Patrząc na prace znanego czeskiego artysty, Davida Cernego, nieraz usiłowałam sobie wyobrazić, jakby to było, gdyby któraś z jego rzeźb stanęła na jednej z polskich ulic. Na przykład w Warszawie, na Krakowskim Przedmieściu. Gdyby zamiast tego posmoleńskiego krzyża postawić tam figurę mężczyzny z odbytem zamiast twarzy, albo wielką dłoń z wystawionym do góry środkowym palcem? Co by wtedy było? Zapewne byłby szok. Byłby skandal, spekulacje na temat rosyjskiej prowokacji, a zgorszone społeczeństwo domagałoby się spalenia Cernego na stosie, wraz z jego rzeźbami. Taki mamy naród. Jednak to te właśnie, wymienione wyżej dzieła Cernego, a także wiele wiele innych, równie ciekawych rzeźb, to dziś wizytówki Czech, bardziej oblegane niż Hradczany czy Most Karola. Jeżeli kiedykolwiek będziecie w Pradze, koniecznie wybierzcie się na spacer śladami dzieł Cernego. Ja najbardziej lubię rzeźbę przedstawiającą mężczyzn nonszalancko sikających do sadzawki w kształcie mapy Republiki Czeskiej, stojącą przed Muzeum Kafki w Małej Stranie. Widok dla niektórych obrazoburczy, ale ta praca chyba najbardziej oddaje ducha czeskiej mentalności. Bo pomiędzy Czechami i Polakami istnieje ideologiczna przepaść - podczas gdy my bijemy się w pierś, unosimy dumą, bronimy Boga, honoru i ojczyzny, oni na wszystko leją i mają wszystko dupie...
Jakiś czas temu, przeglądając zaległą prasę, która jak zwykle piętrzy się na parapecie, trafiłam na felieton Zbigniewa Hołdysa w którymś ze starych Newsweeków. Tekst pewnie nie zapadłby mi w pamięć, gdyby nie pewien fragment, który wyjątkowo podziałał na moją wyobraźnię. Tzn, wyjątkowo mnie przeraził...
Jakiś czas temu, przeglądając zaległą prasę, która jak zwykle piętrzy się na parapecie, trafiłam na felieton Zbigniewa Hołdysa w którymś ze starych Newsweeków. Tekst pewnie nie zapadłby mi w pamięć, gdyby nie pewien fragment, który wyjątkowo podziałał na moją wyobraźnię. Tzn, wyjątkowo mnie przeraził...
"Nie podoba mi się lokalizacja pomnika smoleńskiego (...). Placyk rozmiarów boiska do badmintona, otoczony splotem jezdni, harmider, zaparkować nie ma gdzie, strzep ziemi, żenada (...). Po drugiej stronie ulicy szkoła baletowa, na plac wychodzą jej okna, pogrążeni w melancholii turyści będą słyszeć skoczne krakowiaki i etiudy ćwiczone przez tancerzy - tancerze zaś w pozycji szpagatu usłyszą "Boże coś Polskę" (...)" ("Pomnik", Newsweek, 13-14.04.2015)
Przeraziło mnie to nie tylko dlatego, że do wspomnianej szkoły uczęszczam, nie tylko dlatego, że z racji swojej ideologii, smętnego "Boże coś Polskę" wolałabym nie słuchać ani w pozycji szpagatu, ani w ogóle w żadnej pozycji, w żadnej sytuacji, ani miejscu. Przeraziło mnie, że na to wszystko nie mamy żadnego wpływu, bo jako naród wciąż jesteśmy do kościoła przykuci ciężkimi kajdanami. Kolejny raz zapragnęłam na opisanym wyżej placyku zobaczyć faceta z dupą zamiast twarzy, albo monumentalnego fucka. Przysięgam, że chodziłabym na ten placyk każdego dnia po lekcjach tańca, modląc się do wielkiej dupy/środkowego palca z uwielbieniem i dziękując za normalność. Bo tego mi w moim kraju brakuje - normalności.
Może pójdę teraz na łatwiznę pisząc, że właśnie o potrzebie normalności jest książka Mariusza Szczygła, który w lekki i zabawny sposób opisuje w niej, jak Czesi sobie tę normalność zbudowali własnymi rękami, na własnych zasadach.
#1 Coming out
Tak, ja też miałam z tym problem - przyznać się do tej specyficznej fascynacji, podczas gdy wszyscy myślą, czują i widzą inaczej. A przede wszystkim, przyznać się przed samą sobą, że jest mi bliżej do tamtych niż do tych. Że gdybym mogła, byłabym tam, a nie tu. O tym, że wolę tam, przekonałam się już jako dziecko, gdy pierwszy raz odwiedziłam czeski Liberec. Potem przyjechałam tam jeszcze raz i jeszcze. Do Pragi dotarłam znacznie później, więc z całą stanowczością mogę stwierdzić, że była to miłość świadoma i w pełni dojrzała. Bo zakochałam się w Pradze bez reszty, bezgranicznie i kocham ja nadal - do utraty tchu. I choć to może dziwnie zabrzmi, choć pewnie zostanę posądzona o brak patriotyzmu, wiary i moralności, to muszę to wreszcie wyznać - mentalnie czuję się Czeszką...
Dlatego też kamień spadł mi z serca, gdy pierwszy raz przeczytałam książkę Szczygła, w luźny sposób traktującą o Czechach i ich życiu. Bo ja też myślałam, że jestem w swej miłości osamotniona. Jednak gdy autor na pierwszych stronach otwarcie przyznał się, że tak ma, od razu poczułam wielka ulgę i każde jego zdanie kwitowałam w myślach stwierdzeniem "ja też!". Ja też kocham Czechy. Ja też uwielbiam ten specyficzny czeski lifestyle - bez patosu, bez wzniosłych uroczystości, bez wzruszeń, rozczuleń, męczennictwa, cierpienia i łez. Ja też pragnę takiej swobodnej zwyczajności. Ja też czuję, że tam jest mój raj.
#2 Przede wszystkim: prowokować
Jest wiele stereotypów na temat Czechów. Mówi się, że to prostaki, lenie, cwaniacy, że nic tylko jedzą, piją hektolitry piwa, bekając przy tym radośnie i rzucają rubaszne dowcipy. Przypinanie Czechom łatek jest jednak wielkim uproszczeniem, bo ich natura jest w rzeczywistości bardzo złożona, tak, jak złożona jest ich historia.
Nieświadomy tej czeskiej złożoności czytelnik po lekturze książki Mariusza Szczygła może odnieść wrażenie, że Czesi to naród prześmiewców i prowokatorów o tendencjach mocno obrazoburczych. Cóż, może Szczygieł w swoim reportażu posłużył się postaciami zbyt wyrazistymi jak na codzienne realia, ale właśnie tak kontrastujące ze sobą indywidualności jak pisarze - Egon Bondy czy Hrabal, fotograf - Jan Saudek, znany z tego, że uwiecznia na swych zdjęciach dość obfitych rozmiarów kobiece ciała, albo Halina Pawlowska i jej absurdalne historie - o dziwo - z własnego życia, obrazują zasadnicze motto, jakim kierują się Czesi - do życia trzeba podchodzić nie do końca serio. Każdemu z wymienionych bohaterów do powagi i patosu jest naprawdę daleko. Swoją drogą, brak patosu, powagi i narodowej dumy jest już dla Czechów codziennością. Dlatego tak dziwią się, gdy słyszą o "naszym" Smoleńsku, o naszych tradycjach narodowych, demonstracjach, manifestacjach, procesjach, pielgrzymkach i tym wszystkim co wyczyniamy, tracąc w ich oczach czas, energię i życie. Warto dodać, że Czesi tez cierpieli przez lata, też byli uciśnieni, zniewoleni i krzywdzeni. Byli - bo czeski naród ma tę wspaniałą cechę, że przeszłość zostawia za sobą. I podczas gdy my wciąż jeszcze opłakujemy poległych we wszystkich wojnach i powstaniach, prężymy się z dumy na hasło "bitwa pod Grunwaldem" a Katyń i Smoleńsk pewnie dożywotnio wyryje się w nasze nieszczęsne poczucie krzywdy i umocni tylko i tak już rozbuchane do granic przyzwoitości poczucie dumy narodowej, Czesi bez żadnych zahamowań żartują sobie z historii, polityki i z samych siebie. Szczygieł trafnie zauważył, że Czechów można obrażać do woli i nie uniosą się honorem, ale podnieś im cenę paliwa, a wyjdą na ulice z kilofami. Taki, niesamowity w swojej prostocie, system wartości. Bo czeska rzeczywistość jest tu i teraz.
#3 Ateiści są boscy
Szczęście według Czechów zaczyna się od prostego stwierdzenia że Bóg nie istnieje. Nie ma go i już, więc po co drążyć temat, albo - o zgrozo - poświęcać kawał swojego życia na modlenie się do powietrza? Naród czeski błędnie postrzegany jest jako najbardziej ateistyczny kraj Europy. Błędnie, bo prym w głoszeniu niewiary wiodą Szwedzi, ale nie da się zaprzeczyć, że Czesi robią to najbardziej ostenetacyjnie... Niewątpliwie, o narodowym ateizmie w tym kraju zadecydowała historia, Podczas gdy Polska przez długie lata za religię była represjonowana, przez co nauczyła się ją czcić i o nią walczyć, w Czechach było dokładnie odwrotnie - wiara była poniekąd narzędziem agresji w rękach wroga. Odejście od kościoła i odejście od religii stało się więc dla Czechów synonimem absolutnej wolności, z którą do dziś lubią się obnosić.
Oczywiście, wśród starszych pokoleń zdarzają się jeszcze ludzie wierzący, ale jeżeli spytamy młodych, czym jest dla nich Bóg i religia, spojrzą na nas z konsternacją. Wierzyć według większości młodych Czechów oznacza po prostu nie radzić sobie z własnym życiem. Czesi są zbyt wielkimi indywidualistami, żeby powierzyć swe istnienie Bogu. Wolą wszystko zrobić samodzielnie niż czekać na wątpliwy cud. Taka jest właśnie czeska dewiza - umiesz liczyć? licz na siebie...
Wierzących w Opatrzność Bożą jest już tak niewielu, że liczne kościoły w Czechach (pozostałość po rządach Austro-Węgier, które właśnie budowaniem świątyń chciały zamanifestować swoją władzę na czeskich terenach) stoją dziś puste. Coraz częściej adaptuje się dawne kościoły na użytek społeczny, niezwiązany w żaden sposób z religią, co w oczach religijnej czeskiej mniejszości ma znamiona profanacji świętej przestrzeni. Pamiętacie, jak ostro krytykowany był projektant Maciej Zień za zorganizowanie pokazu swojej kolekcji w kościele? W Czechach nikogo by to nie zdziwiło - kolejny przykład absolutnej przepaści światopoglądowej...
#4 Tu nikt nie lubi cierpieć
Szczygieł nazywa naszych sąsiadów "republiką zaprzeczania", bo Czesi negują nie tylko Boga, ale i wszystko to, co kojarzy im się z cierpieniem. Na przykład śmierć. Proces umierania, przez wieki uduchowiony, mistyczny i tragiczny, jest dla nich tak samo niewygodny, jak religia. Wraz z upadkiem wiary, upadły w Czechach wszelkie religijne obrzędy - w tym i zwyczaj wyprawiania pogrzebów bliskim.
Zmarłych się najczęściej kremuje, przeważnie po cichu i w kameralnej atmosferze. Wystawne pogrzeby są nie tylko bolesne dla żyjących, ale też zwyczajnie drogie. Czesi są pragmatyczni - po co wydawać kupę kasy na uroczystość pogrzebową, skoro zmarły jest zmarły? Jemu i tak wszystko jedno, a jego rodzina i przyjaciele woleliby oszczędzić sobie cierpień i nieprzyjemności patrzenia na trumnę i te wszystkie przygnębiające elementy związane z pochówkiem. Dlatego też tych, którzy odeszli, odsyła się do krematorium, po czym odbiera w postaci zgrabnej urny. Albo i nie odbiera. Szokujące? A jednak Czesi nie czują silnej potrzeby dzielenia przestrzeni ze zmarłymi. W krematoriach i zakładach pogrzebowych zalega całe mnóstwo urn z prochami "porzuconych" bliskich, o których niektórzy wolą już zwyczajnie nie pamiętać. Czasem ze strachu przed bolesną rzeczywistością, a czasem po prostu chcą się od nich uwolnić. Zostawienie despotycznego dziadka, czy znienawidzonej za życia ciotki w ciemnym magazynie domu pogrzebowego jest dla nich aktem wyzwolenia, symbolicznym rytuałem przejścia do nowego etapu życia bez zmarłej osoby. Jeden z opisywanych przez Szczygla bohaterów na pytanie, czy nie czuje wyrzutów sumienia, że nie odebrał urny z prochami swojej matki, odpowiedział, że nie. Zapytany o powody takiej decyzji, odparł, że bardzo ją kochał, ale przez całe życie czuł się jej miłością osaczony. Teraz dopiero może odetchnąć, bo wreszcie się od niej uwolnił - dosłownie i w przenośni...
#5 Raj na ziemi
Ale zostawmy na moment kwestie wiary i aspekty światopoglądowe. Do Czech trzeba pojechać nie dlatego, że Czesi zdejmują ze ścian krzyże i zamykają kościoły. Czechy trzeba zobaczyć, bo to jeden z najpiękniejszych krajów, raj położony tak blisko nas.
Mariusz Szczygieł pytany o swoje ukochane miejsce w Czechach opisuje pewien dom - przedwojenną willę w Pradze, z czterema obszernymi pokojami, dużym holem i wielkim oknem z widokiem na ogród. W tym domu mieszkał wielokrotnie przyjeżdżając do Czech, w tych wnętrzach poznał fascynujące historie o jego dawnych mieszkańcach, w tym domu odpoczywał, pisał i zakochiwał się w Czechach. Wracając myślami do najpiękniejszych wspomnień z okresu pobytu w Republice Czeskiej, widzi zawsze ten dom, to okno i ten ogród. A pytany o idealne wakacje, przyznaje w duchu, że nie na egzotycznych wyspach, z pakietem all inclusive, tylko właśnie tam, w tym domu, z tym oknem, słuchając dobrze znanych opowieści jego właścicielki... Dziwne? Może i dziwne, ale Czechofile tak już mają.
Marzy mi się taki dom, w starej willi, na obrzeżach Pragi, który - tak jak w przypadku Szczygła - nie byłby mój, ale byłby moim miejscem w Czechach, przez co w sercu byłby mój na zawsze. W tym roku go poszukam - może trafię na tę samą willę, z dużym oknem i wielkim ogrodem, w której zawsze zatrzymywał się autor?
Wiem, że - o ile nie jesteście Czechofilami - po lekturze tego tekstu a także po przeczytaniu książki Szczygła, możecie czuć pewien niepokój, zamęt i pomieszanie z poplątaniem. Nie musicie się wcale w Czechach zakochiwać. Oni o to nie zabiegają. Wystarczy, że sami doskonale zdają sobie sprawę z własnej wyjątkowości. Widać to na przykładzie czeskiego hymnu. Podczas gdy inne państwa heroicznie śpiewają o odwadze, przeciwnościach losu i zwycięstwach - Czesi śpiewają wyłącznie o tym, że ich kraj to raj:
"Woda huczy pośród łąk
bory szumią pośród skał,
w sadzie pyszni się wiosenny kwiat,
widać, że to ziemski raj!"
Mariusz Szczygieł, mimo oczywistego uwielbienia dla czeskiego narodu, o ich kraju pisze z dużym dystansem, zostawiając czytelnikowi prawo do samodzielnej oceny, czy "ziemski raj" ma szansę stać się także jego rajem. Na zachętę autor podsumowuje Czechów tym krótkim, ale jakże trafnym zdaniem:
"W hymnach świata idzie się, kroczy, maszeruje, zdobywa i niesie sztandar. W czeskim prawdopodobnie się leży. No bo co można innego robić w raju?"...
*W tekście wykorzystałam cytaty z książki Mariusza Szczygła "Zrób sobie raj" (wyd. Czarne, 2011)
Bardzo ciekawie to zostało opisane. Będę tu zaglądać.
OdpowiedzUsuń