sobota, 12 września 2020

Recenzje zapomniane? 8 spektakli, które obejrzałam w minionym sezonie


Są takie spektakle, które odbierają mowę na długi czas i nawet po wielu tygodniach od premiery trudno znaleźć słowa żeby opisać to, co się obejrzało. W minionym sezonie zdarzyło mi się pominąć milczeniem aż osiem sztuk teatralnych. W dwóch przypadkach oniemiałam z zachwytu, w pozostałych z zażenowania...

Tytułowe zdjęcie przedstawiające Ewę Telegę w roli księżnej Amelii w spektaklu Dwór nad Narwią doskonale obrazuje emocje, jakie towarzyszą mi często po wyjściu z teatru. Aktorka stoi z rozłożonymi rękami, jakby chciała powiedzieć: "nie wiem, co powiedzieć", albo "znowu im nie wyszło", albo "co zrobisz, nic nie zrobisz"... Ja nie wiem co powiedzieć zwykle wtedy, kiedy dzieło mnie przerasta swoim kunsztem, albo kiedy mnie dogłębnie załamuje. W przeciągu ostatnich miesięcy doświadczyłam obu tych stanów wielokrotnie. Czasem po fazie zachwytu i euforii lub żalu i zdegustowania pojawia się strumień myśli, które przeistaczają się w zgrabną recenzję. Czasem jednak, mimo ogromnych starań, mój mózg nie jest w stanie ogarnąć skali geniuszu reżysera, albo - to zdecydowanie częściej - dojmującej beznadziei, jakiej miałam nieprzyjemność doświadczyć w roli widza. A ponieważ nauczono mnie nie odzywać się, kiedy nie mam nic do powiedzenia, to dyplomatycznie milczę, usiłując zrozumieć, o co właściwie autorowi chodziło. 

W minionym sezonie mowę odebrało mi aż osiem razy. Nie lubię pisać recenzji pod wpływem emocji, bo te często ewoluują i zmieniają się wraz z upływem czasu. Zdarza się, że po wielu miesiącach inaczej patrzę na obejrzane dzieło - jestem bardziej krytyczna, albo wręcz przeciwnie - łatwiej mi zaakceptować koncepcję twórców. W przypadku tych ośmiu tytułów, o których przeczytacie poniżej, moje odczucia nie zmieniły się ani trochę. Czas sprawił jednak, że do każdego z nich mam większy dystans, a w głowie wiele usystematyzowanych tez i przemyśleń. Wraz z początkiem nowego sezonu postanowiłam wyjaśnić Wam, dlaczego wprawiły mnie w tak wielkie osłupienie. 


Cesarz, reż. Mikołaj Grabowski (Teatr Ateneum w Warszawie)




fot. Bartek Warzecha


Przeniesienie na scenę tekstu reporterskiego z wiernym oddaniem wszystkich refleksji i emocji autora to nie lada sztuka, dlatego tak rzadko widuje się w teatrze naprawdę dobre spektakle non-fiction. Cesarza w reż. Mikołaja Grabowskiego na podstawie reportażu Ryszarda Kapuścińskiego śmiało można nazwać bardzo udanym eksperymentem. Oczywiście siłą napędową tego przedstawienia jest genialny Marian Opania, który wydaje się stworzony do roli władcy Etiopii, Hajle Sellasje. Tytułowy cesarz to bezwzględny tyran, który za nic ma dobro swoich poddanych. W kraju Sellasje panuje strach i bezprawie, a wszystkie działania rządu podyktowane są korzyściami okrutnego przywódcy. Niby ten przejmujący portret tyranii dotyczy odległego zakątka globu, a jednak rzeczywistość opisana przez Kapuścińskiego wydaje się zdumiewająco znajoma...

Zaletą sztuki jest jej prosta i przejrzysta forma. Poza Marianem Opanią, którego postać jest jasno wyraźnie zarysowana, aktorzy nie mają w spektaklu określonych ról. Każdy z nich jest narratorem, albo raczej zbiorowym głosem ludu, który mimowolnie przygląda się upadkowi swojego kraju. Do czasu. Historia Hajle Sellasje pokazuje, że dni każdego oprawcy są policzone. Ta puenta niesie dużą nadzieję - zwłaszcza, gdy w głównym bohaterze dostrzeżemy dobrze znaną postać ze sceny politycznej... Świetna gra Julii Konarskiej, Doroty Nowakowskiej, Wojciecha Brzezińskiego i Tomasza Schuchardta, który dzielnie zastąpił w tym spektaklu niezapomnianego Marcina Dorocińskiego


Dwór nad Narwią, reż. Artur Tyszkiewicz (Teatr Ateneum w Warszawie)




fot. Bartek Warzecha


Możecie o tym nie wiedzieć, ale latach 70. mieliśmy prawdziwego hipstera wśród polskich dramaturgów. Mowa oczywiście o Jarosławie Marku Rymkiewiczu. Autor poza nieco wybujałą fantazją miał też umiejętność wyczuwania kulturowych trendów. W swoich nieco surrealistycznych sztukach poruszał tematy, które miały stać się modne kilka dekad później, jak np. zombie. Trudno powiedzieć, czy pisząc Dwór nad Narwią inspirował się twórczością duetu George A. Romero & John A. Russo - twórców Nocy żywych trupów, jednego z najsłynniejszych horrorów w dziejach światowej kinematografii. Trzeba mu jednak przyznać, że wskrzeszając w tej sztuce polskie umarlaki, miał w sobie dużo odwagi i finezji - szczególnie jak na tamte czasy...

Niestety, od momentu, gdy Dwór nad Narwią wydawał się nowatorski w swojej formie i treści, minęło już sporo czasu. Dziś zakurzone zombiaki Rymkiewicza nie robią na widzu większego wrażenia, a łączenie ich z widmami polskiej historii wydaje się już zupełnie naciągane. Dlatego bardzo dziwię się Arturowi Tyszkiewiczowi, że sięgnął po ten martwy dramat i że chciał z niego wycisnąć jakiekolwiek resztki życia. I nawet nie o same trupy mi chodzi, ale o banalną, nieco głupawą fabułę i boleśnie sztywne dialogi. Sztuka miała być z założenia czarną komedią, jednak wiele jej brakuje, żeby otrzymać to miano. Dwór nad Narwią nie jest ani śmieszny, ani straszny - jest za to przerażająco nudny. Spektaklu nie uratowali nawet wspaniali artyści Teatru Ateneum, choć trudno było nie zauważyć ich ogromnych starań. Niestety, nie dostrzegłam w tej sztuce ani magii, ani ponadczasowego przesłania, ani inteligentnego humoru, o którym tak przekonująco opowiadał mi przed premierą Tomek Schuchardt. Poczułam za to ogromny żal i współczucie - dla aktorów, że muszą brać udział w tej żenującej maskaradzie i dla biednych widzów, którzy idąc na ten spektakl nie zdają sobie jeszcze sprawy, jaka tortura ich czeka...



Wstyd, reż. Wojciech Malajkat (Teatr Współczesny w Warszawie)




fot. Magda Hueckel


Ten spektakl jest tak bardzo polski i taki prawdziwy, że oglądając poszczególne sceny można odnieść wrażenie, że gdzieś się to już widziało - na urodzinach babci, przed sklepem osiedlowym, czy w autobusie. Wstyd to sztuka napisana przez Marka Modzelewskiego - lekarza, specjalistę w zakresie radiologii i diagnostyki obrazowej, a po godzinach także dramaturga. Śledząc losy bohaterów tej tragifarsy trudno oprzeć się wrażeniu, że jej autor jest także świetnym psychologiem i doskonałym znawcą relacji międzyludzkich. Wbrew temu, co sugeruje tytuł, nie jest to opowieść jedynie o wstydzie, ale w ogóle o naszej polskiej zaściankowości, dulszczyźnie i braku poszanowania dla drugiego człowieka. 

Bohaterami sztuki są dwa małżeństwa, które spotykają się po ślubie własnych dzieci - ślubie, do którego nie doszło, bo panna młoda nie stawiła się przed ołtarzem. Wesele jednak trwa w najlepsze bez nowożeńców, bo przecież wszystko zostało opłacone, a na uroczystość ściągnęli bliscy z całej Polski. Rodzice chłopaka dzielnie czynią honory gospodarzy, choć po zaistniałej sytuacji nikt nie jest w nastroju do zabawy. Najbardziej zdenerwowani całą sytuacją są rodzice dziewczyny, którzy o wszystko obwiniają niedoszłego małżonka swojej córki i jego bliskich. Burzliwe dyskusje suto zakrapiane wódką doprowadzają do wielu spięć i awantur. Z biegiem czasu okazuje się, że wzajemne żale obu rodzin nie są spowodowane jedynie troską o przyszłość ich pociech...

Sztuka nie jest może szczególnie odkrywcza, ale daje do myślenia i skłania do refleksji nad kondycją rodzinnych więzi i nad prawdziwymi intencjami naszych bliskich. Pokazuje też, że niektórzy dla podtrzymania pozorów i ratowania własnej twarzy są w stanie poświęcić bardzo wiele... Zabawny, ale i bardzo gorzki spektakl, który zdecydowanie warto zobaczyć. 


Deprawator, reż. Maciej Wojtyszko (Teatr Polski w Warszawie)




fot. Marta Ankiersztejn


Deprawatora obejrzałam dość późno (premiera tego spektaklu miała miejsce we wrześniu 2018 r.). Reżyser Maciej Wojtyszko wziął na warsztat życie trzech polskich pisarzy: Witolda Gombrowicza, Czesława Miłosza i Zbigniewa Herberta. Podczas pobytu we Francji, w miejscowości Vence nad Niceą drogi każdego z nich niespodziewanie skrzyżowały się ze sobą. Gombrowicz przez długi czas mieszkał tam ze swoją partnerką i późniejszą żoną, Ritą Labrosse. Miłosz wraz z małżonką zatrzymali się Vence na wakacje i w czasie letniego wypoczynku wielokrotnie gościli w willi Gombrowicza. Tego lata Miłoszów odwiedził też młody poeta Zbigniew Herbert - zdecydowanie przeciwny znajomości Czesława z Witoldem i szczerze oburzony postawą i stylem życia tego drugiego. Spektakl pokazuje odmienność charakterów trójki rodaków, którzy uprawiali tę samą dziedzinę sztuki, ale zarówno literatura, jak i ojczyzna dla każdego z nich miała zupełnie inne znaczenie. 

Wsparcie i szczery podziw Miłosza dla Gombrowicza,  także zazdrość i niechęć, jaką na wieść o sukcesach autora "Ferdydurke i "Trans-Atlantyku" czuł Herbert, jest w sztuce Wojtyszki nakreślona bardzo wyraźnie. A jednak, mimo ciekawej tematyki, fascynujących postaci i wspaniałej obsady, spektakl jest dość monotonny i nużący. Na pewno nie tego spodziewałam się po tytułowym deprawatorze - prawdziwym skandaliście swoich czasów. Trudno nie zauważyć, że Andrzej Seweryn gra tę rolę z ogromną przyjemnością, zawłaszczając w spektaklu niemal całą przestrzeń i zostawiając resztę artystów daleko w cieniu. Nie o to jednak mam pretensje - wszak przecież Gombrowicz słynął nie tylko ze swych dzieł, ale także z przekonania o własnej wspaniałości. Mimo to kreacja Seweryna wygląda tak, jakby aktor poczuł ją za bardzo, jakby się w niej zatracił bez reszty. Wyegzaltowany, napuszony i przerysowany do granic możliwości Gombrowicz nie wzbudził wcale we mnie rozbawienia - a domyślam się, że o to reżyserowi chodziło...

Nie bawiła także sztuczna Iza de Neyman w wykonaniu Magdaleny Zawadzkiej, ani nadmiernie ekspresyjny Miłosz Wojciecha Malajkata. Właściwie najbardziej na scenie podobał mi się Paweł Krucz w roli zbuntowanego Herberta, czarująca Grażyna Barszczewska jako Janina Miłosz oraz Katarzyna Skarżanka w niewielkiej, lecz przezabawnej roli gosposi Gombrowiczów. Niestety, żadna z tych kreacji nie zrównoważyła ciężkich, wymuszonych dialogów, karykaturalnych reakcji bohaterów i ogólnego wrażenia, że sztuka powstała dość chaotycznie, bez pomysłu i przede wszystkim dla Andrzeja Seweryna. A reszta się nie liczy. 


Policja. Noc zatracenia, reż Andrzej Saramonowicz (Teatr Polonia)




fot. Robert Jaworski


Mimo, że nie jestem wielką fanką twórczości Andrzeja Saramonowicza, W Policji pokładałam wielkie nadzieje. W końcu to Mrożek, tekst - klasyk, marka sama w sobie. Trudno zepsuć coś tak doskonałego w swojej prostocie. A przynajmniej tak mi się wydawało, zanim obejrzałam inscenizację Saramonowicza na scenie Teatru Polonia. Reżyser na konferencji prasowej bardzo zachęcająco opowiadał o ponadczasowości mrożkowych dramatów. O tym, że Saramonowicz widzi w Mrożku współczesną rzeczywistość, przekonał się boleśnie każdy, kto miał nieszczęście zobaczyć spektakl Policja. Noc zatracenia. Twórca nie byłby sobą, gdyby zostawił sztukę tak, jak ją autor stworzył, dlatego też "przypiął" do Policji swój autorski sequel, który zdecydowanie nie powinien wychodzić poza szufladę autora. A już na pewno nie powinien gościć na scenie, u boku tak wspaniałego dzieła. 

O ile pierwsza (mrożkowa) część jest jeszcze całkiem poprawna i bardzo niewinna, o tyle druga (stworzona przez Saramonowicza) przypomina dziwne, narkotyczne wizje, których z pewnością nikt z nas nie chciałby doświadczyć. Wspomniana wyżej ponadczasowość miała oczywiście dotyczyć sceny politycznej i "dobrej zmiany". Obrazki, które znamy z ekranu telewizora, w połączeniu z mało śmiesznymi dialogami złożyły się na bezbarwną tragifarsę marnych lotów, której nie uratowała nawet wspaniała ekipa Teatru Montownia. Panu Saramonowiczowi subtelnie sugeruję, żeby wrócił do filmów, bo teatru chyba jednak nie czuje, a Wam radzę omijać spektakl Policja. Noc zatracenia szerokim łukiem. Jeżeli chcecie zobaczyć aktorów Teatru Montownia w doskonałych kreacjach, idźcie do Polonii na Dzieła wszystkie Szekspira (w nieco skróconej wersji). Czeka Was 80 minut nieustannego śmiechu bez przykrego poczucia zażenowania. 

 

Solaris. Wspomnienie z przyszłości, reż. Klaudia Hartung-Wójciak (Teatr Ochoty) 




fot. Artur Wesołowski


Spektakl Klaudi Hartung-Wójciak i Witolda Mrozka na deskach Teatru Ochoty miał nawiązywać do kultowej powieści Stanisława Lema, jednak twórcy odeszli od koncepcji klasycznej adaptacji, stawiając na dość nietypową i zaskakującą formą polemikę z pisarzem. W rezultacie powstało dziwne, nieco prześmiewcze przedstawienie, w którym karykaturalni bohaterowie wykonują wiele niezrozumiałych i absurdalnych czynności, żeby pokazać widzom, jak bardzo Lem się pomylił, twierdząc, że kiedyś będziemy zwiedzać kosmos latającymi samochodami. Problem w tym, że wiedzieliśmy to wcześniej... Nikt przecież nie oczekiwał, że Solaris będzie przepowiednią  na miarę Nostradamusa. Tę historię kocha się właśnie za jej nierzeczywistość i futuryzm, który w kilkadziesiąt lat temu robił na odbiorcach piorunujące wrażenie. 

Może dziś perypetie Krisa Kelvina i jego towarzyszy wyglądają nieco topornie, ale wyobraźcie sobie, co fani gatunku czuli czytając tę książkę w zatęchłym PRL-u. Powieść o robotach, latających obiektach, cytoplazmatycznym oceanie i obcej formie inteligencji w czasach, kiedy pralka Frania i telefon z obrotową tarczą były szczytem technologii, musiała wywoływać przyspieszone bicie serca. A że rzeczywistość zweryfikowała fantazje autora? No cóż... Pretensja równie sensowna, jak zażalenia do twórców Gwiezdnych Wojen, że nie było żadnych gwiezdnych wojen. Po co w ogóle powstał spektakl Solaris. Wspomnienie z przyszłości? Nie wiem, ale z całą pewnością była to kosmiczna pomyłka...


Biesy, reż Janusz Opryński (Teatr Dramatyczny w Warszawie)





fot. Krzysztof Bieliński


Przyznaję, mam z tym reżyserem spory problem. Niby wiele nas łączy - miłość do rosyjskiej kultury, Dostojewski itp. - a jednak żaden spektakl Janusza Opryńskiego jak dotąd mnie nie zachwycił. Miałam nadzieję, że Biesy odczarują wreszcie to złe wrażenie, jakie wywołało we mnie przedstawienie W oczach zachodu w Teatrze Polskim. Cóż, szybko przekonałam się, że inscenizacja powieści Josepha Conrada przy Biesach była naprawdę niezłą sztuką. Może i Opryński rozumie Dostojewskiego, ale zupełnie nie potrafi tego pokazać na scenie. Reżyser operuje skrótami myślowymi i enigmatyczną symboliką, a do tego jeszcze szatkuje dzieło na przypadkowe fragmenty, tworząc z nich dziwaczny i niespójny kolaż. 

Zdaję sobie sprawę, że Biesy to ogromne teatralne wyzwanie, z którym mierzyło się wielu, a poradzili sobie tylko nieliczni. Nie chcę porównywać przedstawienia Opryńskiego do inscenizacji Wajdy w Starym Teatrze, bo trudno doścignąć tak genialne dzieło. Miałam jednak nadzieję, że Biesy w Dramatycznym będą chociaż poprawne - że będę w stanie dostrzec w nich gęsty mrok i strach, który tak pięknie potrafił przedstawić na kartach swych utworów Dostojewski. Niestety... Oglądając ten spektakl można odnieść wrażenie, że reżyser bardzo chciał wzbić się na wyżyny teatralnego artyzmu, ale nie miał pomysłów na to, jak to zrobić. Gdybym wcześniej nie czytała powieści, inscenizacja Opryńskiego skutecznie zniechęciłaby mnie do zapoznania się z tą lekturą. Lekcja z tego taka, że trzeba uważać, jakiemu reżyserowi oddaje się swoją duszę i umysł... Spektakl nie był stratą czasu tylko dzięki wspaniałemu Sławomirowi Grzymkowskiemu, który heroicznie starał się ratować to przedstawienie przed całkowitą klapą. Bardzo dobra rola Mikołaja Stawrogina w bardzo złym spektaklu.


Wszystko płynie, reż. Janusz Opryński (Teatr Soho)




fot. Maciej Rukasz


Drugie spotkanie z Januszem Opryńskim w minionym sezonie i znowu wyszłam z teatru mocno zawiedziona. Tym razem reżyser wystawił w Teatrze Soho spektakl Wszystko płynie na motywach tekstu Wasilija Grossmana pod tym samym tytułem. Sztuka ma w sobie wiele tajemniczości, co akurat jest dużym plusem. Nie wiemy, kim są eleganccy bohaterowie, którzy zajęli miejsca przy stole i w skupieniu raczą się czerwonym płynem (krwią?). Nie wiemy, czy żyją, czy może już umarli i przybyli zza światów, żeby opowiedzieć mrożące krew w żyłach historie o nieprawdopodobnym cierpieniu. On spędził wiele lat niewoli w łagrze. Ona straciła bliskich podczas wielkiego głodu na Ukrainie i sama cudem uniknęła śmierci. Snując równolegle te opowieści, każde z nich stara się pogodzić ze swoim smutnym losem, przebaczyć katom i wreszcie zapomnieć. Okazuje się jednak, że z wielkich traum nie da się zupełnie wyleczyć - nawet w zaświatach... 

Niestety, forma, na jaką zdecydował się reżyser, mocno spłyca obie historie i pozbawia je należytej powagi. Może byłabym bardziej wstrząśnięta tym, co usłyszałam, gdyby aktorzy w finalnej scenie nie rozebrali się "do rosołu"? Domyślam się, że odważne zakończenie miało dodatkowo wzmocnić ładunek emocjonalny, jaki niesie utwór Grossmana. Nie mogę się jednak oprzeć myśli, że spektakl oparty na dobrej koncepcji obroniłby się samą treścią i formą, bez epatowania golizną. Niemniej jednak aktorom należy się uznanie, bo dołożyli wielkich starań, żeby wycisnąć z tego przedstawienia jak najwięcej. Podobnie, jak w przypadku nieszczęsnych Biesów - piękne, bardzo wyraziste i dojrzałe role Sławomira Grzymkowskiego i Elizy Borowskiej w bardzo nużącej i nieudanej inscenizacji. 


Zdjęcie tytułowe: spektakl Dwór nad Narwią (Teatr Ateneum), fot. Bartek Warzecha

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz