niedziela, 11 sierpnia 2019

Proza życia w kolorze. Fotografie Williama Egglestona


Mimo nieocenionego wkładu w rozwój sztuki fotograficznej twórczość Williama Egglestona do dziś wzbudza wiele kontrowersji. Co można pomyśleć o autorze zdjęć, który na swoich pracach uwieczniał puste butelki po Coca-Coli, zardzewiałe szyldy przydrożnych barów, zalane słońcem parkingi i stacje benzynowe? Czy fotografia przedstawiająca kuchenny zlew faktycznie jest sztuką? A jeżeli tak, to co w takim razie nią nie jest? Na to i wiele innych pytań na temat prac Egglestona zdania są bardzo podzielone, ale jedno jest pewne - trudno przejść obok nich obojętnie.

Pierwsza myśl, która pojawiła się w mojej głowie po zapoznaniu się z twórczością Egglestona? Te zdjęcia żyją! Intensywnie wpatrywałam się w jadowicie żółty samochód, zastanawiając się, kiedy odjedzie. Czekałam na choćby delikatny podmuch wiatru, który zmierzwi lśniącą taflę intensywnie rudych włosów dziewczyny stojącej przy okienku kasy biletowej. Byłam pewna, że przy barowym stoliku nakrytym prostą, biało-brązową ceratą zaraz usiądzie jakiś zgłodniały kierowca.




Mimo, że tematyka prac Williama Egglestona na pierwszy rzut oka wydaje się boleśnie prozaiczna, każda z nich ma w sobie coś, co sprawia, że obrazy te momentalnie zapadają w pamięć - tym czymś jest kolor. Momenty uchwycone w obiektywie  tego rewolucyjnego artysty tętnią intensywnością barw, dzięki czemu zwyczajne scenki rodzajowe rodem z południa USA wydają się fascynującą opowieścią o miejscu innym niż wszystkie. Amerykański artysta Edward Ruscha nazwał ten stan świadomości “Eggleston World” twierdząc, że kiedy odbiorca patrzy na zdjęcie zrobione przez Egglestona, ma wrażenie, że przekracza jakiś nieprawdopodobny świat, który istnieje tylko na jego fotografiach.




William Eggleston urodził się w Memphis w stanie Tennessee, a dorastał w miasteczku Sumner w stanie Mississippi. Był zamkniętym w sobie, wycofanym dzieckiem o wrażliwej i uduchowionej naturze, przez co w żaden sposób nie pasował do tamtejszych mieszkańców. Rodziców musiała zaniepokoić “odmienność” ich syna, skoro zdecydowali się wysłać go do szkoły z internatem o wyjątkowo rygorystycznych metodach nauczania. Na szczęście, pobyt w tej placówce nie zabił w młodym Williamie wrażliwości na sztukę - wręcz przeciwnie. Od momentu, gdy dostał od przyjaciela pierwszy “poważny” sprzęt w postaci aparatu marki Leica, wiedział już, że chce poświęcić życie fotografii.




Pierwsze zdjęcia Egglestona znacznie różnią się od tych, które wykonał, będąc już dojrzałym artystą, ale jedna rzecz na przestrzeni lat nie zmieniła się wcale - tematyka prac. Fotograf przez cały czas koncentrował się na dokumentowaniu zwyczajnej egzystencji mieszkańców południowych rejonów Ameryki. Jego zdjęcia są bardzo naturalistyczne, bardzo “prawdziwe”. Eggleston uwieczniał ludzi, rzeczy i obiekty, w ich autentycznej postaci. Nie tylko nie ukrywał ich ewentualnych skaz, ale jeszcze je uwydatniał przy pomocy intensywnych barw. Na zdjęciach artysty widać dokładnie wszelkie pęknięcia, zadrapania i zabrudzenia, które Eggleston potrafił pokazać w niezwykle interesujący sposób.




Długo zastanawiałam się, w czym tkwi siła prac Williama Egglestona i wydaje mi się, że (poza niezwykłym nasyceniem kolorów) tajemnicą ich wyjątkowości jest nieco sentymentalny, nostalgiczny nastrój, który fotograf tak genialnie połączył z krajobrazem amerykańskiego południa. Jest w tych zdjęciach jakaś tęsknota za prostotą życia i za nieco “dzikim”, peryferyjnym otoczeniem, w jakim się wychował. Fotografował życie, okolicznych mieszkańców rodzinnego miasta i codzienne czynności, a także przedmioty i miejsca, które wydawały się tak zwyczajne, że nikt nie zwracał na nie większej uwagi. Ta surowa prostota w dobie posiadania wszystkiego wydaje się dziś egzotyką, dlatego też kadry Egglestona tak bardzo fascynują. Uwieczniając chwile, stał się w pewnym sensie dokumentalistą swoich czasów.




Klimat, w jakim osadzone są kadry Egglestona, można odnaleźć w wielu produkcjach kinowych, których akcja dzieje się w latach 60-tych i 70-tych w południowych rejonach USA. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam niektóre z jego fotografii, przed oczami stanęły mi sceny z filmu “W drodze” (kinowej adaptacji książki Jacka Kerouaca), miniserialu “MIldred Pierce” z Kate Winslet w tytułowej roli, czy też kultowych “Zbrodni serca” z Diane Keaton, Jessicą Lange i Sissi Spacek.




William Eggleston był prekursorem fotografii w kolorze. Kiedy podejmował pierwsze eksperymenty na tym polu, kolorowe zdjęcia były już oczywiście obecne na co dzień, ale stosowano je głównie w przemyśle komercyjnym i reklamach. Mimo to jednak Eggleston niestrudzenie próbował nowych technik w poszukiwaniu idealnego rezultatu. W tym celu w 1965 roku po raz pierwszy sięgnął po kolorowy negatyw, a dwa lata później testował już efekty, jakie daje użycie błony pozytywowej. Wreszcie zaczął celowo prześwietlać swoje zdjęcia, żeby nadać im pożądaną intensywność barw.

Zdjęcia były wówczas nieodłącznym elementem rozwijającej się dynamicznie amerykańskiej popkultury, na którą znawcy sztuki patrzyli z nieskrywaną pogardą. Tym większy był szok, gdy prace Egglestona doczekały się wystawy w Muzeum Sztuki Współczesnej w Nowym Jorku. Jak się można domyślać, nie było ona wtedy dobrze przyjęta. Krytycy zwracali uwagę na trywialność prac, luźny styl autora, a także krzykliwe barwy, które uznali za bardzo kiepski zabieg. Nie zmienia to jednak faktu, że to wydarzenie zrewolucjonizowało sposób postrzegania fotografii w świecie sztuki. Prace Egglestona były pierwszym kolorowym zbiorem zdjęć, który zawisł na ścianach MoMA - w tak zachowawczym środowisku, jak Nowy Jork lat 70. był to nie lada wyczyn. Choć wtedy na artystę posypały się gromy, to trudno zaprzeczyć, że z pewnością przetarł szlaki kolejnym twórcom i zaczął oswajać konserwatywną socjetę z nowym zjawiskiem, jakim była wtedy fotografia w sztuce.




Na kartach historii zapisało się wielu fotografów, którzy wędrowali z aparatem w poszukiwaniu “momentów”, a uwiecznione w kadrze przypadkowe chwile stały się dla nich drogą do sukcesu. Jednym z nich był francuski artysta Henri Cartier-Bresson. To właśnie jego album zatytułowany “The Decisive Moment” wpadł w ręce młodemu Williamowi Egglestonowi i stał się dla niego wielką inspiracją podczas poszukiwania własnego stylu. Podobno artysta po zapoznaniu się z książką francuskiego mistrza powiedział o niej:

“to była pierwsza interesująca książka, na którą się natknąłem w gąszczu wielu okropnych tytułów” 

Prace obu artystów utrzymane są w zupełnie innej stylistyce. Fotografie Bressona także przedstawiają codzienne życie, jednak artysta nie operował kolorem i światłem. Bohaterami jego czarno białych kadrów są ludzie - przypadkowi przechodnie, goście kawiarni, turyści zwiedzający paryskie ulice, czy też dzieci bawiące się na podwórku. Francuski artysta nie koncentrował się na detalach - na jego zdjęciach można zobaczyć szerszą perspektywę, niż na fotografiach Egglestona.




Dla mnie twórczość Williama Egglestona to przede wszystkim fascynujące historie, które wciągają bez reszty. Artysta z przypadkowych kadrów stworzył niezwykły portret Ameryki, jakiej nie znajdziecie w żadnej z mainstremaowych produkcji. Oglądanie tych zdjęć jest jak niezwykła podróż do miejsc, gdzie zatrzymał się czas. Żywe kolory, koncentracja na detalach i niepowtarzalny klimat - wszytako to sprawia, że fotografie Egglestona ogląda się z ogromnym zachwytem, chłonąc każdy szczegół z zapartym tchem. Te obrazy żyją - wystarczy tylko uważnie przypatrzeć się zardzewiałym szyldom podmiejskich barów, żeby usłyszeć, jak skrzypią, poruszane podmuchami wiatru... Genialny instynkt mistrza sprawił, że tak łatwo uwierzyć w każdą z uchwyconych przez niego scen, które razem tworzą zaskakująco spójną całość. Senne popołudnie na parkingu zalanym słońcem, lunch w przydrożnej knajpie przy akompaniamencie radia i terkoczącego wentylatora, upojna randka w samochodzie, telefon do bliskich z jedynej w okolicy, działającej budki telefonicznej, odpoczynek na trawie i wreszcie powrót na trasę, w poszukiwaniu dalszych niezapomnianych przygód. 

Pod wpływem fascynacji Egglestonem mam ochotę rzucić wszystko i wyruszyć w dziką, sentymentalną podróż śladami jego kadrów, żeby na własne oczy przekonać się, czy wspaniała, surowa "Empty America", z jego fotografii wciąż istnieje i jak wielką ewolucję przeszła od czasów, gdy ją fotografował... Może kiedyś mi się to uda. Na razie zostają mi jego wspaniałe, tętniące życiem zdjęcia, dzięki którym mam wrażenie, że jestem tam, widzę i doświadczam tego, co uwieczniał w swoim kadrze. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz