Aktor o wielu twarzach. Żadna z jego ról nie jest taka sama. Na deskach Teatru Dramatycznego w Warszawie możemy go zobaczyć w dramatach, komediach i musicalach. – Myślę, że różnorodność gatunków to najpiękniejsza rzecz, jaka mogła mi się przytrafić w pracy aktora – przyznaje Mateusz Weber.
Podczas długiej, bardzo miłej rozmowy Mateusz Weber opowiedział mi o pierwszych krokach w aktorskim świecie, o przygotowaniach do premiery Króla Leara w reż. Wawrzyńca Kostrzewskiego, a także o egoizmie i próżności – nieodłącznych cechach każdego artysty.
***
Jeżeli nie aktorstwo, to co?
Zacznę trochę banalnie: co jest według ciebie najtrudniejsze w zawodzie aktora?
Mateusz Weber: Ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie... Od 2009 r., czyli od momentu rozpoczęcia nauki w szkole teatralnej, przechodziłem w tym zawodzie różne etapy. Oczywiście, na początku było zachłyśnięcie tym, że w ogóle mi się udało i radość ze spełnienia marzeń. Ale też wiele razy zadawałem sobie pytanie, czy w ogóle powinienem uprawiać ten zawód.
Żałowałeś?
Były takie momenty. W czasach liceum na tle moich kolegów czułem się indywidualnością – takich osób, jak ja było wtedy niewiele i było mi z tym bardzo dobrze. Ale potem trafiłem do szkoły teatralnej, gdzie każdy jest indywidualnością, ma ciekawą osobowość i dąży do tego samego – żeby osiągnąć szczęście i sukces w zawodzie, do którego nas przygotowują. Podczas nauki w akademii teatralnej miałem wiele kryzysów, kiedy zastanawiałem się, czy wybrałem właściwą drogę i czy jestem wystarczająco dobry, żeby zająć się aktorstwem zawodowo. Te wątpliwości potęgowały jeszcze opowieści profesorów – słyszeliśmy od nich różne rzeczy...
Ale w końcu uwierzyłeś w siebie.
Bo jestem chyba w czepku urodzony. Na razie wszystko mi się w życiu udaje i bardzo to doceniam. Dostałem się do szkoły teatralnej, potem od razu po ukończeniu studiów dostałem etat w Teatrze Dramatycznym i wpadłem w wir tworzenia różnych ról i scenicznych osobowości. Były momenty, kiedy czekałem na propozycje i to był trudny czas, kiedy znów zastanawiałem się, czy podjąłem słuszną decyzję, ale na szczęście teraz ciągle coś się dzieje i nie mogę narzekać na brak pracy.
Jakiś czas temu wspomniałeś, że oprócz aktorstwa chodziły ci po głowie także inne ścieżki: PR, marketing, sztuka kulinarna… Jak to się stało, że ostatecznie wylądowałeś w szkole teatralnej?
Pochodzę z Konina, gdzie w całym mieście jest 100 tys. mieszkańców. Nie miałem w rodzinie aktorów, ani żadnej styczności ze sztuką. Do najbliższych teatrów w Poznaniu czy Łodzi jeździło się wtedy ze szkołą. Ale już od dziecka nauczyciele pchali mnie w tę stronę. Miałem też duże wsparcie od ojca i babci. Mój ojciec miał taką artystyczną duszę. Na imprezach rodzinnych zawsze mówił wiersze, śpiewał piosenki. Myślę, że zawód aktora był jego marzeniem i to właśnie on obudził we mnie takie zainteresowania, dzięki czemu zacząłem brać udział w konkursach recytatorskich i różnych przedstawieniach.
W szkole robiliśmy naprawdę fajne projekty – niezwykłe, jak na ówczesne warunki. Np. razem z nauczycielką zwróciliśmy się do Janusza Józefowicza i Janusza Stokłosy, żeby pozwolili nam stworzyć własną wersję musicalu Romeo i Julia. Zgodzili się i wkrótce na deskach dużej sali Kina Oskard w Centrum Kultury i Sztuki w Koninie wystawiliśmy naprawdę świetny spektakl. To był pierwszy raz, kiedy zaśpiewałem przed publicznością. Początkowo miałem śpiewać z playbacku, ale uparłem się, żeby spróbować zaśpiewać na żywo. Dzięki temu odkryłem, że bardzo to lubię i że dobrze czuję się na scenie. Nigdy nie zapomnę momentu, kiedy po premierze wyszliśmy do ukłonów. To było wyjątkowe, trudne do opisania uczucie – ogromna adrenalina i euforia, kiedy zobaczyłem tych wszystkich ludzi stojących na widowni i bijących nam brawo. Wtedy pomyślałem, że chcę to robić zawodowo.
Zanim podjąłeś ostateczną decyzję, były jeszcze momenty zawahania.
Wątpliwości pojawiły się, kiedy umarł mój tata – miałem wtedy 17 lat. Moja rodzina od 1993 r. prowadzi restaurację włoską. Tata był mistrzem kuchni i to jemu ten lokal zawdzięcza swój sukces. Zawsze wracam tam z ogromną radością i sentymentem. Obecnie restaurację prowadzi moja mama. Po śmierci taty zaczęliśmy zadawać sobie pytania, kto przejmie interes – dlatego właśnie przez jakiś czas zastanawiałem się, czy nie pójść jednak w stronę sztuki kulinarnej. To jest nasz rodzinny biznes, który działa już prawie 30 lat i szkoda było zaprzepaścić to, co przez ten czas osiągnęliśmy. Poza tym, przejęcie restauracji było też obietnicą bezpiecznej, stabilnej przyszłości.
Wiedziałem jednak, że bez względu na to, jaką decyzję podejmę, zawsze będę mógł liczyć na wsparcie moich bliskich. Kiedy dotarło do mnie, że chciałbym zdawać do szkoły aktorskiej, odpowiedź mojej mamy była krótka: "Ok, co z tym robimy?". Jednym ze stałych gości naszej restauracji był Jerzy Wolniak – śpiewak operowy z Łodzi, który prowadził też zajęcia przygotowujące do egzaminów do szkoły teatralnej. Kiedy spotkałem się z nim, stwierdził, że jest szansa, i że mam przyjeżdżać do niego w każdą sobotę. To był listopad 2008 r., czyli mieliśmy 7 miesięcy do egzaminów. Dołączyłem do grupy jego uczniów i co tydzień przez 4 – 5 godzin intensywnie pracowaliśmy. To był dla mnie bardzo ważny okres, podczas którego wiele się nauczyłem. Zdawałem do wszystkich czterech szkół. Stolica wydawała mi się wtedy zupełnie nieosiągalna, ale jednak udało się. Kiedy dostałem informację, że przyjęto mnie do Akademii Teatralnej w Warszawie, wiedziałem, że muszę tam iść – mimo, że miałem jeszcze kolejny etap we Wrocławiu i w Łodzi.
Pociąg do stacji "szczęście"
Wielu aktorów twierdzi, że w o sukcesie w tej branży nie decyduje talent, ale szczęście. Jestem ciekawa, co ty o tym sądzisz na podstawie własnych doświadczeń.
Zgadzam się z tym. Znam bardzo wielu utalentowanych ludzi po szkołach teatralnych, którzy wciąż czekają na swój moment, albo zdecydowali się zupełnie przebranżowić. A z kolei ci mniej uzdolnieni, których warsztat aktorski mnie nie przekonuje, są cały czas na fali i biorą udział w wielu projektach. Wydaje mi się, że sukces w tym zawodzie to 70 proc. szczęścia. Często o powodzeniu decyduje przypadek – niezależnie od tego, ile pracy włożysz w doskonalenie swoich umiejętności. Wystarczy, że znajdziesz się w odpowiednim momencie w jakimś miejscu i poznasz odpowiedniego człowieka, który akurat szuka do obsady takich osób jak ty, albo pracuje w branży i komuś coś podpowie. Wtedy wszystko zaczyna się toczyć w zawrotnym tempie, jak rozpędzony pociąg. Kiedy doskonale naoliwiona maszyna mknie jak szalona, zdobywasz coraz więcej doświadczeń i z czasem zaczynasz sama wybierać kierunki, w których chcesz się dalej realizować. Ale bywa i tak, że długo stoi w jednym miejscu, rdzewieje i nie rusza już nigdy. Myślę, że udało mi się wsiąść do odpowiedniego pociągu, który wciąż się rozpędza i nic nie wskazuje na to, żeby miał się zatrzymać. A nawet jeżeli tak się stanie... Nie, wykluczam taką możliwość (śmiech).
Pierwszą i jak dotąd najważniejszą stacją na trasie twojej zawodowej podróży jest Teatr Dramatyczny w Warszawie. Jak wspominasz swoje początki na tej scenie?
Debiutowałem w Teatrze Dramatycznym spektaklem Rzecz o banalności miłości. Został nawet okrzyknięty mianem wyjątkowego przedstawienia – i nie chodzi tu wcale o moją rolę. Największą pracę w ten projekt włożyła nieżyjąca już Halina Skoczyńska w roli Hannah Arendt. Jej kreacja była dopracowana do granic możliwości. Spektakl miał prostą scenografię, na którą składał się fotel, stół, mnóstwo książek i dwie ściany przypominające trochę bydlęce wagony. W tej historii przeszłość przeplatała się z teraźniejszością. Przenosiliśmy się do wczesnych lat młodości Hannah Arendt, w którą z kolei wcieliła się Martyna Kowalik. W spektaklu zagrał też Adam Ferency jako Martin Heidegger, wielki myśliciel, ale i człowiek kontrowersyjny, bo związany z NSDAP.
Wawrzyniec Kostrzewski przedstawił tę opowieść o uczuciu Żydówki i nazisty w bardzo prosty, subtelny i delikatny sposób. To było wyjątkowe doświadczenie. Stanąłem na scenie z wielkimi aktorami, których podziwiam od dawna. Adam Ferency od razu wyciągnął do mnie rękę, dzięki temu poczułem się zaopiekowany. To bardzo mądry i pomocny człowiek z wyjątkowym poczuciem humoru i wielkim dystansem do siebie – prawdziwy wzór i autorytet dla młodego, początkującego aktora. Podobnie czułem się w towarzystwie Haliny Skoczyńskiej – wielkiej diwy teatralnej sceny. To był dla mnie ogromny zaszczyt, że mogłem zdobywać pierwsze doświadczenia u ich boku.
Po tej premierze dyrektor Tadeusz Słobodzianek zaproponował mi etat w Teatrze Dramatycznym. Niemal od razu wszedłem w próby do Trzech sióstr Czechowa w reż. Małgorzaty Bogajewskiej. Mieliśmy duet z Sebastianem Stankiewiczem, który wtedy jeszcze nie był tak bardzo znany, a dzisiaj święci triumfy i zbiera nagrody. Sebastian jest doskonałym przykładem na to, że wielu dobrych aktorów zostaje docenionych i zauważonych dopiero po 40-ce. Tę prawidłowość widać szczególnie u facetów. Nie ukrywam, że też na to liczę (śmiech).
Patrząc na twoją ścieżkę kariery, na myśl przychodzi mi Leon Niemczyk. Podobnie jak on, stworzyłeś na scenie wiele ciekawych, wyrazistych ról, najczęściej jako aktor drugoplanowy. Zaczynałeś swoją przygodę z teatrem w tym samym momencie, co Krzysztof Szczepaniak, który na deskach Dramatycznego wcielił się w wiele wiodących postaci. Jestem ciekawa, czy w związku z tym czujesz artystyczny niedosyt i czy jest między wami pierwiastek wzajemnej rywalizacji?
Z Krzyśkiem znamy się już 12 lat. Byliśmy razem na roku. Potem niemal w tym samym czasie ja zadebiutowałem w Rzeczy o banalności miłości, a Krzyś zrobił na Woli Mizantropa w reż. Grzegorza Chrapkiewicza i w ten sposób znaleźliśmy się razem w zespole Teatru Dramatycznego. Doskonale wiem, o czym mówisz, bo faktycznie, zwykle jest tak, że jak już trafiamy do obsady jednego spektaklu, to zazwyczaj gramy bardzo bliskie sobie osoby – taki zgrany duet, jak Żak i Barciś (śmiech). Np. Cabaret, w którym on gra Mistrza Ceremonii, a ja Cliffa, albo Kinky Boots, gdzie on jest Lolą, a ja Charliem, czy też Hamlet, gdzie Krzysiek gra tytułową rolę Hamleta, a ja wcielam się w Horacego. Tworzymy też duet w Wizycie starszej pani i tu dla odmiany żaden z nas nie wybija się na pierwszy plan, jesteśmy sobie równi.
Mam świadomość tego, że Krzysiu jest świetnym aktorem i wielkim artystą. Nie mam mu czego zazdrościć, bo jesteśmy zupełnie różni. Krzysiek ma w sobie niesamowitą ekspresję – coś takiego, co hipnotyzuje publiczność. Doskonale sprawdza się w charakterystycznych rolach. Akceptuję sytuację, w której mój sceniczny partner, żeby stworzyć wybitną rolę, musi wzbić się wyżej, niż ja. Większość moich postaci to wrażliwcy, inteligenci, osoby pokrzywdzone, borykające się z jakimś dylematem. Każdy z nich to taki normalny gość. Wbrew pozorom, to nie są wcale łatwe role. Charlie, czy Cliff – to muszą być bohaterowie, z którymi widz może się utożsamiać. W duecie z Krzyśkiem nie mam narzędzi, żeby mu dorównać, bo wtedy spektakl straciłby sens. To on ma w nim błyszczeć, nie ja. Żeby wszystko się udało, cały zespół musi pracować na tę jedną postać. Ale to on w roli głównej (Loli, Hamleta, czy Mistrza Ceremonii) jest siłą napędową całego przedstawienia.
Z drugiej strony, w każdym z tych spektakli bez moich ról nie ma jego postaci. My się z Krzyśkiem doskonale dopełniamy. Nie ma we mnie zazdrości, bo wiem, z czym się mierzymy i zależy mi na tym, żeby każda historia, którą opowiadamy, była wyjątkowa.
I smutno, i śmiesznie
Przez 7 lat na scenie Teatru Dramatycznego pokazałeś, że świetnie odnajdujesz się w różnych konwencjach – od komedii, przez dramat, aż po widowiskowy musical. W którym z teatralnych gatunków czujesz się najlepiej?
Myślę, że różnorodność gatunków i możliwość żonglowania różnymi konwencjami to najpiękniejsza rzecz, jaka mogła mi się przytrafić. Dramatyczny jako jeden z pierwszych teatrów stał się miejscem, gdzie aktorzy co kilka dni grają coś innego. To jest fantastyczne, że w piątek, sobotę i niedzielę gram musical, we wtorek i środę mam komedię dell'arte, w piątek i sobotę wchodzi Ferdydurke Gombrowicza, a w następnym tygodniu kolejno: Hamlet, Madame i Wizyta starszej pani. Ta różnorodność pozwala mi na ciągłą zmianę sposobu myślenia o roli.
Każdy gatunek traktuję jak możliwość ciągłego rozwoju. Bardzo lubię wyzwania, w których mogę sobie na dużo pozwolić. Jednym z nich była postać Truffaldino w spektaklu Księżniczka Turandot. Postać o tym samym imieniu mamy też w Słudze dwóch panów – to jest właśnie wpisane w konwencję komedii dell'arte. W rozmowie z Ondrejem Spišákiem ustaliliśmy, że ja jestem szarą eminencją, człowiekiem, który pociąga za sznurki – kimś w rodzaju szefa służb bezpieczeństwa. Ta postać dała mi ogromne pole do popisu. Kreowałem mojego bohatera, analizując jego cechy charakteru i gesty. Pomyślałem, że skoro jest kastratem, to musi mieć w sobie pewną delikatność i kobiecość, a także określony styl chodzenia itp. Cała sekwencja na balkonie z podsłuchiwaniem i obserwowaniem tego, co się dzieje na scenie, to były moje pomysły. Truffaldino wie wszystko, co się dzieje na cesarskim dworze i bawią go te pałacowe intrygi. Uwielbiam tworzyć takie wyraziste, charakterystyczne role.
Nie czujesz, że twórcy przypięli ci łatkę teatralnego śmieszka?
Nie. To chyba jeszcze nie jest ten moment, żebym mógł stwierdzić, że przypina mi się jakiekolwiek łatki. Myślę, że mimo wszystko sprawdziłem się już w spektaklach dramatycznych. Miałem parę takich ról, w których nie było ani grama humoru. Faktycznie, dobrze czuję się w komediach, ale to pewnie dlatego, że generalnie jestem dość wesoły i już w liceum lubiłem rozśmieszać innych. Może na twoje wrażenie wpłynął fakt, że moje ostatnie role były dość przerysowane i humorystyczne: Padre w Człowieku z La Manchy, Truffaldino w Księżniczce Turandot, a wcześniej Syfon/Waniek w Ferdydurke.
Myślę, że zacząłem być doceniany w komedii raczej później, niż wcześniej – i z tego się akurat bardzo cieszę. Stworzyłem parę niezłych, typowo dramatycznych ról, a dopiero po pewnym czasie zacząłem odkrywać swoje komediowe możliwości. Nie boję się, że taka łatka do mnie przylgnie. Bardziej obawiam się, że zostanę zaszufladkowany jako wrażliwy, skrzywdzony przez los inteligent. Poza tym, role komediowe dają mi wiele swobody. Dzięki temu mam wrażenie, że każda z moich postaci jest zupełnie inna.
Masz imponujące doświadczenie w dubbingu. Zastanawiam się, czy praca głosem może być dla aktora równie satysfakcjonująca, jak gra na scenie i na planie filmowym.
Zdecydowanie! Udało mi się stworzyć wiele dubbingowych ról i choć niektóre z nich mają zaledwie kilka zdań, to każdy taki projekt bardzo mnie cieszy. Dubbing, podobnie jak teatr czy kino, może być bardzo różnorodny – od gier komputerowych, przez bajki, animacje i fabularne filmy aktorskie, do których też nierzadko potrzebny jest polski dubbing, aż po audiobooki. Staram się czerpać z tego zawodu jak najwięcej i wykorzystywać wszystkie jego możliwości, a w dubbingu jest ich naprawdę wiele.
Są takie role dubbingowe, które dają mi niesamowitą frajdę. Np. serial Łowcy trolli na Netflixie – wysokobudżetowa superprodukcja, do której scenariusz napisał sam Guillermo del Toro. Animacja jest stworzona przez DreamWorks, więc wyróżnia ją bardzo ładna kreska. Mam przyjemność grać Jima Lake'a Juniora, czyli głównego bohatera, który zostaje łowcą trolli. Serial jest bardzo ciekawy, a co więcej – plasuje się na 23 miejscu listy najlepszych produkcji Netflixa z oceną 8,3/10, czyli naprawdę wysoko.
To niesamowite, że w dubbingu też można tworzyć coś swojego. Podczas nagrań tak bardzo wczuwam się w moich bohaterów, że nawet wykonuję ruchy, które oni wykonują. To jest silniejsze ode mnie – staram się przekazać jak najwięcej emocji, mając do dyspozycji jedynie głos. Krzysztof Majchrzak, mój profesor ze szkoły powiedział mi kiedyś, że tak naprawdę w każdym zdaniu jest jeden wyraz, który jest najważniejszy. Można to różnie interpretować, np. stawiać akcent w odpowiednich momentach, ale jedno jest pewne – bez tego najważniejszego wyrazu reszta zdania traci sens i znaczenie. Staram się stosować tę zasadę podczas pracy w dubbingu.
Jesteś w trakcie przygotowań do premiery Króla Leara w Teatrze Dramatycznym. Z opisu na stronie teatru można wywnioskować, że nie będzie to klasyczna adaptacja szekspirowskiego dramatu – chociażby z tego względu, że tytułową rolę zagra kobieta...
Bardzo się cieszę na ten spektakl – przede wszystkim dlatego, że Wawrzyniec Kostrzewski jest twórcą, któremu ufam bezgranicznie. Miałem już nawet okazję współpracować z nim jako asystent reżysera podczas przygotowań do dyplomu Marat/Sade. Z Wawrem także debiutowałem, więc mogę śmiało powiedzieć, że wiele mu zawdzięczam. Każdy pomysł, który przyjdzie mu do głowy, jest wyjątkowy. Tak samo jest z Królem Learem. Sam stelaż tego przedstawienia w pełni odpowiada pierwowzorowi, ale środek już zdecydowanie mniej.
Przede wszystkim, bardzo pocięliśmy poszczególne sceny. Po naszych skrótach wyleciało ponad 70 stron tekstu. Ale to dobrze. Zostawiliśmy samą esencję emocjonalną tego dramatu. Chcemy stworzyć przedstawienie bez niepotrzebnych dłużyzn – takie, które będzie wzbudzało zainteresowanie i trzymało widza w napięciu. Ten świat wykreowany przez Wawrzyńca, to jest świat pozbawiony uczuć, w którym każdy poszukuje miłości, ale jej nie znajduje. W tym świecie nie ma już nadziei dla przyszłych pokoleń. Bo trzeba tu zaznaczyć, że rzecz się dzieje w przyszłości. Kiedy zobaczyłem projekt scenografii i kostiumów, to od razu pomyślałem, że to będzie wyglądać niesamowicie.
Może trochę przekraczamy granice, bo jak sama zauważyłaś, Leara zagra aktorka, a nie aktor. Ale Halina Łabonarska, która wciela się w tę rolę, nie będzie królem – kobietą, tylko mężczyzną. Dzięki temu, że ma w sobie coś androgynicznego, jej Lear będzie z całą pewnością fascynujący. Uważam, że Halina Łabonarska jest wybitną aktorką i wierzę, że stworzy piękną kreację na 50-lecie swojej pracy artystycznej.
Nie obawiasz się, że taki Król Lear wywoła wiele kontrowersji i sprzeciwów? Dla wielu widzów Szekspir to świętość, więc po co zmieniać coś, co jest znane i lubiane od ponad 400 lat...
Jasne, że moglibyśmy zrobić spektakl o Królu Learze i jego córkach, o politycznych rozgrywkach młodych ze starymi itp. Tylko po co, skoro to wszystko już powstało? Uważam, że klasykę zawsze można dotknąć na nowo i zinterpretować tak, że stanie się aktualna i bliska nam wszystkim. To jest najpiękniejsze w teatrze – kiedy sztuka dotyka widza tak mocno, że aż zmienia jego nastawienie do świata. Teatr wpływa na życie ludzi – brzmi trochę absurdalnie, ale tak jest. Mamy nadzieję, że uda nam się stworzyć taką interpretację Króla Leara, jakiej jeszcze nie było.
Próżni egoiści, chałtura i stres
Zagrajmy teraz w "prawda, czy fałsz". Przeczytam 3 stwierdzenia, które często funkcjonują jako stereotypy na temat aktorskiego świata, a ty powiesz, czy się z tym zgadzasz, dobrze?
A mogę kłamać? (śmiech)
Wtedy nie dowiemy się, jak jest naprawdę.
Ok, żartuję! dawaj.
Próżność i egoizm to nieodłączne cechy każdego artysty.
Egoizm na pewno. Próżność też. Nie mogę powiedzieć, że wszyscy aktorzy są próżni i egoistyczni, ale niestety, te cechy są w pewnym stopniu wpisane w ten zawód. Nasza praca polega na tym, że kreujemy jakąś wyimaginowaną postać, w którą można wierzyć lub nie. Ale nasza próżność polega na tym, że oczekujemy nagrody za to, co stworzyliśmy. Miłe słowa, uznanie, poklask – ja to chłonę i to mi daje paliwo, żeby tworzyć kolejne rzeczy. Oczywiście, te cechy można uznać za wady, ale mam wrażenie, że w świecie artystycznym one pozwalają nam się skoncentrować na roli i nakręcają nas do działania.
A egoizm? Dążymy do samorealizacji i zdarza się, że przez to zapominamy o reszcie świata. Wiesz, to nie jest tak, że podczas prób skupiamy się na tekście, a jak przychodzimy do domu, to o wszystkim zapominamy i jest tylko rodzina i odpoczynek. To jest długi proces, który mocno wykracza poza przestrzeń teatru. Role tworzą się pod prysznicem, podczas jazdy samochodem, we śnie – to cały czas działa. Wtedy faktycznie jesteśmy mniej oddani innym ludziom, bo najważniejszy jest spektakl. Nie uwierzę aktorowi, który powie, że nie ma egoistycznych i próżniackich skłonności. Powinniśmy jednak mieć tego świadomość i starać się, żeby te cechy nie wpływały na innych ludzi.
A co powiesz na to: praca w teatrze to marnie opłacany prestiż, a seriale – chałtura za duże pieniądze.
Prawda i fałsz. Praca w teatrze to prestiż sam w sobie, ale tylko od aktora zależy, czy będzie dobrze, czy marnie opłacana. Jeżeli się dużo gra, to taka praca może być jak najbardziej dochodowa. Jak miałem po 14 spektakli w miesiącu, to naprawdę nie mogłem narzekać. Nie mam parcia na pieniądze i nie czuję, że muszę je zarabiać ze wszelką cenę. Na szczęście jakoś tak wyszło, że nie miałem momentów kryzysowych, a pandemia też mocno we mnie nie uderzyła. Nie graliśmy, ale w tym czasie robiłem inne rzeczy.
Co do seriali – fałsz, bo dziś, w dobie Netflixa i innych platform VOD seriale nie są już żadną chałturą. To często bardzo ciekawe, wysokobudżetowe projekty, za które dałbym sobie uciąć palec, żeby tylko móc w nich zagrać. Przekonanie, że prawdziwy aktor to aktor teatralny, mocno się już zdezaktualizowało. Staram się iść z duchem czasu. Dziś aktorstwo to nie tylko kino i teatr, ale także seriale, dubbing czy audiobooki. Jeżeli tylko widzę możliwość działania na różnych płaszczyznach tego zawodu, to chętnie z tego korzystam. Mam jedynie problem z Instagramem. Nie kupuję tego uzewnętrzniania się i pisania o wszystkim. Staram się prowadzić swój profil z rozsądkiem i jeżeli coś wrzucam, to najczęściej jest to związane z moją pracą – rzadko z życiem prywatnym.
Oczywiście, granie w serialach może być chałturą – wszystko zależy od tego, co się wybierze. Niestety, obok tych superprodukcji serialowych mamy wylew telewizyjnego syfu, którego twórcy w ogóle nie szanują widza i jego inteligencji. Ale grając w dobrych serialach, można robić rzeczy wybitne i stworzyć niezapomniane role, jak te, które widzieliśmy w Królu – serialu CANAL+ na motywach książki Szczepana Twardocha. Takich projektów sobie życzę.
Ostatni stereotyp: trema to nieodłączny element w pracy artysty.
Trema znika wraz z doświadczeniem. Dobrym przykładem jest mój egzamin z wiersza u Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej, gdzie miałem wyrecytować fragment Pana Tadeusza. Wyszedłem na scenę i... nic więcej nie pamiętam (śmiech). Byłem tak zestresowany, że nawet nie wiem, jak udało mi się powiedzieć ten wiersz. Mój umysł całkowicie się wtedy wyłączył. W rezultacie poszło nieźle, bo dostałem 5 albo 4, jednak nie jestem w stanie sobie przypomnieć przebiegu tego wydarzenia. Oczywiście, potem też było mnóstwo momentów stresowych, ale im więcej praktyki i doświadczenia, tym trema jest mniejsza.
Wychodząc dziś na scenę, podchodzę do tego totalnie zawodowo, czyli staram się maksymalnie skoncentrować na swojej roli. Nie zawsze udaje mi się osiągnąć pełen stan skupienia, ale też nie zawsze gra się wybitne spektakle, po których zostają niesamowite doświadczenia i doznania. Są takie dni, kiedy grasz przedstawienie, schodzisz ze sceny i myślisz sobie potem: "dobrze, że już idę do domu”. Czasem okazuje się, że to nie był ten dzień i trzeba się z tym liczyć. Obecnie trema nie dopada mnie już tak, jak na początku zawodowej drogi. No, może czasem, przed premierą. Ale przed spektaklami, które gramy już od jakiegoś czasu, skupiam się na tym, żeby wejść w buty swojego bohatera i nie myślę o niczym innym.
W tej kwestii sporo zależy też od nastawienia. Znam starszych i doświadczonych aktorów, którzy bardzo się stresują przed wejściem albo podczas gry – np. mówią i nagle słychać, że tekst leci im nie tak, jak trzeba. To prawda, że powinno się tworzyć jak najbardziej prawdziwe, poruszające role, ale nie należy przy tym zapominać, że ktoś tam na nas patrzy. Warto wykształcić sobie tzw. "trzecie oko" i nauczyć się patrzeć na siebie z oddali. Czasem zdarza się, że aktor będzie chciał osiągnąć tak dużo, że poleci za daleko i wtedy nie można do niego podchodzić i odzywać się, bo on już jest w tej swojej postaci. Ludzie mają różne metody koncentracji i radzenia sobie ze zdenerwowaniem. Ja wchodząc w rolę staram się pamiętać, gdzie i w jaki sposób stoję oraz że naprzeciwko mnie siedzą ludzie.
Co cię teraz pochłania, poza Królem Learem? Jakie masz plany i marzenia na nadchodzący czas?
Prawdę mówiąc, cała moja uwaga skupia się wokół tej premiery. Mamy teraz tak niepewny czas, że trudno mówić o jakichkolwiek perspektywicznych planach. Mam nadzieję, że pandemia w końcu odpuści i będziemy mogli normalnie funkcjonować – spotykać się, wyjeżdżać, żyć i czerpać z tego życia jak najwięcej.
Czytam audiobooki, cały czas pojawiają się jakieś dubbingowe zadania czy zdjęcia. Myślę, że pandemia jest dobrą okazją na to, żeby poszukać siebie i zadać sobie wiele ważnych pytań, znaleźć nowe pasje i możliwości dalszego rozwoju, a przede wszystkim dążyć do szczęścia. Staram się żyć tak, żeby każdego ranka po wstaniu z łóżka móc powiedzieć: "dobrze mi". Jestem szczęśliwy. Dużo rzeczy mi się w życiu udaje i chciałbym w tym stanie pozostać – albo jeszcze sobie tego szczęścia dokładać (śmiech).
fot. Hubert Komerski
bardzo interesujący wywiad!
OdpowiedzUsuńDziękuję, Przemku <3
Usuń