Wystarczy jeden impuls, żebym znów przed oczami miała krajobraz minionych
wakacji, pojedyncze sceny z dziecięcych podróży w głąb wyobraźni, turkoczący
pociąg, którym uciekałam gdzieś daleko. Wystarczy zapach, który utkwił mi
kiedyś w pamięci, autobus tak rozklekotany, jak ten, który wiózł mnie kiedyś
nad morze, albo muzyka, która przy akompaniamencie morskich fal, leczyła mój
skołatany umysł. Wystarczy jeden z tych elementów dźwiękowych, bądź wizualnych
i wszystko wraca – mam przed oczami film zmontowany z najbardziej niezwykłych
momentów mojego życia. Dlatego pewnie prawie w ogóle nie robię zdjęć.
Pamiętam tylko, że ten dzień przypominał piekło. Pulsujący ból głowy,
natrętni ludzie, nieznośny upał. I zmęczenie, które powoli wygrywało z wciąż
opierającym się ciałem. Godziny płynęły wolno, jakby ktoś przykleił wskazówki
do tarczy zegarka. Podpierałam się nosem, żeby jakoś dotrwać do końca, do
magicznej godziny zero. Kiedy wybiła, wstąpiły we mnie siły nadprzyrodzone.
Pognałam do domu, niesiona na skrzydłach wiatru, chwyciłam walizkę,
czekającą już na mnie w przedpokoju i bez zbędnych rytuałów pożegnalnych pojechałam na dworzec autobusowy.
To był wyjazd na wariackich papierach. Właściwie, wymyśliłam go sobie w
ostatnim momencie, szukając magicznego środka na złość i frustrację, która
rosła we mnie w zastraszająco szybkim tempie. Kiedy już nic nie miało sensu, a
próby porozumienia z otoczeniem kończyły się absolutnym fiaskiem, niespodziewanie
przyszła mi do głowy myśl – jadę nad morze. Najlepiej zaraz... Zaraz oznaczało
za parę dni, więc w pośpiechu zaklepałam bilet na autobus i nocleg, o którym
wiedziałam tyle, że jest gdzieś w Sopocie, nic ponadto. Żadnych zdjęć, żadnych
malowniczych opisów, morskich pejzaży ze stateczkami. Nadawca ogłoszenia w dwóch zdaniach przedstawił ofertę pokoju, podał telefon, adres i
tyle. I coś mi podpowiedziało, że w tym miejscu właśnie spędzę wakacje swojego
życia. No, może nie aż tak - ale że znajdę tam dokładnie to, czego
szukam.
Przed wyjazdem kilka razy zadzwoniłam pod podany numer telefonu, żeby się
upewnić, że dom nadal stoi, ma kuchnię, dostęp do bieżącej wody i czy aby na
pewno mieści się nad morzem. Sympatyczna pani z cierpliwością godną mnicha
buddyjskiego, szczegółowo odpowiadała na wszystkie, nawet najgłupsze pytania,
nie chciała żadnej zaliczki, zapewniała, że razem z mężem bardzo się cieszą i
zapraszają serdecznie. Nie przywykłam do tego, żeby ktoś z taką sympatią
zapraszał mnie gdzieś serdecznie, nic zupełnie o mnie nie wiedząc. Są jednak
miejsca, w których tacy ludzie istnieją i wzbudzają we mnie zawsze głęboki
zachwyt pomieszany z zakłopotaniem. Są piękni, emanując tą dobrocią, ale jakby
nierzeczywiści. Jakby już nie dzisiejsi, tylko wyjęci z przeszłości.
Czekała mnie długa nocna podróż. Autobus relacji Warszawa – Sopot pękał w
szwach pod naporem rodziców z dziećmi, toreb z prowiantem, walizek, które nie
weszły do bagażnika, piłek, dmuchanych delfinów i cholera wie, czego jeszcze. Zapadłam
się w fotel na samym końcu pojazdu i przykleiłam czoło do szyby. Wiedziałam, że
nie zasnę i w głębi ducha przeklinałam moment, w którym zamiast pociągu,
wybrałam autobus. Całe życie byłam wierna Polskim Kolejom Państwowym i choćby
nie wiem, co, zawsze ładowałam się do pociągu, który dowoził mnie na miejsce,
co prawda, z lekkim opóźnieniem, ale w stanie prawie nienaruszonym. Tym razem
miało być inaczej, ale nawet dziecięce wrzaski, kopanie w fotel i gwałtowne
ataki choroby lokomocyjnej u niektórych małych pasażerów, nie były w stanie
wyprowadzić mnie z równowagi. Autobus sunął w dal, w ciemną noc. Mijaliśmy
ledwo widoczne pola, lasy, wioski i ... w końcu jednak zasnęłam.
Obudziłam się bladym świtem. W autobusie panowała senna atmosfera, ale pora
wskazywała na bliską odległość od celu podróży. W ciągu następnej godziny
pojazd zatrzymał się w Gdyni, po czym pędził przez gdańskie uliczki, które
przecież doskonale znałam. W ostatniej chwili powstrzymałam się, żeby nie
krzyknąć "O, kino! I ulica Hallera! I park, no jasne! A tam dalej to już
przecież deptak i morze!". To miasto kocham dziwną miłością – rozpaczliwą,
sentymentalną, pełną tęsknoty. Na gdańskich, piaszczystych przestrzeniach
zakopałam dużą część własnej tożsamości, dlatego pewnie za każdym razem, gdy
widzę dobrze znane okolice, czuję bolesny ścisk w gardle, jakbym witała bardzo
bliską, dawno niewidzianą osobę. To chyba jedyne miejsce, z którego trudno mi
wyjeżdżać... Autobus turkotał przyjemnie po gładkiej jak tafla jeziora
powierzchni. I już – Gdańsk Oliwa, a na końcu Sopot, Monte Cassino. Jestem.
Wyczołguję się ze swojego kąta, zupełnie skołowana, na zdrętwiałych od
siedzenia nogach. Ulica pachnie tak, jak powinna pachnąć ulica latem: nagrzanym
asfaltem, spalinami, powietrzem wymieszanym z wielkomiejskim kurzem i morską
bryzą. Jest szósta rano, albo coś koło tego. Miasto śpi. Idę pod górę, daleko
od centralnego punktu sopockiego kurortu.
Moje miejsce znajduje się wśród sennych, ocienionych domków jednorodzinnych,
starych kamienic, przedwojennych budowli. Zamieszkam w jednej z nich –
pamiętającej czasy szlachty, dam w wytwornych toaletach, szarmanckich
gentlemanów, a wreszcie obu wojen, krwi i strasznych rzeczy…W każdym razie,
dom, który sobie zupełnie przypadkowo wybrałam, okazał się zabytkową willą,
otoczoną aurą tajemniczej historii. Był piękny w swoim połowicznym rozpadzie.
Drzwi trzymały się zawiasów na słowo honoru, stąpanie po spróchniałych schodach
było jak gra w rosyjską ruletkę – zapadną się, czy nie? W centralnym miejscu,
tuż przy drzwiach, znajdowała się wielka, bardzo stara kuchnia z zabytkowym
piecem, w którym pewnie sto lat temu gotowało się wykwintne potrawy na wielkie
bale. Albo i nie... Mój pokój był mały, za to miał wielkie okno, z którego
niczym Zosia z Pana Tadeusza, mogłam w koronkowej koszulce zejść po parapecie
prosto do ogrodu. Wielka, stara jak świat, skrzypiąca szafa, łóżko komoda i
stolik z dwoma krzesłami – wszytko to sprawiało wrażenie zabytkowych sprzętów z
muzeum, przy których zwykle wisi kartka "Nie siadać", "Nie
leżeć", albo "Nie dotykać". Pokoik był prosty, ascetyczny, ale
czułam się w nim błogo – biel ścian i dębowe meble stanowiły oczywisty,
niepodważalny fakt w tym nieoczywistym świecie i jednocześnie stabilny grunt
dla moich myśli, które miałam sobie uporządkować przez dwa najbliższe
tygodnie.
Pani Stefania i jej mąż okazali się cudownymi, starszymi ludźmi. Poranki
spędzone w kuchni przy parzeniu herbaty i robieniu kanapek, mijały nam na
długich rozmowach, z czego 3/4 stanowiły opowieści gospodyni o historii domu i
ich mieszkańców. Może kiedyś napiszę o nich książkę. Ale w tym celu musiałabym
tam pojechać jeszcze raz. Albo nawet parę razy... To wszystko miało miejsce
trzy lata temu. Do dziś pamiętam dźwięki i zapachy które mi wtedy towarzyszyły.
Ogród o poranku pachniał rosą i świeżo skoszoną trawą. W upalne dni wiatr niósł
za sobą zapach rozgrzanego asfaltu, gofrów, nadmorskich barów i słonego,
rześkiego powietrza. Pamiętam długie spacery wzdłuż promenady, zachody słońca
na plaży, sypki piasek, który znajdowałam wszędzie, jeszcze długo po powrocie
do domu. Ulubione melodie dźwięczały w słuchawkach, gdy szłam przy brzegu, nie
czując kolejnych kilometrów. Trójmiasto, to jeden, żywy organizm, jedna i ta
sama przestrzeń - widać to szczególnie od strony plaży. W krótkim czasie
znalazłam się w Gdyni, innym razem, w ukochanym gdańskim Brzeźnie. Morze
hipnotyzuje, można iść i iść, bez końca.
Wspomnienia z tego i wielu innych wyjazdów, wciąż są tak żywe i wyraźne,
jakbym była tam wczoraj. Zmysły zapamiętały każdy, najdrobniejszy szczegół z
perfekcyjną dokładnością. Te podróże – samodzielne, nie samotne – to rodzaj
medytacji, kiedy myśli są wyraźniejsze, zmysły bardziej wyczulone na otoczenie,
zapachy intensywniejsze, dźwięki bardziej melodyjne. Skupienie, błogie
skupienie – na impulsach płynących z głębi umysłu.
Nie mam żadnych zdjęć z pobytu w sopockiej willi. Zrobiłam tylko parę
standardowych fotek nad morzem – takich, które ma pewnie każdy z Was, nic
wielkiego. Najpiękniejsze zdjęcia, najcenniejsze pocztówki wciąż mam w pamięci.
Trwają sobie, w niezmiennej formie, obok innych widokówek zapisanych innymi
dźwiękami, innymi zapachami, innym powietrzem. Kiedy jest mi źle, kiedy tęsknię
za czymś, co kiedyś było mi bliskie, ale rozpłynęło się wraz z upływem czasu,
zaglądam do tego "albumu" zapisanego zmysłami i oglądam moje osobiste
widoki, moje krajobrazy, moje zachody słońca. Słyszę szum fal, turkot kół,
czuję zapach starych, drewnianych schodów, skrzypienie szafy – i znów tam jestem.
Wystarczy, że zamknę oczy..
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz