Czasem po prostu coś nie wychodzi i już.
Tak już jest ten świat skonstruowany, że nie na wszystko mamy wpływ. Ponadto,
łatwiej coś zepsuć niż naprawić, a tym samym złe rzeczy przytrafiają się w
życiu znacznie częściej, niż te dobre - przynajmniej tak to wygląda w moim
przypadku... Szłam sobie po Wiatraczniej, rozmyślając o sensie istnienia, aż
nagle zorientowałam się, że moje nogi instynktownie przywiodły mnie do miejsca,
w którym smutek choć na chwilę ginie pod stertą używanych ubrań...
Uwielbiam lumpeksy. Jakieś siedemdziesiąt
procent zawartości mojej szafy stanowią fenomenalne zdobycze z second handów,
wyszperane w labiryntach przeładowanych wieszaków, wyciągnięte z wielkich koszy
zasypanych stosem nijakich szmat, wyszarpnięte z rąk innych poszukujących.
Trofea kupione za śmieszne pieniądze. Mam ich caaałe mnóstwo... Wiatraczna to
lumpeksowy raj. Gdzie się nie rozejrzę, wszędzie szyldy z napisem "Tania
odzież". Dawniej wywoływały we mnie niesmak, dziś na widok takich miejsc dostaję
ślinotoku. Nie ma lepszego sposobu na odświeżenie garderoby za niewielkie
pieniądze. Nie ma też lepszego sposobu na bycie oryginalną, No i wreszcie - lumpy
jak mało co, rozwijają kreatywność, a o to chyba chodzi w modzie, prawda?
Nie jestem modowym ekspertem. Nigdy się za
kogoś takiego nie uważałam. Wiem natomiast, że nie ma nic gorszego od
powielania utartych wzorców. Gotowe schematy, jak klony codziennie mkną ulicami
- identyczne, nie do odróżnienia. Chcesz być jednym z nich? Nie ma nic
prostszego - idź do sieciówki, kup zestaw z manekina i noś. Jak milion innych
dziewczyn, którym ciuchy trzeba podać na tacy - skrupulatnie dopasowane, bez
cienia zaskoczenia. Dokładnie w takim wydaniu, jak to sobie wymyślił kreator.
Banalne... Za to ubieranie się w lumpach to wyższy poziom wtajemniczenia. Tu
nic nie czeka podane na tacy. I nie masz żadnej gwarancji, że będzie leżało
idealnie. Większość ciuchów zalegających w second handach to dziwne, zupełnie
oderwane od rzeczywistości łachy, które ktoś kiedyś skreślił. Teraz wiszą sobie
smętnie na wieszakach, czekając, aż pojawi się ktoś obdarzony wyobraźnią, kto
dostrzeże ich potencjał i da im drugie życie...
#1 Opowieść o zwykłej kurtce
Stałam przy
wieszakach, pochłonięta swoimi dziwnymi myślami, przerzucałam ubrania z różnych
epok i czasoprzestrzeni, aż trafiłam na kurtkę, Nie jakąś znowu wyjątkową.
Zielona, khaki, lekko taliowana, z wyraźnie podkreślonymi ramionami. Trochę
Balmain, z naciskiem na trochę. Marka bliżej nieznana. Nie robiłam sobie
wielkich nadziei, więc niespodzianka była ogromna, gdy okazało się, że
doskonale do siebie z kurtką pasujemy, że niepozorny łach poprawił mi humor,
odegnał ponury nastrój i coś we mnie zmienił - sama nie wiem co... Ale
wystarczył jeden rzut oka na lustro, subtelny dotyk płóciennego materiału i już
wiedziałam, że jest moja. Na koniec włożyłam jeszcze ręce do ogromnych
kieszeni, poczułam ciepło, ukojenie i ... jednego pensa
zawiniętego w papierowy świstek przedstawiający paragon z Bentalls Centre
w Londynie. Byliście kiedykolwiek w Bentalls Centre w Kingston nad Tamizą? Nie?
Ja też nie, ale moja kurtka była. Z paragonu wynika jasno, że jej ówczesna
właścicielka kupiła tam wafelki o smaku toffi za jednego funta i 20 pensów. W
Sylwestra, 2012 roku, o godzinie 12:56. Może też nienawidzi Sylwestrów tak samo
jak ja? Mnie ten dzień zawsze wprawiał w głębokie przygnębienie, dlatego wcale
bym się nie zdziwiła, gdyby wciągnęła całą paczkę wafelków i to przed upływem
13:00... Może miała plan zacząć się odchudzać od stycznia, a to miała być
ostatnia, naprawdę ostatnia pożegnalna dawka słodyczy na dłuuugi czas? Nie...
Wiemy, przecież, że była drobna, bardzo drobna, bo kurtka to małe S. Może po
prostu lubi jeść słodycze w porze obiadu? Może wszystko lubi robić inaczej niż
inni? Jeżeli tak, to mamy ze sobą wiele wspólnego, pomyślałam, płacąc przy
kasie i chowając moją nowa zdobycz do torby. Droga kurtko, będzie Ci ze mną
bardzo dobrze. Będziemy się razem szwendać po ulicach, gubić w przejściach
podziemnych, wpadać na obcych ludzi, na słupy ogłoszeniowe i parkomaty.
Będziemy robić zakupy na bazarze i szukać ciekawych książek w antykwariatach.
Paragon się podarł, więc go wyrzucałam. Jednego pensa zostawiłam sobie na
szczęście.
#2 Opowieść o dyni
Szłam sobie na zakupy, jak zwykle z
wielką, materiałową torbą i równie wielką lista rzeczy absolutnie potrzebnych.
Co tydzień robię te same, naprawdę duże zakupy i co tydzień wszystko się
kończy. Wszystko. WSZYSTKO. Zazdroszczę ludziom, którzy mało jedzą - nie muszą
tyle dźwigać... Tego dnia zmachałam się jak nigdy, bo oprócz wielkich zakupów,
przyciągnęłam do domu dynię. Kupiłam ją zupełnie przypadkiem. Właściwie,
ostatnio całe moje życie składa się z przypadków - dynia to jeden z nich...
Manewrowałam pomiędzy straganami, gdy nagle spostrzegłam dwóch pijanych
facetów. Z dynią. O ile pijani faceci na Pradze to raczej codzienność, pijani
faceci z wielkim, pomarańczowym, dyniowym łbem stanowią już raczej widok całkiem osobliwy.
- Dyni Pani nie chce?
- Nie... dziękuję. Chociaż może? Nie,
raczej nie. No, bo po co mi dynia? Ale piękna jest... Ech, no dobrze, a ile
chce Pan za tą dynię? (ten mój odwieczny brak zdecydowania...)
- Po trzy złote kilo.
- A ile kilo mi Pan proponuje?
- Ze cztery będzie jak nic!
- Ależ ja tej dyni nie udźwignę, proszę
Pana!
- To sobie Pani przyturla...
Wzięłam i przyturlałam, choć z wielkim
trudem. Jest zachwycająca, jak tylko zachwycająca może być dynia. Panom
skapnęło dwanaście złotych na sobotni browar, a ja postawiłam sobie tę dyniową
znakomitość na parapecie w kuchni, wierząc, że zrobiłam najlepszy dyniowy interes. Początkowo miałam zamiar zrobić z niej jakiś
konkretny obiad, ale na razie nie mam odwagi. Zawsze tak mam z dyniami -
dlatego ich nie kupuję. Nie mam serca rozkrawać dyniowego łba. Stoi sobie dalej w kuchni, w całym swym dyniowym majestacie zajmuje 3/4 parapetu, a
ja patrzę się na nią pod każdym byle pretekstem i cieszę się jak głupia z tej
dyni, która pewnie za tydzień zgnije, bo w porę nie zrobiłam z niej zupy.
#3 Opowieść o dźwiękach muzyki
Uwielbiam radio. Może wynika to z faktu,
że zawsze grało w domu, jak byłam mała. Gadający, niewidzialny głos był dla
mnie czymś normalnym, był częścią ustalonego w mojej głowie porządku świata.
Radio nadawało od rana, w porze obiadowej i wieczorem, kiedy jadłam kolację.
Zawsze w kuchni. Dźwięki radiowe stały się dla mnie czymś tak oczywistym, że
kiedy w domu zalega cisza, kiedy nic nie mówi, ani nie gra, czuję się nieswojo.
Teraz umila mi chłodne jesienne poranki i weekendy. RMF Classic, od którego
jestem uzależniona. W niedziele, kiedy najczęściej jestem pochłonięta
prozaicznymi czynnościami domowymi, takimi, jak pranie, gotowanie, albo
ścieranie kurzu, w tle słyszę najpiękniejsze filmowe kawałki, najwspanialsze
symfonie, najdoskonalsze walce i sonaty. I może głupio to brzmi, ale muzyka
działa na mnie do tego stopnia, że rozklejam się słysząc melodię z
"Pożegnania z Afryką" (częsty punkt programu w RMF Classic) i ścieram
kurz z półek ze łzami w oczach, bo tyle w tej muzyce emocji, tragedii... Albo
"Fortepian". Jak puszczają muzykę z tego filmu, jestem niezdolna do
jakiejkolwiek czynności. Zawieszam się i słucham, bo każda nuta hipnotyzuje. I
stoję z rozdziawioną buzią i czekam, aż się skończy. A potem patrzę na siebie w
lustrze, na tę głupią minę, z którą zastygłam, ze ścierką w jednej ręce i
butelką Pronto w drugiej i dochodzi do mnie jak idiotycznie wyglądam...
#4 Opowieść o marzeniach, w które warto
wierzyć
W pośpiechu przecięłam w poprzek Plac
Piłsudskiego, przebiegłam wzdłuż ulicy, minęłam przystanki autobusowe i
skręciłam w Moliera. Zziajana wpadłam na schody szkoły baletowej. Tej samej
szkoły, do której tak bardzo pragnęłam chodzić dwadzieścia lat temu... Pięć
minut - tyle mam czasu na dotarcie do szatni na drugim piętrze, przebranie się,
spięcie włosów i wejście na salę. Start! Byłam już w połowie drogi,
zdeterminowana jak nigdy, bo przecież nienawidzę się spóźniać, a na balet
spóźniać się wręcz nie należy. Nagle poczułam pod nogami miękki, okrągły
kształt, o który o mały włos wybiłabym sobie zęby. Pełen wyrzutu pisk
uświadomił mi, że kształt żyje i nie lubi jak ktoś po nim depcze.
- Uważaj trochę, co nie?! - powiedziało mi
to, o co się przed chwilą wywaliłam.
- A skąd mogłam wiedzieć, że ktoś leży na
schodach?
- Wcale, że nie leżę, tylko tańczę!
- O! W pozycji horyzontalnej? Dziwny
rodzaj tańca, przyznasz? - Głos nie zrozumiał, co to jest pozycja horyzontalna,
ale to mu nie przeszkodziło w kontynuowaniu czynności, którą chwilę wcześniej
brutalnie przerwałam.
- Właśnie się ukłoniłam, jak na mnie
wdepłaś!
- Mówi się "wdepnęłam".
- Co?
- Nic. - Błądząc ręką po omacku, znalazłam
wreszcie włącznik światła i moim oczom ukazała się mała, na oko może
pięcioletnia dziewczynka. Była okrąglutka, żeby nie powiedzieć - gruba. Body i
spódniczka wyglądały na jej korpulentnej figurce śmiesznie i groteskowo, a
przez to żałośnie. Było mi jej żal, bo patrząc na jej niezdarne, pokraczne
ruchy okrągłych nóżek na schodach, widziałam siebie. Dwadzieścia lat wstecz.
Też byłam grubiutka i niezdarna. Też wyglądałam w spódniczce jak mała
karykatura. I też tańczyłam dla wyimaginowanej publiczności, bo prawdziwej nie
było.
- I zrobiłam pirueta, co nie? O, tam -
wysoko! A potem skoczyłam i ukłoniłam się. Szkoda, że nie widziałaś!
- Widziałam.
- I co?
- Było pięknie.
- Naprawdę?
- Mhm.
- Ale mama nie widziała - zasmuciło się
dziecko.
- Poćwicz i pokaż jej, ile już potrafisz.
Tylko nie na schodach, bo się zabijesz. Albo zabijesz kogoś innego...
- Będę kiedyś baleriną!
- No jasne!
- Przyjdź mnie obejrzeć!
- Przyjdę.
- Jestem Alicja. Żebyś wiedziała, jak
będziesz kupować bilet!
- Dzięki, to cenna wskazówka. Ale muszę
też wiedzieć, w czym będziesz występować.
- No jak to, w czym?! W "Dziadku do
Orzechów"!
Oczywiście, spóźniłam się na zajęcia.
Zajęłam ostatni wolny drążek, przy oknie. W oddali migotał mi oświetlony
budynek Teatru Wielkiego. Ta mała jest faktycznie taka jak ja, ale ma w sobie
coś, czego mi zabrakło - wiarę w siebie. Na "Dziadka do Orzechów" chodzę
każdego roku, zawsze wystawiają tę sztukę przed Świętami. Każda mała dziewczynka
ucząca się baletu, marzy, żeby zatańczyć partię Klary. Nie zdziwię się, jak za
jakieś dziesięć lat na afiszu zobaczę, że w roli Klary występuje właśnie
Alicja. Wcale nie grubiutka, tylko smukła i pełna gracji. To będzie dowód, że
najważniejszych życiowych prawd powinniśmy uczyć się od dzieci - one wiedzą
lepiej...
jakoś mi tak cieplej na sercu, dziękuję
OdpowiedzUsuńKlara, dla takich komentarzy warto pisać :) Ja też dziękuję!
Usuń