"Białe małżeństwo" albo też "sen o płci", jak mawiał o swoim utworze Tadeusz Różewicz, to historia żywcem wyjęta z naszych czasów. Mamy tu typowy motyw uwikłania w rolę społeczną, bunt przeciw utartym stereotypom i konwenansom, a wreszcie - heroiczny akt porzucenia konwencjonalnych schematów i odważny krok w stronę wolności. Takie rzeczy dzieją się dziś na porządku dziennym, ale czy działy się na początku XX wieku, za murami ziemiańskiego dworku? Nie od razu zorientowałam się, że czas i miejsce akcji w utworze to sprytna gra autora, którą przecież nieraz już wykorzystywał w swoich dziełach, zawieszając bohaterów w bliżej nieokreślonej czasoprzestrzeni i czyniąc ich wiecznymi. Tak jest i tutaj. Różewiczowska "Kartoteka" dzieje się wszędzie, a "Białe małżeństwo" dzieje się zawsze.
Gdyby Tadeusz Różewicz nadal żył, byłby zapewne uznanym ekspertem od gender studies. W jego dziełach znaleźć można niezwykle śmiałe i rewolucyjne tezy, które współczesne pokolenia dopiero odkrywają i uczą się mówić o nich odważnie, bez poczucia wstydu i zażenowania. Analizując problematykę "Białego małżeństwa" odniosłam wrażenie, że Różewicz był w pewnym sensie obrońcą ciemiężonych kobiet. Pisząc ten dramat, artysta uwypuklił głęboko zakorzenione zwyczaje, które niczym zbyt mocno zasznurowany gorset, krępują kobiece ciała, odbierając im wolność i powietrze.
Postać Bianki, głównej bohaterki utworu, inspirowana jest losem modernistycznej poetki, Marii Komornickiej, która po osiągnięciu literackiego sukcesu przywdziała męski strój i zaczęła używać męskiego pseudonimu. Dramaturg bardzo ubolewał, że odbiorcy nie dostrzegli w dziele tych wzniosłych wzorców, sprowadzając sztukę do prześmiewczej opowiastki o lekkim zabarwieniu erotycznym:
"(...)To są moje "Śluby panieńskie" (po Witkacym, po Przybyszewskim), ale i fragmenty Piotra Skargi S.J. żywotów świętych (i męczenników), a tu kruszynki z Micińskiego, albo z Komornickiej... a to znów z "Poganki" Narcyzy Żmichowskiej... uklejone to jest... Tymczasem dotychczasowi czytelnicy tylko kutasy zauważyli (...)"*
Dramaty Tadeusza Różewicza bardzo często pojawiają się w repertuarach polskich scen. Teatr Narodowy wystawił dotąd aż dziewięć jego sztuk. O "Białym małżeństwie" Tadeusza Minca z 1975 roku do dziś krążą najróżniejsze legendy. Podobno krytycy uznali ten utwór za niezwykle obrazoburczy i nieprzyzwoity. Różewicz wielokrotnie wspominał, że jego słynny dramat o płci potępił sam kardynał Wyszyński, z czego dramaturg zdawał się być bardzo zadowolony. w Październiku 2015 roku, po 40 latach od polskiej prapremiery na scenie Teatru Małego, Artur Tyszkiewicz ponownie wziął na warsztat "Białe małżeństwo" . Reżyser znany jest z zamiłowania do twórczości mistrzów absurdu, a Różewicz doskonale dopełnia jego bogaty dorobek sceniczny, w którym można znaleźć także dramaty Mrożka, Gombrowicza, a nawet Eugene Ionesco, jednego z najsłynniejszych współczesnych twórców awangardowych. Najnowsza, bardzo udana inscenizacja "Białego małżeństwa" na scenie Teatru Narodowego potwierdziła, że reżyser doskonale czuje się w prześmiewczej, odrobinę surrealistycznej konwencji, pełnej przejaskrawień i niedopowiedzeń.
Bianka (Paulina Szostak) nie jest już małą dziewczynką, ale zdecydowanie nie czuje się jeszcze kobietą. Ten fakt ma wkrótce zmienić ślub z Benjaminem (Przemysław Stippa), jednak perspektywa dorosłego życia u boku mężczyzny napawa ją przerażeniem i odrazą. Dziewczyna co noc dzieli się swoimi przemyśleniami z kuzynką, Paulinką (Paulina Korthals), która mimo szczerych chęci, nie do końca rozumie obawy swojej przyjaciółki. W rozmowie z Benjaminem dziewczyna stwierdza, że Bianka jest zimna:
"Brzuch ma Bianka pełen białych robaków... Pupkę zimną jak sopelek lodu. Biedny Lizymachus, jeszcze sobie na łożnicy członki odmrozi..."
Za tym dość enigmatycznym stwierdzeniem Pauliny kryje się prosty, ale jakże przerażający niegdyś fakt - Bianka ani trochę nie identyfikuje się z rolą narzuconą jej przez płeć, nie chce pełnić obowiązków żony wobec męża, a na samą myśl o zbliżeniach robi jej się słabo. Dziś aseksualność Bianki nie byłaby takim wielkim problemem, ale czasy, w jakich osadzony jest ten utwór, wymagały od kobiety pełni posłuszeństwa, sprowadzając ją jedynie do roli narzędzia uciech mężczyzny. Dziewczynie nie pomaga atmosfera erotycznego podniecenia, którą roztaczają dziadek (Jerzy Łapiński) i ojciec (Zbigniew Zamachowski). W przeciwieństwie do Bianki, która mogłaby na resztę życia zapomnieć o seksie, panowie nie mogą żyć bez śmiałych fantazji erotycznych na temat otaczających ich kobiet, a każdy niewinny gest córki, wnuczki, czy nawet służącej sprawia, że aż kipią z pożądania. Różewicz tym rażącym kontrastem podkreślił diametralnie odmienne role płci, gdzie mężczyzna jest łowcą, a kobieta ofiarą. Dramat Bianki podziela jej matka (Edyta Olszówka), która, czując tę samą niechęć do wszystkiego, co wiąże się z cielesnością, musiała jednak dźwigać ciężkie brzemię, jakim stało się dla niej życie z wiecznie niezaspokojonym mężem.
Wewnętrzny sprzeciw wobec roli, jaką determinuje płeć to także temat powieści "Na plaży Chesil" autorstwa Iana McEwana, autora obsypanej nagrodami "Pokuty". Historia Florence i Edwarda do złudzenia przypomina sytuację Bianki i Benjamina. Fabuła obu utworów koncentruje się na nocy poślubnej młodej pary i - jak łatwo przewidzieć - w obu przypadkach kończy się ona podobnie... Fakt, że u McEwana akcja powieści toczy się ponad pół wieku później, wcale nie ułatwia głównym bohaterom zadania - konserwatywna Anglia 1962 roku to niezbyt sprzyjający czas i miejsce dla dziewczyny, która chce żyć po swojemu. U Różewicza na pierwszym planie jest dramat Bianki - czytelnik może się jedynie domyślać, co przeżywa Benjamin i jak postawa młodej żony wpłynie na jego życie. U McEwana wątek Edwarda jest równie mocno rozbudowany i wyraźnie widać, że trudna sytuacja przyniesie nieodwracalne skutki dla obojga bohaterów.
Wróćmy jednak do "Białego małżeństwa". Choć absurdalna konwencja dramatu Różewicza nie raz wywołuje u widzów gromki śmiech, pod komiczną fasadą tego utworu kryje się wielka tragedia młodej dziewczyny, która nie chce żyć tak, jak wypada i należy. O motywie gender w "Białym małżeństwie" można by napisać obszerny esej, ale myślę, że należy się przede wszystkim skupić na Biance i jej potrzebie wolności w czasach, gdy kobieca niezależność była jedynie mglistym marzeniem.
Bardzo cenię twórczość Artura Tyszkiewicza, jednak muszę przyznać, że "Białe małżeństwo" ma kilka słabych momentów. Nie mogę zrozumieć, dlaczego reżyser zrezygnował z ostatniej (najważniejszej!) sceny dramatu, w której Bianka dokonuje ostatecznego comming outu. Fragment, gdzie rankiem, po nocy poślubnej dziewczyna stoi przy kominku i stopniowo wrzuca do ognia poszczególne części swojej garderoby, a następnie ścina włosy, definitywnie porzucając kobiecość i wszystko, co się z nią wiąże, jest niezwykle istotną klamrą, spinającą cały utwór. Końcową scenę na kartach dramatu Różewicza przypieczętowują symboliczne słowa Bianki, które wypowiada przed swoim świeżo poślubionym mężem:
"Jestem twoim bratem"
To jakże krótkie zdanie mówi przecież wszystko... W spektaklu Artura Tyszkiewicza oryginalne zakończenie zastępuje dziwna scena, gdzie Paulina Szostak stoi w sukni ślubnej, a wokół niej biega w dzikim transie Przemysław Stippa, rycząc i rzucając się co chwila na ziemię, niczym opętane, dzikie zwierzę. Zamiast głębszej metafory na temat płci, widz otrzymuje scenę rodem z Discovery Channel, gdzie samiec odprawia taniec godowy prze samicą. To zdecydowanie najsłabsza strona spektaklu.
Koleje "ale" - scenografia Justyny Elminowskiej. Doskonale rozumiem przesłanie utworu, podobnie, jak metaforę "snu o płci" i daleka jestem od pruderii, czy też pensjonarskich rumieńców. A jednak koncepcja szafy - konfesjonału zdobionej ażurowym wzorem w penisy jest moim zdaniem grubą przesadą. W treści dramatu jest wystarczająco dużo nawiązań do genitaliów - po co robić z tego taki wielki wykrzyknik? Dodatkowo ta toporna dekoracja bardzo utrudnia widzom odbiór sztuki, bo w scenach, gdzie artyści zamykają się w jej czeluściach, ani ich nie widać, ani zbyt dobrze nie słychać...
Siłą napędową spektaklu Tyszkiewicza jest doskonale dobrana obsada. Na wyjątkowe uznanie zasługuje Edyta Olszówka w przejmującej, niezwykle dramatycznej roli matki. Monolog aktorki w scenie przy konfesjonale jest jedną z najmocniejszych scen w tym przedstawieniu. Słuchając wyznań bohaterki czułam autentyczne ciarki na plecach.
"Białego małżeństwo" to przede wszystkim sztuka o kobietach - ta konkluzja w pełni wyjaśnia, dlaczego na początku kreacja Zbigniewa Zamachowskiego wydawała mi się zupełnie płaska. Oglądanie aktora w roli, w której nie może pokazać pełni swoich możliwości, jest zawsze odrobinę rozczarowujące, ale co może zrobić artysta, któremu przypadła w udziale postać niezaspokojonego seksualnie człowieka - zwierzęcia? Za dużo głębokich refleksji wypowiedzianych głosem Pana Zbyszka nie usłyszycie, ale za to aktor rozbawi Was do łez, galopując po scenie w poszukiwaniu krągłych, kobiecych tyłków do podszczypywania.
Perełką w spektaklu jest Jerzy Łapiński w roli dziadziusia, który - choć w sile wieku - wciąż wodzi wzrokiem za dziewczęcymi "piersiątkami", co i rusz snując fantazje o majteczkach, pończoszkach i staniczkach swoich wnuczek. Trzeba przyznać, że postać dziadka erotomana Pan Jerzy Łapiński zagrał z niezwykłą finezją i humorem, przez co stał się ulubionym bohaterem publiczności. Równie pozytywne odczucia wzbudził we mnie dalszy plan - Przemysław Stippa w roli Benjamina, Kinga Ilgner jako ciotka i Anna Ułas w roli Kucharci.
Gra każdego z aktorów zasługuje na wielkie uznanie, jednak moje serce podbiły dwie młodziutkie, piekielnie utalentowane artystki - Paulina Szostak i Paulina Korthals. Ich genialny duet jest numerem jeden tego spektaklu, zostawiając w tyle starszych i dużo bardziej doświadczonych wykonawców.
Choć niektóre sceny rozczarowują, spektakl Artura Tyszkiewicza ogląda się naprawdę bardzo dobrze. Pomijając drobne zmiany, reżyser pozostał wierny oryginałowi i chwała mu za to. Inscenizacja "Białego małżeństwa" Tyszkiewicza doskonale pokrywa się z moim wyobrażeniem o każdej z postaci, co jeszcze potęguje mój zachwyt dla tej sztuki. Różewiczowski dramat społeczny o konflikcie indywidualnych potrzeb z odgórnymi normami z każdym rokiem staje się coraz bardziej rzeczywisty. Dziś koszmar Bianki nie jest już abstrakcyjną marą senną, ale w pełni zmaterializowanym problemem, z którym boryka się mnóstwo kobiet. Dawniej Różewicz oburzał społeczeństwo swoją śmiałością, teraz jego dramaty prowokują do dyskusji nad wolnością wyboru własnej drogi życia. Obowiązkowa pozycja dla każdego, bez względu na wiek, płeć i orientację seksualną.
Fot. Krzysztof Bieliński
Materiały prasowe - Teatr Narodowy w Warszawie
* fragment listu z 13 marca 1974, cyt. za "Twórczość" 2015 nr 8, s. 88
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz