niedziela, 12 kwietnia 2015

Muszę? Nic nie muszę


Koniecznie musisz odwiedzić tę nową, bardzo modną knajpę w centrum. Dlaczego? Jak to dlaczego? Wszyscy już tam byli! I musisz przeczytać ten genialny poradnik o diecie raw. Co to jest dieta raw? Naprawdę tego nie wiesz?! Skąd Ty się urwałaś... No i koniecznie załóż sobie konto na Instagramie. Jak to, po co? Każdy ma Instagrama... Czasem mam wrażenie, że Ty mentalnie tkwisz w gdzieś w okolicach średniowiecza... O co chodzi z tym baletem? Zapisałabyś się na zumbę, albo salsę, jak normalny człowiek. Przecież baletu nie da się tańczyć w klubie. A propos klubu - jest takie nowe miejsce, blisko Zachęty. Musisz tam kiedyś wpaść. Ach - i zacznij się w końcu checkinować na fejsie, bo ludzie pomyślą, że umarłaś...

Od kiedy wyrosły mi stałe zęby, ciągle słyszę, że coś muszę - bo tak jest modnie, każdy tak robi, każdy to ma, każdy się tak ubiera. Dość. Jestem uczulona na wszystko, co modne, co się powinno, a czego nie. Mam uczulenie na trendy, nurty, zasady, na grupowy szał, sezonowe gorączki, gadżety, przeintelektualizowane teorie, diety z Hollywood, mąkę z tapioki, syrop z agawy i hipstersko-wegańskie tortille w papierku, jedzone przy gołym blacie, w surowym, industrialnym wnętrzu, a najlepiej na zewnątrz, na chodniku, w nonszalanckiej pozie, z pietruszkowym koktajlem w ręku. Mam dość wmawiania mi, że powinnam iść za głosem tłumu, bo tak jest dobrze, taki jest mądrze, a przede wszystkim, tak jest modnie. Jakieś dziesięć lat temu podjęłam decyzję, że nie będę modna, choćbym nawet miała zapłacić za to wysoka cenę. Choćbym miała być postrzegana jako ta nieogarnięta, niedzisiejsza, nieuświadomiona społecznie, niebywająca, nienosząca tego co jest trendy, nielansująca się z macbookiem pod pachą. Mam własną wizję świata, który bardzo odbiega od dzisiejszej, mega-hiper-trendy rzeczywistości. Jesteście jej częścią? W porządku, nie chcę Was krytykować. Wrzućcie swoje niedzielne selfie na Instagrama, koniecznie w windzie i koniecznie  z dzióbkiem. zachekinujcie się w jakiejś supermodnej knajpie, strzelcie fotę sałatki z bakłażanem, rukolą i serem owczym, a potem wywalcie mnie z fejsa, jeżeli do Was nie pasuję. 


#1 Muszę? Nic nie muszę.

Mam szczęście - albo raczej nieszczęście - spotykać ludzi, którzy za wszelką cenę chcą mi mówić, jak mam żyć. Wokół mnie kręci się mnóstwo "doradców od lepszego życia", "trenerów personalnych", "stylistów", "terapeutów", "Wujków Dobra Rada" i "Serdecznych Koleżanek Które Zawsze Wiedzą Co Jest Dla Mnie Najlepsze". Imponująca ta grupa wsparcia. Tyle, że ja nie potrzebuję rad, sugestii, terapii, spowiedzi, konsultacji, wietrzenia szafy, spisywania listy miejsc, które absolutnie muszę zobaczyć, rzeczy, które absolutnie muszę kupić, potraw, które absolutnie muszę zjeść i ludzi, których absolutnie muszę poznać, dodać na fejsie, a przynajmniej otrzeć się o nie w modnym klubie, grzejąc się w blasku ich sławy, chwały i cholera wie, czego jeszcze. Nie potrzebuję tego, choć wiem, że to dziwne...

Zawsze, od kiedy sięgam pamięcią, robiłam wszystko na odwrót. Jak dziewczynki w przedszkolu stroiły się w sukienki z masą falbanek, różowych kokard, motylków i koralików, ja domagałam się spodni. Po podwórku biegałam w ubłoconych ogrodniczkach, podziurawionych przez niejedno drzewo, niejeden płot, startych, przez niejeden upadek, kiedy z kolegami grałam w zbijaka, albo w nogę. "Harrego Pottera" przeczytałam wtedy, gdy nikt już nie pamiętał, o co było tyle szumu z tą magią. Fejm na portale społecznościowe i wszelkiej maści komunikatory szczęśliwie długo do mnie nie docierał. Ominął mnie szał na Grono, znajdywanie się Naszej Klasie, gadanie na Gadu-Gadu i oglądanie się na Skypie. Żyłam beztroskim, spokojnym życiem nicniewiedzącej aż do czasu, gdy na jesieni 2010 roku, nieodporna jeszcze na perswazje otoczenia, założyłam sobie konto na Facebooku. Czy żałuję? Żałuję. Jestem klasycznym typem użytkownika nieużytkującego i chętnie bym się stąd wymeldowała, wylogowała, usunęła, wymazała z facebookowej pamięci, ale trzyma mnie w jego szponach jedynie fanpage. Myślę, że kiedyś to zrobię. Skasuję wszystko, łącznie z tym blogiem, będę Wam pisać posty na kartkach i będę je rozwieszać na przystankach autobusowych, na ogrodzeniach, na konarach drzew. Bo blog, proszę Państwa, to dziś też absolutny must have - bloga ma każdy, nawet ten, co nie ma światu zbyt wiele do powiedzenia... 

Rok temu, kiedy w politykę byłam zaangażowana dużo bardziej niż obecnie, bo też wydawała mi się dużo bardziej pociągająca niż obecnie, opublikowałam tekst. Opiniotwórczy. Krytyczny, bo co jak co, ale krytyka wychodzi mi całkiem nieźle, a każdy, nawet niezbyt zorientowany w sytuacji na scenie politycznej odbiorca wie, że jak się chce kogoś skrytykować, to najprościej polityków. Z tekstu byłam naprawdę dumna, bo pisałam go półtora dnia, z przerwami na niewielkie posiłki i toaletę. Artykuł poszedł w świat, ja przez pięć minut czułam się jak Monika Olejnik, albo Oriana Fallaci, albo Susan Sontag. Pięć minut, dokładnie, bo po pięciu minutach zadzwonił T. Unosząc się jeszcze na skrzydłach bezgranicznej radości z dobrze wykonanej roboty, zapytałam "Widziałeś może mój nowy tekst?", chociaż doskonale wiedziałam, że widział. Po krótkim, zdawkowym "Widziałem", nastąpiła fala krytyki - że co mi strzeliło do łba, pisać o tych durniach, złodziejach i przestępcach. Że w ogóle, to dlaczego piszę o polityce, no dlaczego? Jest tyle ciekawych tematów, na które może pisać kobieta - jest sztuka kulinarna, na przykład, albo ogrodnictwo. Jest moda - dlaczego nie piszę o modzie?! Przecież ciuchy mi z szafy same wychodzą, to miałabym tematów na rok! A jakbym o każdej części garderoby chciała pisać osobno, to nawet na pięć! No wiec, dlaczego o polityce? Nienormalna jestem, czy co?! Dlatego. Bo chcę. I już. A że nie na czasie, niemodne, nie pasuje do kobiety? Tym lepiej. T toczył pianę, pluł w słuchawkę śliną i wiązanką nieprzyjemnych epitetów, których nie powinnam słuchać. Nie słuchałam. Nikt mi nie będzie niczego kazał, ani zakazywał. Muszę? Nic nie muszę. A im bardziej muszę, tym bardziej nie chcę - taka jest prawda. 


#2 Mogę - jeżeli zechcę

Wierzę, że życie trzeba sobie tak uporządkować, poustawiać i zorganizować, żeby nakazy, zakazy i obowiązki zredukować do minimum, albo usunąć je całkowicie. Uciekam od sytuacji, w których ktoś narzuca mi coś, z czym się nie godzę. Mogę - jeżeli zechcę. Chcę, więc co mi stoi na przeszkodzie? Wielokrotnie przekonałam się, że człowiek może wszystko, jeżeli tylko robi coś z własnej woli, z głębi serca, z radością, sam z siebie. Motywacja jest niesamowitą siłą napędową, dzięki której można przenosić góry! Kochasz taniec - oddaj mu się bez reszty, a zobaczysz, jak szybko osiągniesz szczyt. Tańczysz, bo wszyscy tańczą, bo czujesz zewnętrzną presję, bo nie należy nie umieć? Wszystko, co robisz z musu, pod wpływem nakazów, zmuszony przez otoczenie, stanie się wkrótce czynnością głęboko znienawidzoną... Nienawidzę biegania i nie zamierzam uginać się pod ciśnieniem mody na maratony, półmaratony i sztafety. Należę też do całkiem licznego grona osób, które nie czują powołania do bycia kierowcami. Abstrahując od faktu, że za kółkiem mogłabym być niebezpieczna dla otoczenia, zwyczajnie nie chcę mieć prawa jazdy. Dlaczego? Bo nie. 

Nie jestem wyznawcą religii Apple'a, miłośnikiem Ray Banów, fanką ciuchów od Local Heroes - dlatego, że niemal każdy z Was posiada to wszystko w co najmniej jednym egzemplarzu. Dlatego, że każdy z tych przedmiotów dziś należy mieć. Po co? Dla samego posiadania. Bo tak jest fajnie, bo tak jest modnie, bo to społeczna nobilitacja. Nie chcę takiej nobilitacji i nie chcę takiej presji. 

Zostawmy na moment rzeczy materialne - ostatnio rozmawiałam z koleżanką blogerką, piszącą tak jak ja - o wszystkim i o niczym, o rzeczach ważnych i o wielkich pierdołach. Wypłynął temat presji pisania. Dziewczyna ma wielki talent, tworzy zgrabne, ciekawe teksty, porusza mądre tematy i jest naprawdę świetna. Zapytała mnie, jak często, moim zdaniem, autor bloga powinien produkować nowe treści. Powiedziałam, że nie wiem, bo żaden ze mnie ekspert w tej dziedzinie. Piszę czasem raz w tygodniu, czasem raz na dwa tygodnie, a czasem zapominam o blogu na cały długi miesiąc. Bo jestem zajęta, bo tańczę, bo nie tańczę, ale robię coś innego równie fascynującego - czytam na przykład. Piszę, gdy  czuję, że chcę się z Wami podzielić czymś ważnym, albo czymś mniej istotnym z punktu widzenia całego Wszechświata, ale czymś niezwykłym i radosnym dla mnie. No i przede wszystkim - piszę wtedy, gdy chcę pisać. Na szczęście, nigdy nie muszę i dlatego właśnie pisanie jest tym, co naprawdę kocham.


#3 Marzę, więc jestem

Podczas gdy niemal wszyscy dziś ścigają się w jakichś zawodach o posiadanie, istnienie, o uznanie, o blichtr, splendor i chwałę, ja sobie marzę. O tym, że za rok wreszcie stanę na pointach, o studiach na wydziale Historii Sztuki, o wyjeździe do Rosji, o kwiatkach na balkonie, o "Tancerce z Bukietem" Degasa i o tym, żeby któregoś dnia usłyszeć "Sonatę Księżycową" Beethovena na żywo, w Filharmonii Berlińskiej. To wszystko może się spełnić, bo chcę, więc dlaczego nie? Chciałabym też kiedyś napisać wreszcie coś sensownego i wydać pod postacią książki. Ale bez pośpiechu - napiszę, jak zechcę. Bo ostatecznie, wcale nie muszę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz