środa, 5 grudnia 2018

Zimny drań


Kiedy mężczyzna po latach spotyka się ze swoimi byłymi partnerkami, twierdząc, że chce wyjaśnić dawne nieporozumienia, raczej pewne jest, że nie chodzi tu o współczucie i wyrzuty sumienia, ale o własny, głęboko zawoalowany interes. Jeżeli ów facet jest bohaterem sztuki Neila LaBute'a, możemy mieć stuprocentową pewność, że za maską pełnego skruchy winowajcy kryje się wyrachowany, zimny drań. 

Neil LaBute słynie z kontrowersyjnych sztuk, pełnych bezwzględności i okrucieństwa, a jego bohaterowie najczęściej pozbawieni są krzty człowieczeństwa. Jak nazwać kogoś, kto rani innych z nieskrywaną satysfakcją? Potworem? To chyba adekwatne określenie dla większości postaci LaBute'a. Autor nieraz otwarcie przyznawał, że nie lubi swoich bohaterów. Pisze o ludziach, którymi gardzi i z którymi nie chciałby mieć do czynienia. O dziwo, zdecydowana większość to mężczyźni...

Choć zarzucano LaBute'owi szowinizm i niechęć w stosunku do kobiet, sztuka "Kilka dziewczyn" zdaje się zupełnie przeczyć tej tezie. Mało tego, odniosłam wrażenie, że pisarz - nienawidzony za brak poszanowania jakichkolwiek wartości - tym razem pochylił się nad skrzywdzonymi kobietami i (choć pewnie większość znawców tematu zdecydowanie temu zaprzeczy), okazał im autentyczne współczucie. Nie ma tu mowy o pogardzie dla czterech pań, które uległy czarowi oszusta i drania. Tym razem Neil LaBute pluje na swój gatunek, otwarcie nim pogardzając. Cóż za zmiana po serii opowieści o facetach, którzy każdą kobietę mają za bezwartościową szmatę. Fragment sztuki "Zmowa mężczyzn" jest tego najlepszym przykładem: "Nie ufam niczemu, co krwawi przez pięć dni i nie zdycha"...

I właśnie tym, można powiedzieć, empatycznym dramatem LaBute'a zainteresowała się reżyserka, Bożena Suchocka. Rola czarnego charakteru przypadła w udziale Grzegorzowi Małeckiemu, a cztery tytułowe dziewczyny zagrały: Anna Grycewicz, Justyna Kowalska, Beata Ścibakówna i Patrycja Soliman. Doskonale dobrana obsada jest jedynym z głównych powodów sukcesu tej sztuki. Spektakl na deskach Teatru Narodowego w Warszawie ogląda się z ogromną przyjemnością, a jednocześnie wydarzenia na scenie wydają się tak realne, że momentami czułam się jak jedna z tych pokrzywdzonych kobiet...




Najwyraźniej bohater "Kilku dziewczyn" był w oczach autora postacią tak żałosną i niegodną uwagi, że nie dał mu nawet imienia. Mężczyzna (Grzegorz Małecki) jest pisarzem odnoszącym ogromne sukcesy. Swoją najnowszą książkę poświęcił tematyce związków, a inspirację z pewnością czerpał z własnych doświadczeń - w końcu miał ich całkiem sporo... Po serii szczeniackich podbojów, powierzchownych związków i nagłych rozstań bez słowa wyjaśnienia wydaje się, że bohater w końcu dorósł - zdecydował się ożenić i najwyraźniej bardzo serio potraktował ten nowy, dojrzały etap swojego życia. Zanim jednak przysięgnie przed ołtarzem wieczną miłość, postanawia raz jeszcze wrócić do przeszłości i spróbować naprawić błędy, które popełnił w relacjach z kobietami. Na liście poszkodowanych jest całkiem sporo, więc drogą selekcji wybiera cztery najbardziej skrzywdzone, a następnie umawia się z każdą z nich na spotkanie...




Na pierwszy rzut oka to całkiem ładny gest - posprzątać po sobie, zanim zbuduje się coś nowego. Jednak te spotkania wcale nie przebiegają w atmosferze skruchy. Pierwszy sygnał, że mamy do czynienia z zadufanym w sobie bucem, pojawia się podczas rozmowy z ofiarą numer jeden - Sam (Anna Grycewicz). Po wymianie kurtuazyjnych uprzejmości facet wali z grubej rury, że odszedł, bo nie chciał wieść marnej egzystencji w mieścinie zabitej dechami, siedząc na kasie w supermarkecie. Zresztą, już na początku widać, że rozmowa nie ma najmniejszego sensu, bo bardziej szkodzi, niż pomaga. Szybko okazuje się, że dziewczyna wciąż czuje słabość do naszego Don Juana i każda kolejna minuta spędzona w jego towarzystwie wywołuje w jej sercu coraz większy ból. 




Właściwie, każde kolejne spotkanie przebiega w podobny sposób - sentymentalne podróże w przeszłość, rozdrapywanie dawnych ran, żal, złość i łzy. Po co to wszystko? Skoro nie pomaga tym dziewczynom, to może pomaga samemu sobie? W końcu chyba każdy człowiek ma sumienie i to sumienie kiedyś się uaktywnia - męczy wprost proporcjonalnie do popełnionych grzechów. Tylko, jeżeli chce się oczyścić, to po co im jeszcze dowala? Patrząc na jego poczynania, przyszedł mi do głowy smutny wniosek - kobiety pragną bardziej, a faceci tego nie rozumieją. No, w każdym razie, ten facet rozumiał wyjątkowo niewiele. 




Patrząc na głównego bohatera, można całkowicie zwątpić w męski gatunek. Jego postępowanie budzi sprzeciw i złość, zaś autor sztuki jeszcze te uczucia podsyca zdając się mówić: "Patrzcie, oto typowy samiec hołdujący idei nieustannego pieprzenia się z kim popadnie, jako gwarancji udanego życia i poczucia całkowitego spełnia". Facet myślący penisem to żadne archeologiczne odkrycie - tacy byli, są i będą. jednak fenomen mężczyzny ze sztuki Neila LaBute'a polega na tym, że jest on całkowicie niereformowalną, zepsutą do szpiku kości, wyrachowaną, bezwzględną kreaturą. O tym, że jego intencje są - bardzo delikatnie mówiąc - nieczyste, można przypuszczać już od pierwszego spotkania. O tym, że na cierpieniu swoich byłych chce zrobić niezły interes, okazuje się pod koniec spektaklu. Mimo kilku dosadnych prawd, jakie usłyszał od swoich byłych dziewczyn, spotkania te nie wywołały w nim żadnej głębszej refleksji. 

Oczywiście, nie ma co generalizować. LaBute sięgnął po skrajny przypadek, bo takie lubi najbardziej. Przykład bohatera można potraktować bardziej uniwersalnie i nie zawężać problemu jedynie do płci męskiej. Czy styl życia tego mężczyzny nie jest lustrzanym odbiciem dzisiejszego społeczeństwa? Czy relacje nie są dziś oparte na zasadzie konsumpcjonizmu? Zostawmy już te przebrzmiałe teorie o wielkiej romantycznej miłości. Po co się oszukiwać? Przecież tak wiele osób kocha dziś za to, co im się oferuje. Idąc tym torem, LaBute nie jest wcale pozbawionym skrupułów brutalem, tylko narratorem współczesnego świata. 




Jestem pod ogromnym wrażeniem sztuki Bożeny Suchockiej. Reżyserka postawiła na minimalizm, koncentrując się całkowicie na emocjach i to był strzał w dziesiątkę. Rzadko zdarza mi się zapomnieć, że historia, którą oglądam na scenie jest tylko fikcyjnym utworem. Tym razem jednak fabuła porwała mnie do tego stopnia, że moje uczucia zaczęły żyć własnym życiem. Ogromna w tym zasługa wspaniałej obsady. Fantastyczny Grzegorz Małecki zagrał swoją postać tak przekonująco, że w pewnym momencie zaczęłam go szczerze nienawidzić. Tytułowe dziewczyny wypadły zachwycająco, ale szczególną uwagę zwróciłam na dwie artystki - Beatę Ścibakównę i Paulinę Soliman. 




Uważam, że miarą dobrego spektaklu są emocje, jakie wywołuje, a także stopień zaangażowania publiczności w przedstawioną na scenie historię. Bazując na tych kryteriach, sztuka "Kilka dziewczyn" na scenie Teatru Narodowego zasługuje na najwyższe noty. To bez wątpienia jeden z najbardziej poruszających dramatów, jakie miałam okazję oglądać na przełomie ostatnich lat. Wielkim wyzwaniem jest sprawić, by widz poczuł wszystko to, co mogą czuć bohaterowie sztuki. W przypadku utworu Neila LaBute'a, efekt tego zjawiska jest porażający. Wymęczona skalą emocji, opuściłam budynek Narodowego z myślą, że właśnie taki teatr kocham najbardziej. 




Fot. Tomasz Urbanek
Materiały prasowe - Teatr Narodowy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz