piątek, 17 maja 2019

Niekochana. Recenzja spektaklu "Jak być kochaną" w Teatrze Narodowym


Wydawać by się mogło, że kultowy tekst Kazimierza Brandysa w połączeniu z takimi nazwiskami, jak Muskała, Frycz, Łapiński, czy Mikołajczak to przepis na murowany sukces. Niestety, są takie utwory, które po prostu nie nadają się na teatralną scenę - opowiadanie Jak być kochaną jest jednym z nich. Mimo ogromnych wysiłków artystów, spektakl Leny Frankiewicz wypada bardzo słabo. Próżno szukać tu elektryzujących emocji i napięcia, jakie wywołuje treść opowiadania, czy film Wojciecha Jerzego Hasa na motywach wspomnianego tekstu. Każdy, kto widział wybitne kreacje Barbary Krafftówny i Zbyszka Cybulskiego, z pewnością po spektaklu Narodowego oczekiwał bardzo wiele. Mój zawód był ogromny, kiedy przekonałam się, że sztukę Frankiewicz z literackim pierwowzorem i obrazem Hasa łączy chyba tylko tytuł.

Lena Frankiewicz z taką pasją opowiadała w wywiadzie o tekście Brandysa, że spodziewałam się po jej spektaklu wielkich fajerwerków. Byłam bardzo ciekawa wizji pani reżyser, bo ciężko było mi sobie wyobrazić adaptację opowiadania opartego w całości na wspomnieniach głównej bohaterki. Jak być kochaną to utwór gadany - świetny materiał na monodram, ale budowanie z jego oszczędnej i bardzo kameralnej treści pełnowymiarowej sztuki dla ośmiu aktorów to już nie lada wyczyn. Prawda, że w opowiadaniu pojawia się wielu bohaterów pobocznych, jednak występują oni pod postacią mglistych obrazów, ledwie zachowanych w pamięci Felicji. Na tym zresztą polega urok tego tekstu - czytelnik momentami sam nie wie, czy wydarzenia, o których opowiada główna bohaterka, są kropka w kropkę kadrami z jej życiorysu, czy może pod wpływem wielu dramatycznych momentów jej umysł mimowolnie zmodyfikował niektóre fragmenty historii... 




Akcja spektaklu rozgrywa się w śnieżnobiałej przestrzeni przypominającej wyglądem laboratorium.  Ultranowoczesne, okrągłe wnętrze z dziurą w centralnej części sceny nijak się ma do prezentowanej historii. Niestety, w takim właśnie otoczeniu poznajemy losy Felicji (Gabriela Muskała), gwiazdy popularnej audycji radiowej, niegdyś obiecującej aktorki teatralnej, której karierę przerwała wojna. Miała wtedy grać Ofelię. Z debiutu nic nie wyszło, ale trudno nie zauważyć, że rola tragicznej postaci jest jej bardzo bliska... Felicja także kochała nieszczęśliwie, a wybrankiem jej serca okazał się kolega z teatru, Wiktor Rawicz (Jan Frycz). Dramat, jaki rozegrał się pomiędzy tą nieszczęsną dwójką, godny jest największych szekspirowskich tragedii.

Zakochana kobieta gotowa jest na wiele poświęceń... Felicja zrezygnowała z siebie, żeby ratować Wiktora. Kiedy po awanturze w kawiarni, podczas której spoliczkował volksdeutcha, wydano za nim list gończy, dziewczyna bez wahania zgodziła się ukryć mężczyznę w swoim mieszkaniu. Zapewne liczyła, że  w ramach wdzięczności Wiktor pokocha ją równie mocno i żarliwie, jak ona kochała jego. Niestety, relacje łączące dwójkę bohaterów dalekie były od miłosnej sielanki. Życie w ukryciu, jakie zmuszony był wieść Wiktor przez cały czas wojny, bardzo dawało mu się we znaki, a swą frustrację i żal wyładowywał na swojej towarzyszce. Aktor przez lata pracy na scenie przyzwyczaił się do zachwytów, owacji na stojąco i gromkich braw, jakimi raczyła go publiczność. W skromnym mieszkaniu, które stało się dla niego więzieniem miał tylko jednego widza - zakochaną bez pamięci, młodą i naiwną panienkę, która w żaden sposób nie była w stanie zaspokoić jego próżności. 

Uczucie Felicji skłoniło ją do wielu nadludzkich poświęceń. W trosce o bezpieczeństwo ukochanego, kobieta przyjęła pracę w niemieckim teatrze, choć wiązało się to z jawnym potępieniem ze strony całego środowiska artystycznego. Przywołując te i wiele innych bolesnych wspomnień, bohaterka sprawia wrażenie, jakby wciąż wierzyła w słuszność swojego postępowania. Oddała Wiktorowi wszystko, co najcenniejsze, łącznie w własną godnością - zrobiła wszystko, co tylko mogła zrobić, żeby żył. Znosząc trudy swojego położenia, snuła plany na przyszłość i nie miała żadnych wątpliwości, że Wiktor będzie jej w nich towarzyszył - Założymy teatr. Będziesz grał wszystkie swoje role.... Jakże smutny musiał być moment, kiedy uświadomiła sobie, że jej poświęcenie było jednostronne, a towarzysz wojennej niedoli zaraz po wyzwoleniu ulotnił się jak kamfora...  




Przyczyną tragedii bohaterki jest ogromna strata, jakiej doświadczyła angażując się w relację bez przyszłości. Felicja oddała Wiktorowi kilka lat swojego życia, poświęciła mu swój czas, godność i wizerunek uczciwej patriotki. Po wojnie zostały jej tylko niespełnione nadzieje, które pielęgnowała jeszcze przez jakiś czas, wierząc, że on wróci. Spowiedź Felicji zdumiewa i porusza bezkompromisową szczerością. Silne przywiązanie do mężczyzny, które tak żarliwie nazywała miłością, z czasem zbladło i wytarło się, ale pozostały po nim wciąż żywe, bolesne wspomnienia.

Niestety, powyższa historia w interpretacji Leny Frankiewicz utraciła cały swój tragizm. Reżyserka nadała sztuce wolne, jednostajne tempo, przez co spektakl ciągnął się niemiłosiernie, nie wnosząc żadnego elementu świeżości i zaskoczenia. Zimna, sterylna przestrzeń w połączeniu z monotonną akcją skutecznie zabiła we mnie wszelkie emocje - nawet scenę gwałtu oglądałam ze stoickim spokojem, bo więcej było w niej kuriozalności, niż dramatyzmu... 




Reżyserka podkreślała, że punktem wyjścia do pracy nad spektaklem był tekst opowiadania. Trudno jednak nie porównywać sztuki do mistrzowskiego filmu Hasa z brawurową rolą Barbary Krafftówny. Podobno Brandys po obejrzeniu adaptacji kinowej stwierdził, że Felicja już zawsze będzie miała twarz tej znakomitej aktorki. Czy po premierze Jak być kochaną na scenie Teatru Narodowego o roli Gabrieli Muskały można powiedzieć to samo? Cóż... Aktorka gra dobrze, a nawet bardzo dobrze. Jej kreacja jest chyba jedynym atutem tego spektaklu. Próżno szukać tu kunsztu Krafftówny, ale trzeba przyznać, że Felicja w wykonaniu Muskały jest bardzo szczera i prawdziwa. 

Nie można powiedzieć tego samego o grze Jana Frycza, który na scenie wciela się w Wiktora. Aktor stworzył bezbarwną i anemiczną postać, o której zapomina się już wkrótce po obejrzeniu spektaklu. Jego Wiktor nie posiada nawet cienia charyzmy i zapalczywości, jaka cechowała tę postać w opowiadaniu i w filmie (genialny Zbyszek Cybulski!). Na scenie widzimy smutnego, starszego pana w prochowcu, który przegrał swoje życie - tę rolę Frycz grał już wielokrotnie w różnych filmowych i teatralnych produkcjach. Rozumiem, że artysta w takim wcieleniu czuje się nad wyraz dobrze, jednak mierząc się z rolą Wiktora, należało wykrzesać z siebie choć trochę życia. Aktor gra tak, jakby go w ogóle nie było. Równie dobrze mógłby wcale nie wychodzić na scenę.

W obsadzie możemy zobaczyć takich wspaniałych artystów, jak Jerzy ŁapińskiJacek Mikołajczak, czy Arkadiusz Janiczek, jednak ich role w spektaklu są zupełnie marginalne. Sztuki nie ożywiła nawet obecność młodziutkiej Michaliny Łabacz. Nie zrozumiałam zupełnie, dlaczego aktorka przed rozpoczęciem spektaklu leży na scenie, zwisając nad okrągłą zapadnią. Nie przekonała mnie zupełnie w roli sztywnej jak deska stewardessy, której krok i ruchy przywodziły na myśl zachowanie strażniczki więziennej. Może gdyby usunięto scenę, w której artystka rzewnym, zawodzącym tonem śpiewa Czerwone maki na Monte Cassino, mój niesmak po obejrzeniu tej sztuki byłby nieco mniejszy? 




Opowiadanie Jak być kochaną Kazimierza Brandysa to jeden z najbardziej przejmujących dramatów z wojną w tle. Tym, co wyróżnia ten utwór na tle pozostałych dzieł o tej tematyce, jest fakt, że przedstawia on wydarzenia wojenne widziane oczami młodej kobiety. Historia opisana przez Brandysa nie dzieje się w okopach ani na polu walki, ale doświadczenia głównej bohaterki w pełni dorównują wojennym traumom, jakich doświadczyli żołnierze na froncie. Autor w swej oszczędnej formie doskonale przekazał odbiorcy emocje, które towarzyszyły Felicji podczas opisywanych sytuacji, a film Wojciecha Jerzego Hasa stanowi bezbłędny obraz będący doskonałą ilustracją opowiadania. Nie można tego powiedzieć o spektaklu Leny Frankiewicz, który w żaden sposób nie koresponduje z prozą Brandysa. Gabrieli Muskale udało się stworzyć bardzo dobrą rolę Felicji, która niestety ginie w otoczeniu totalnej bylejakości.



fot. Magda Hueckel
Materiały prasowe - Teatr Narodowy w Warszawie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz