poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Deszczowa piosenka


Forest Gump przebywając w Wietnamie stwierdził „Deszcz pada tu z każdej strony, nawet z dołu”. Trudno się z nim nie zgodzić. Zalane ulice, przystanki, kałuże wielkości małych jezior, przez które najlepiej przeprawiać się na drugą stronę tratwą… Nie ma jednak co narzekać, bohaterowie książki „Sto lat samotności” zmokli dużo bardziej. Padało tam dokładnie cztery lata, jedenaście miesięcy i dwa dni…
Lubię kiedy pada. Lubię słuchać, jak deszcz bębni w parapet. To brzmi jak mantra - równo, jednostajnie, rytmicznie. W dzieciństwie deszcz był dla mnie nagrodą, obietnicą świetnej zabawy. Kałuże pełne błota były niesamowitą atrakcją, a dzięki ich mieszkańcom - dżdżownicom, ślimakom i innym obłym stworzeniom- frajda była podwójna. Wracałam do domu brudna , zachlapana, z masą „nowych zwierzątek” w kieszeni. Nikt jednak nie rozumiał mojej dziecięcej fascynacji światem przyrody i - ku ogromnej rozpaczy - klan ślimaków niestety ponownie wracał na trawnik…

Z czasem deszcz nabrał nowego znaczenia. Idealnie podkreśla nastrój, w jakim akurat się znajduję. Nie zawsze jest ponury i łzawy. Czasem pada, żeby ostudzić złość, pomaga ochłonąć, orzeźwia. Wycisza po wybuchu gwałtownych emocji, oczyszcza, dodaje energii. Zmywa wszystko, co nie wyszło. Lubię spacerować w deszczu. Mam takie miejsce, idealne do kontemplowania uroków ulewy, magiczne. Staw, z niewielką wysepką, na środku altanka, kilka ławek. W słoneczną pogodę oblegane tak bardzo, że aż zniechęca. Deszcz wygania za to wszystkich nieproszonych gości, jesteśmy sami. Siedzę, zwinięta w kłębek, moknę i patrzę, jak ciężkie krople rozbijają taflę wody, jak rysują na niej koła, coraz większe. Nie wiem, ile to trwa. Tam czas się zatrzymuje. Parę razy byłam świadkiem pięknego zakończenia tego deszczowego seansu. Po krótkim epilogu, kiedy spadły już ostatnie krople, staw rozświetliły - nie, nie reflektory...

Po każdej burzy wychodzi słońce, po ulewie też. To sprawia, że deszcz jest symbolem czegoś nowego, ma optymistyczny wydźwięk. Owszem, w deszczu rozgrywało się wiele dramatów, przykrych i wzruszających scen filmowych. Deszcz doskonale współgra z tragediami, nieszczęściami, rozstaniami… Najpiękniejsze pożegnanie? Oczywiście w strugach deszczu. Główni bohaterowie nie mogą się od siebie oderwać, i choć wyglądają, jakby wpadli do fontanny, nie zwracają na to uwagi… Pogrzeb? Deszcz zalewa świeży nagrobek, zbliżenie pokazuje, jak krople spływają po granitowej płycie. 

W deszczu popełniano samobójstwa, morderstwa, rozgrywano historyczne batalie, wysadzano w powietrze miasta. Świat płakał nad tymi nieszczęściami, roniąc deszczowe łzy. Ale deszcz był też cichym świadkiem pojednań, powrotów, szczęśliwych zakończeń. Moje ulubione: Kiedy Holly Golightly, bohaterka filmu „Śniadanie u Tiffany'ego”, przemoczona do suchej nitki, błądzi po zalanych deszczem ulicach Nowego Jorku. Zrozpaczona, zagubiona - ale wciąż stylowa, w klasycznym trenczu, z perfekcyjnym makijażem- szuka kota, którego wcześniej zgubiła z pełną premedytacją, tłumacząc - „Nie należymy do siebie”…Kot znajduje się sam, a Holly znajduje ktoś, kogo nawet o to nie podejrzewała. Padają sobie w ramiona, toną w namiętnym pocałunku, koniec, napisy. Ktoś jeszcze nie lubi deszczu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz