artystów. Prosimy o wyłączenie telefonów komórkowych i życzymy miłych wrażeń"... Po tym komunikacie rozpoczyna się niezwykłe przedstawienie, którego nie powstydziliby się tak znakomici twórcy, jak Neumeier, czy Kylian. Z zapartym tchem śledzimy wspaniałą choreografię, zapominając na chwilę, że nie jesteśmy wcale w chicagowskim teatrze, a widowisko, które mamy przed oczami to jedynie scena z filmu... Niewątpliwą zaletą "The Company" jest autentyczność. W filmie widzimy cienie i blaski życia tancerzy Chicago Joffrey Ballet. Reżyser, Robert Atman, zamiast tworzyć kolejną ckliwą, dramatyczną historię, skupił się raczej na pokazaniu codzienności i trudów, z jakimi każdego dnia muszą się zmierzyć artyści baletowi. Niby nic zaskakującego - żmudne próby, ciągnące się w nieskończoność mordercze ćwiczenia, nie zawsze udane występy, sukcesy, porażki i ogromna determinacja - chęć bycia najlepszym.   A jednak ten pozbawiony cukru obraz, przypominający momentami dokument, jest największą siłą filmu.

Jeżeli myśleliście, że zawód baletnicy to nieprzerwalne granie uroczych księżniczek i śnieżynek, obraz Altmana raz na zawsze wyprowadzi Was z błędu. Tancerze Joffrey Ballet czasem muszą ugiąć się pod presją dziwnych pomysłów awangardowych choreografów i piękny strój królowej łabędzi zamienić na upiorny kombinezon czerwonej małpy, albo niebieskiego smoka. W ogóle, film Altmana przypomina jeden wielki baletowy performance, który nawiasem mówiąc, z klasyką ma niewiele wspólnego. W Joffrey Ballet wszystko jest trochę niekonwencjonalne - od ekscentrycznego dyrektora zespołu, Alberta Antonelliego (Malcolm McDowell), po występy w strugach deszczu, aż po dziwaczny występ w bardzo orientalnym nurcie, gdzie tancerze, przebrani za zebry, małpy i rośliny krzaczaste tańczą otoczeniu wielkiego błękitnego smoka. Życie... 

Film nie powala na kolana, więc jeżeli szukacie porywającej fabuły, tu jej nie znajdziecie. Zdecydowanie brakuje wyrazistych postaci. Niby całość opiera się na perypetiach ambitnej tancerki ,Loretty "Ry" Ryan, ale trudno nie odnieść wrażenia, że bohaterem tego filmu jest cały zespół, przedstawiony jak jeden żywy, doskonale zsynchronizowany organizm. W świecie baletu nie ma miejsca na sentymenty. Jeden nieuważny krok może skończyć się kontuzją, która niewątpliwie zaważy na dalszej karierze scenicznej. Nie ma mowy o jakichkolwiek błędach i niedociągnięciach. W ten zawód wpisana jest perfekcja, którą osiągają tylko nieliczni. 

Film warto zobaczyć dla kilku fantastycznych sekwencji baletowych. Te najbardziej godne uwagi to wspomniany przeze mnie spektakl rozpoczynający film, scena z tańcem na huśtawce w wykonaniu zachwycającej Emily Patterson, piękne pas de deux w wykonaniu Neve Campbell i Domingo Rubio. Na podziw zasługuje doskonała technika Campbell. Neve uczęszczała do kanadyjskiej szkoły baletowej, jednak przerwała naukę na piątym roku. Każdy, kto kiedykolwiek uczył się tańca klasycznego, wie, że powrót do treningów po latach to właściwie nauka od początku. Aż trudno uwierzyć, że aktorka do roli Ry ćwiczyła zaledwie kilka miesięcy. 


#4 Billy Elliot (2000, reż. Stephen Daldry)


Czy jest na sali ktoś, kto nie widział tego filmu? Ja sama obejrzałam "Billy'ego..." milion razy i choć znam na pamięć każdą scenę, każdy ruch i każdy grymas twarzy głównego bohatera, wciąż czuję tę samą gulę w gardle i mam łzy w oczach. "Billy..." to film ku pokrzepieniu serc z gatunku "marzenia się spełniają". Niewątpliwie, po skończonym seansie człowiek ma wrażenie, że może wszystko. Fabułę pewnie znacie tak dobrze, jak ja, więc dla tych, co w jakiś niezrozumiały sposób przegapili ten film, opowiada on o niepokornym chłopcu, który zapragnął zostać baletnicą - o pardon, baletmistrzem. Billy wychowywany twardą ręką przez apodyktycznego ojca pragnącego, by syn został bokserem, zamiast na ring, po kryjomu kieruje swe kroki do prowincjonalnej szkoły tańca, gdzie z niezwykłą determinacją, w baletkach i tutu, wraz z chmarą ubranych na różowo dziewczynek ćwiczy wytrwale plie, releve i battement tendu. O dziwo, radzi sobie świetnie. Film obala stereotypy, że taniec klasyczny jest domena dziewczyn. Dużo śmiechu, wzruszeń i genialny Jamie Bell.



Inne filmy z baletem w tle:

#5 Daying for Dance (2001, reż. Mark Haber)

Film powstał w czasach, gdy modny był stereotyp baletnicy - anorektyczki. Cóż, na pewno pomysł na film o zakompleksionej dziewczynie, wyniszczającej się kosztem własnych ambicji, nie wziął się znikąd. W pewne środowiska artystystyczne wpisane jest zagrożenie w postaci wszelkich chorób psychicznych, od depresji, przez jadłowstręt, aż po schizofrenię, ale nie mogę powstrzymać się od stwierdzenia, że twórca tego mocno przerysowanego dramatu, ostro przesadził. Przede wszystkim, o karierze baletnicy decyduje kondycja psychiczna. Pozornie kruche, drobniutkie tancerki, są w rzeczywistości silnymi dziewczynami o nerwach ze stali. Gdyby każdy artysta baletowy na zarzuty, że źle tańczy i jest gruby, zamykał się w kiblu i zwracał lunch, a następnie głodził się przez miesiąc, teatry nie miałyby kogo wystawiać na scenie. Nie - to nie jest tak, że tylko chudzi przetrwają w tym zawodzie. Wręcz przeciwnie. Tancerz baletowy musi mieć naprawdę dobrą kondycję, silne ciało i psychikę odporną na negatywne bodźce z otoczenia. Jak to się stało, że bohaterka filmu, przypominająca raczej wyglądem i zachowaniem zawstydzone brzydkie kaczątko, znalazła się na deskach prestiżowego Metropolitan Ballet Theatre? W rzeczywistości takie cuda się nie dzieją. Kandydaci na tancerzy testowani są nie tylko pod względem techniki tańca i elastycznosci ciała, ale także pod względem odporności psychicznej. Tak zwane presyzpozycje, to właśnie, obok warunków fizycznych także siła charakteru i determinacja. Film może nie tyle słaby, co zupełnie nierzeczywisty. Skoro już jadę po tym filmie bez skrupułów, do dodam jeszcze, że tancerki grające świeże absolwentki, dopiero wkraczające na drogę sławy, wyglądają na dużo starsze - jakby już wykarmiły i wychowałay sporą gromadkę dzieci i znalazły się na scenie przez czysty przypadek, myląc drogę na zebranie gospodyń domowych z drogą do teatru. Film uratowałyby może ciekawe sekwencje baletowe, ale tych też zabrakło. Nie warto. 


#6 Akwarele (1978, reż. Ryszard Rydzewski)

Nie będę owijała w bawełnę - ten film jest naprawdę bardzo kiepski. Sztuczna gra aktorów, przerysowane postacie, banalna fabuła, z której nic nie wynika... Jedynym powodem żeby poświęcić 1,5 h ze swojego życia, jest autentyczny obraz warszawskiej szkoły baletowej, która właściwie przez prawie 40 lat nie zmieniła się ani trochę. Jeżeli jesteście ciekawi, jak wyglądają zajęcia tańca w tej placówce, to film Rydzewskiego obrazuje to niezwykle skrupulatnie. Sala baletowa w której kręcone były zdjęcia do filmu to właśnie ta słyna sala nr. V, w której ja sama często tańczę. Kolejną ciekawostką jest próba do przedstawienia dyplomowego na deskach warszawskiego Teatru Wielkiego, a także kilka ładnych ujęć  Placu Teatralnego i piękne pas de deux czarnego łabędzia, które tak zawzięcie ćwiczy główna bohaterka. Ogólnie rzecz biorąc, film jest dnem i pomysł, żeby w desperacji sięgnąc po Czajkowskiego w nadziei, że łabędzie poniosą fabułę, w tym przypadku się nie sprawdził. Niemniej jednak wielkie brawa dla Doroty Kwiatkowskiej, która nie będąc baletnicą, technikę udźwignęła jak rasowa tancerka.


#7 Ballet Shoes (2007, reż. Sandra Goldbacher)

Film obejrzałam wyłącznie na potrzeby tego tekstu i niewątpliwie, był to niezwykle heroiczny czyn z mojej strony. Miałabym spory problem ze stwierdzeniem, co jednoznacznie było tam najgorsze - stuknięty wujek naukowiec, jeżdżący po świecie i wracający z każdej eskapady z noworodkiem niewiadomego pochodzenia, Emma Watson w roli rozkapryszonej, nieletniej gwiazdy filmowej, czy fakt, że trzy małe dziewczynki walczą o role w przedstawieniach, zeby utrzymać dom, który właściwie nie jest już domem, ale pensjonatem skupiającym dziwne towarzystwo, a także ratować chorą na zapalenie płuc matkę, która właściwie nie jest ich matką. Macie już mętlik w głowie? Nie będę zagłębiała się w szczegóły, bo szkoda czasu. Balet - jedyny powód, dla kórego przetrwałam w konwulsjach do końca filmu - wystepuje tu w bardzo śladowych ilościach, tytuł jest właściwie nieporozumieniem, a jedyna interesująca scena ma miejsce pod koniec filmu i trwa niecałe dwie minuty. Widzimy tam jedną z bohaterek (wiek 7-8 lat) która po ucieczce z domu trafia do szkoły baletowej w Pradze. Tak po prostu. Nie wiem co zażywała reżyserka podczas pracy nad tym filmem, ale lepiej nie pokazujce go dzieciom. 


#8 Street Dance (2010, reż. Max Diwa, Dania Pasquini)

Filmów o niepokornych tancerzach pragnących wystąpić w wielkim turnieju tanecznym powstało już tak wiele, że można stracić rachubę. Każdy z nich opiera sie na tym samym schemacie: dobra drużyna, zła drużyna, wielka miłość, duże pieniądze i spektakularny happy end. Twórcy "Street Dance" posunęli się dalej i do kolejnej historii z tego gatunku zaprzęgli także tancerzy baletowych. Główni bohaterowie w dziwnych okolicznościach pojawiają się w elitarnej szkole artystycznej, wyśmiewają młodych adeptów sztuki baletowej, żeby za chwilę zawrzeć rozejm, nauczyć ich tańca w rytm czarnych bitów, a następinie wystawić wspólnie freestylowy performance i wygrać główną nagrodę. Koniec. Po skończonym seansie miałam ochotę krzyknąć: Somebody kill me! Kill me now!


#9 Step Up - wszystkie części

Są takie filmy, w przypadku których każda kolejna część jest lepsza od poprzedniej. Ze "Step Up" jest dokładnie odwrotnie. Im dalej w las tym silniejszy odruch wymiotny. Każda kolejna historia właściwie nie różni sie niczym od poprzedniej, więc fabuły omawiać nie będziemy. Co do baletu - tak, uważny i wytrwały widz dostrzeże w niektórych częściach ledwie widoczne elementy tańca klasycznego. Najdokładniej widać to w pierwszej części. Jenna Dewan grająca Norę, jest w rzeczywistości świetną tancerką i nie da się zaprzeczyć, że jej doskonała technika uratowała film. Potem długo, długo nic i wreszcie czwarta część z niezłą technicznie Kathryn McCormick. Jeżeli chcecie zobaczyć naprawdę dobry popis, obejrzyjcie scenę z jej tańcem na stole. Podobnie jak Jenna Dewan, Kathryn tańcem zarabia na życie i ten fakt ratuje zdruzgotanego emocjonalnie widza przed strzeleniem sobie w łeb...


#10 The Red Shoes (1948, reż. Emeric Pressburger, Michael Powel)
 
Absolutna klasyka w kategorii filmów baletowych. Film stary jak świat, oparty na słynnej baśni Hansa Christiana Andersena o tym samym tytule. Jeżeli tak jak ja, wychowaliście się na baśniach Andersena, co zapewne odcisnęło piętno na Waszej psychice, możecie się domyślać, że film jest przesiąknięty smutkiem i tragicznie się kończy. Cóż, mniej więcej, właśnie tak jest. „The Red Shoes” to luźna wariacja na temat tej andersenowskiej baśni, skupiona wokół bardzo zdolnej, początkującej tancerki – Victorii Page (w tej roli piękna t
ancerka baletowa, Moira Shearer). Film porusza odwieczny problem wyboru pomiędzy płomienną miłością, a wielką sławą. Oglądając tę już trochę przestarzałą, ale niezmiennie zachwycającą produkcję, dostrzegłam w Vicky łudzące podobieństwo do Niny z „Czarnego Łabędzia”. Zresztą, jak pewnie zauważyliście, każdy baletowy film skupia się na chorobliwej perfekcji głównych bohaterek, która często graniczy z obłędem, przez co nieświadomy tajników sztuki baletowej widz może sobie wyrobić błędną opinię, że wszystkie baletnice są zwyczajnie stuknięte… Wracając do filmu – obejrzałam go w oryginalnej, mocno sfatygowanej wersji. Ogromnym atutem filmu jest fakt, że przeważająca większość scen rozgrywa się na deskach teatru. Stary dobry balet angielski, wystawiany z ogromnym rozmachem, choreografia dopracowana w każdym, najmniejszym szczególe, piękne stroje i doskonała technika autentycznych tancerzy baletowych. Pomijając fakt, że film powstał na kanwie upiornej baśni i kończy się tak jak większość historii wyjętych spod andersenowskiego pióra, jest to po prostu znakomity, tętniący feeria barw, spektakl baletowy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz